3 x TAK

Umieszczając kilka dni temu wpis na Twitterze, informujący o trafieniu na trzy wyśmienite płyty, nie przesadzałem. Jeśli dodam do tego, że wszystkie są autorstwa polskich artystów i muzycznie są sobie bardzo bliskie, otrzymujemy magiczną cyfrę 3 zawartą w tytule.

Każda z tych trzech płyt dostarcza nam cudownych chwil podczas słuchania, poznawania poszczególnych dźwięków i wszelkich smaczków, których odkrywanie może nam zająć wiele dni. Słucham tych płyt od jakiś dwóch tygodni na zmianę z różnymi innymi wydawnictwami i muszę stwierdzić jedno – zostaną one na dłużej na mojej liście albumów do słuchania. A wiemy dobrze, że o dostanie się na taką listę nie jest łatwo, nowa muzyka atakuje nas z każdej strony, a jeśli dodamy do tego łatwość z jaką możemy jej posłuchać, trzeba się cieszyć z takich odkryć.

Zacznijmy od płyty najnowszej – ukazała się na początku grudnia roku 2022, zaledwie kilka dni po premierze nowego wydawnictwa Collage. Nie bez przyczyny przywołuję płytę tej grupy – jej autorem jest były gitarzysta Collage, Mirosław Gil, który od momentu opuszczenia wspomnianej grupy, tworzy muzykę w grupach Believe oraz Mr. Gil.

Zanim zasiadłem do pisania tekstu, przesłuchałem tej płyty wielokrotnie (w tym dwukrotnie w dniu pisania) i w dalszym ciągu trudno mi napisać coś, co nie brzmiałoby jak jakiś wytarty frazes. Cóż można napisać o płycie, która jest właśnie taka – niby czarno-biała jak okładka, niby smutna jak smutek zawarty w tytule, a z drugiej strony tak wysmakowana jak wspomniana okładka. Wszystko co się na niej dzieje, wyczarowane zostało przez gitarę Mirka Gila, któremu towarzyszą Przemas Zawadzki na basie, Robert „Qba” Kubajek na perkusji i Karol Wróblewski na wokalu (w dwóch utworach towarzyszy mu Gosia Kościelniak). Choć z tym “dzianiem się”, trochę przesadziłem – wszystkie kompozycje utrzymane są w kameralnym nastroju, idealnym do słuchania w samotności, we dwoje, na małym koncercie. Nie znajdziemy tutaj czegoś na wzór “przeboju” – płyta jest do słuchania od pierwszych do ostatnich dźwięków i później kolejny raz, tak by posmakować jej jeszcze raz, by poczuć to ulotne coś, którego obecność czujemy w trakcie słuchania, którego obecność towarzyszy nam po wybrzmieniu ostatniego utworu. I chwilę później zaczynamy za tym tęsknić. Bardzo mocno tęsknić.

Przyznam się do czegoś – kolejna płyta czekała na przesłuchanie jakieś dwa miesiące od momentu trafienia na nią w serwisie streamingowym. Zawsze było coś ważniejszego, coś nowszego, coś bardziej przebojowego. A teraz nie ma praktycznie dnia bym czegoś z niej nie posłuchał (teraz też mi towarzyszy).

Zespół Riverside, to jeden z moich ulubionych zespołów z naszego rodzimego rynku. Jego płyty dostarczają nam od lat wielu muzycznych wzruszeń. Wokalista i gitarzysta zespołu, Mariusz Duda, przyzwyczaił nas już do swych innych projektów muzycznych, którymi raczy nas pomiędzy płytami Riverside.

Od lipca 2021 roku możemy cieszyć się solową płytą innego muzyka grupy – Michała Łapaja, który w Riverside odpowiada za brzmienie instrumentów klawiszowych.

Na 62 minuty muzyki wypełniającej album składa się sześć kompozycji instrumentalnych i cztery, do których Michał zaprosił dwoje wokalistów, Belę Komoszyńską i Mick’a Mossa. I o ile przy utworach, w których słyszymy wokalistów (każdego z nich w dwóch utworach) łatwo mi napisać coś konstruktywnego, to fragmenty instrumentalne wymykają się próbie ubrania w słowa emocji, jakie towarzyszą ich słuchaniu. Wcale nie oznacza to, że Mick i Bela obniżają wartość utworów – wręcz przeciwnie, wnoszą wiele, bardzo wiele do tego, co skomponował autor – ich głos sprawia jedną, bardzo istotną rzecz, utrzymuje nas na ziemi, nie pozwala odlecieć za daleko, przypomina wołanie, które może być drogowskazem prowadzącym nas na ziemię. Choć z drugiej strony wokaliza, którą uraczyła nas Bela w utworze Fleeting Skies sprawia, że ponownie unosimy się nad ziemię i pozostajemy w tym stanie do końca płyty. Cztery ostatnie kompozycje tworzą niesamowitą atmosferę, przepełnioną uczuciem obcowania z czymś nieuchwytnym, nienazwanym, będącym zarówno blisko jak i poza zasięgiem naszych zmysłów.

W jednym tekście zmierzyć się z trzema płytami wybornymi? Tylko ja mogłem wpaść na tak szalony pomysł. Skoro powiedziałem magiczne A, to wyjścia nie ma, trzeba sprostać wyzwaniu.

Kolejna, ostatnia dziś płyta, ukazała się we wrześniu roku 2016 i podobnie jak poprzednia płyta artysty ukrywającego się pod pseudonimem Georgius nie daje mi chwili spokoju od dłuższego czasu. O ile poprzednia płyta Jerzego Antczaka zatytułowana Ego, Georgius, zawierała fragmenty instrumentalne, które nadawały pewnej filmowości muzyce (pisałem o niej tutaj) tak tym razem mamy do czynienia z sześcioma piosenkami (choć nazywanie ich piosenkami jest bardzo, bardzo krzywdzące). Wspomniane kompozycje trwają prawie 55 minut, czyli łatwo zauważyć, że mamy do czynienia z utworami raczej długimi (najkrótsze z nich trwają ponad 7 minut).

Ok, z trzech dzisiejszych płyt, ta jawi się jako najbardziej zwykła, cóż za fatalne określenie, najbardziej radiowa lub przebojowa, też fatalnie. Chyba najbardziej przyswajalna przy pierwszym przesłuchaniu. I choć może to świadczyć, że później niczego już na niej nie odkryjemy, bardzo się pomylimy. Każde kolejne przesłuchanie przynosi coś nowego, nieuchwytnego. Do czego chcemy wracać i ponownie posłuchać. Bo to kolejna płyta do wielokrotnego słuchania, poznawania, odkrywania. Na stałe weszła do zestawu Płyt Obowiązkowych, takich o których nie da się zapomnieć, które nie odchodzą w niepamięć po kilkukrotnym przesłuchaniu. Nie da się i tyle.

Wybaczcie proszę, jeśli niczego innego dziś już nie posłuchacie – może się tak stać po zapoznaniu się tymi trzema albumami, one nie nudzą się ot tak, o nie.

Reklamacji nie przyjmuję.

Do następnego razu…

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *