Drugi tekst jaki tutaj napisałem dotyczył jednej z moich muzycznych słabości jakimi są utwory trwające w okolicach 10 minut. Dziś pod wpływem impulsu jakim był jeden z utworów, o którym za chwilę napiszę, postanowiłem powrócić do tematu (zapewne nie ostatni raz). A jeśli ktoś nie czytał tekstu, o którym wspomniałem proszę bardzo – bezpośredni link Zatrzymaj się, usiądź, posłuchaj…
Zacznijmy od mocniejszego uderzenia. Ale najpierw mała dygresja, mój kolega z czasów licealnych zawsze powtarzał, że czegokolwiek słucha i tak skończę jako fan ciężkich brzmień. Coś w tym jest, obok muzyki z pogranicza elektroniki czy synth lubię posłuchać ciężkich dźwięków, które jako jedne z nielicznych potrafią zagłuszyć myśli kłębiące się w głowie.
Nie pamiętam jakie drogi doprowadziły mnie do dwóch pierwszych albumów projektu muzycznego Tobiasa Sammeta Avantasia, istotne jest, że bardzo przypadły mi do gustu. Tak na zawołanie nie potrafię jednak wymienić chociażby jednego utworu, które się na nich znalazły.
Zupełnie inaczej jest z trzecim albumem The Scarecrow, który ukazał się w roku 2008. Płyta zapadła mi w pamięci ze względu na okładkę i utwór tytułowy. Utwór, którego słuchałem już niezliczoną liczbę razy i zapewne jeszcze wielokrotnie posłucham. Posłucham by doświadczyć tego wszystkiego co układa się na jego niesamowitość, która towarzyszy nam od pierwszy do ostatnich dźwięków. Ta układanka dźwięków układa się w coś jedynego w swoim rodzaju, śpiew, gitary, momenty wyciszenia – epickość jednym słowem.
Zespoły z nurtu power metalu nie są moimi ulubionymi, choć inaczej sprawa wygląda z pojedynczymi utworami; mam ich całkiem sporo (a i cała płyta jakaś z pewnością by się znalazła). Helloween, niemiecka grupa, jest dla wielu dobrym reprezentantem tego gatunku. Jednak to nie z ich repertuaru wybrałem utwór. Gdy Kai Hansen rozstał się z grupą powołał do życia zespół Gamma Ray.
W roku 1990 ukazał się debiutancki album grupy zatytułowany Heading for Tomorrow. Album sam w sobie nie jest dziełem wybitnym i dla mnie osobiście już zawsze będzie się kojarzył z utworem tytułowym, który podobnie jak w przypadku płyty grupy Avantasia, pozostałe kompozycje były po prostu zwyczajne. Ja wiem, że nie można ciągle tworzyć utworów podobnych do tego, jednak w głębi duszy bym tego właśnie chciał. Chciałbym, żeby każdy utwór dostarczał takich doznań muzycznych, takich emocji … A może jednak nie, może lepiej, gdy pojawiają się raz na jakiś czas i zostają na długie lata w pamięci?
Wiem, wiem – Iron Maiden bez Bruce’a Dickinsona nie jest dla wielu tym co najlepsze. Cóż zrobić, był czas, gdy Bruce nagrywał solo, a jego miejsce za mikrofonem objął Blaze Bayley i nagrał z grupą dwa albumy.
W roku 1995 ukazała się płyta zatytułowana The X Factor i wcale się nie wstydzę tego, że należy do jednej z częściej słuchanych płyt z dorobku grupy. Może być ta z powodu utworu, który otwiera to wydawnictwo, a zatytułowany jest Sign of the Cross. Ponownie mamy do czynienia z utworem, do którego idealnie pasuje określenie epicki. Taki właśnie jest, rozbudowany, emocjonalny, idealny na koncert (tutaj mogą się pojawić, zrozumiałe, głosy twierdzące, że wersja koncertowa jest lepsza, bo z Brucem). W roku premiery tej płyty, muzyki słuchałem z kaset i bardzo cieszyłem się, że utwór ten rozpoczynał album, bo nie musiałem go szukać słuchając na Walkmanie.
Marillion – dla wielu z nas nazwa grupy z czasów młodości, dla wielu miłość do niej została nagle przerwana wraz z odejściem Ryby, dla innych miłość trwa nadal. Nie to jest tematem tekstu i nie chcę wzbudzać niepotrzebnych emocji pisząc moje zdanie na ten temat.
Jednym z utworów grupy Marillion, który od lat wzbudza we mnie wiele emocji, jest kompozycja powstała w początkach ich kariery, a ukazała się w roku 1982 na stronie B maxi singla Market Square Heroes (wersja 12”). Mam na myśli utwór Grendel. Nie jest to utwór idealny, pewne fragmenty mogą podobać się mniej inne bardziej. Pomimo tego jako całość broni się doskonale – zarówno muzycznie jak i tekstowo. Opowieść inspirowana jest powieścią Grendel autorstwa Johna Gardnera. Tym razem narracja prowadzona jest z punktu widzenia potwora, a nie ludzi i nie skupia się na bohaterstwie ludzi. Wręcz przeciwnie, przedstawia ich jako oprawców, bezwzględnych morderców, którzy później przedstawiają swe okrutne czyny jako akty niezwykłego bohaterstwa.
Genesis, jedna z grup tworzących historię muzyki rockowej, po ostatniej trasie koncertowej, stała się już jej częścią. Nie wiem, czy możemy od nich oczekiwać jakiś nowych nagrań – śmiem w to wątpić. Cofnijmy się trochę w czasie, do roku 1991.
Wtedy to właśnie światło dzienne ujrzał ostatni album studyjny z Philem Collinsem w roli wokalisty. Album We Can’t Dance, bo o nim właśnie mowa, w mojej opinii jest bardzo dobrym albumem. Słuchany po latach, dostarcza wielu wspaniałych emocji. Zdaję sobie sprawę, że znalazły się na nim także utwory wręcz przebojowe, ale czy to powód do kiepskich ocen? Nawet te przebojowe utwory bronią się po latach i przyjemnie jest sobie je przypomnieć, zwłaszcza w wersja video.
Obok utworów krótkich, idealnych jako single promujące płytę w rozgłośniach radiowych, znajdziemy na niej także utwory dłuższe, oferujące zupełnie inne doznania muzyczne od tych przebojowych. Kompozycja zamykająca płytę, Fading Lights, jest idealnym utworem kończącym album, epokę Phila, a nawet historię grupy. Utwór, do którego chce się wracać po wielokroć, skupiając się na części z tekstem, a później części instrumentalnej, w której słyszymy i perkusję, i instrumenty klawiszowe. A może przede wszystkim je. Dźwięki, którymi obdarował nas Tony Banks są przewspaniałe, przeszywają do szpiku kości, obezwładniają i nie pozwalają wyrwać się z ich objęć. Czysta magia. A na koniec ponownie głos Phila
Do następnego razu…
Do następnego razu… 🙂