Jedzie pociąg z daleka, ani chwili nie czeka…
Tak, ten pociąg jedzie naprawdę z daleka, jeśli oczywiście weźmiemy pod uwagę czas, a nie odległość. Zwykło się bowiem przyjmować, iż jego podróż trwa już od ponad tysiąclecia; są jednak i tacy, niedowiarki czy sensaci, którzy – spoglądając poza ów horyzont – widzą drogę pociągu znacznie dłuższą. Dodają przy tym, bezczelni, że nim owo tysiąclecie niewoli religijnej nastało, pociąg był ładniejszy, wygodniejszy, bezpieczny i dostatni. Łakomy kąsek dla takich, którzy wyłącznie własne dobro mają na uwadze.
Najłatwiej odebrać komuś dobra, kradnąc mu tożsamość. A tę zwykle się rabuje, narzucając własne gusła. Nie potrzeba na to zbyt wiele czasu. Najpierw przez chwilę trwa wyśmiewanie wierzeń lokalnych, ha, ha, ale kretyni, słońcu się kłaniają, a wyobrażenie ich bóstwa ma cztery twarze, no kto to widział, ale naiwniacy. Patrzcie, durnie, tu jest prawdziwa wiara i prawdziwy bóg. Czterech twarzy wprawdzie nie ma, ale za to występuje w trzech osobach, choć jest jedyny i niepowtarzalny; to jemu kłania się słońce. I wy też powinniście. Jak to, nie chcecie? Co znaczy – zostaniemy ze swoim bóstwem? Na to brak zgody. Mówimy po dobroci, bierzcie naszego boga i naszych szamanów, a jeśli upór wciąż będzie trwał, toporem, ogniem i innymi narzędziami umierania, poprzedzonego męką, skłonimy was do ustępstw.
Wielu zginie w obronie własnych tradycji, nieświadomych faktu, że gnębiciel uzna ich śmierć za przypodobanie się własnemu bogu, przejmując ziemskie dobra poległych bez cienia wahania. Nie każdy jest jednak obarczony genem męczeństwa. Większość woli żyć, bo – bez względu na to, w co wierzy lub czy wierzy w ogóle – w głębi duszy nie wie, czy po śmierci coś go jeszcze czeka. Wszak to właśnie strach przed nicością, nieistnieniem, wieczną utratą świadomości skłonił ludzi do wiary, że jest jakaś siła nadziemska, która wszystkim steruje i nie równa po śmierci świadomych istot ze zwierzętami, obdarzonymi wyłącznie instynktem. Cały problem owych przypuszczeń i tworzenia bóstwa polega jednak na tym, że różni ludzie różnych bogów wymyślili, a później zaczęli sobie o nich skakać do gardeł. Jakby nie mogli skonstatować, iż bóg to bóg, musisz wierzyć, wierz, ale po co się sprzeczać? Gdy nastał animizm, nikt nikogo nie mordował w jego imię. Zaczęliśmy wierzyć w duchy, nie podejrzewając nawet, że zmienność ludzka szybko się tym znudzi i zacznie wymyślać inne niestworzone historie. Dziś na świecie jest ponad cztery tysiące różnych wyznań, w których około siedem miliardów ludzi upatruje swojej szansy na nieśmiertelność, wbrew nauce, która tę przypadłość wyklucza wobec materii. Nic nie szkodzi. Dodamy sobie duszę, niematerialny twór, zamieszkujący ponoć każde ludzkie ciało, który – wraz ze świadomością, ma się rozumieć – będzie ze swoim bogiem żyć wiecznie. Fajnie. Po co jednak w takim razie mówić o zmartwychwstaniu?
Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach tylko szamani, czy jak siebie teraz nazywają – kapłani, wiedzą, że to bajki dla grzecznych dorosłych. A ponieważ na naiwności ludzkiej zarabia się najwięcej, nie ustają we wciskaniu ciemnoty. I nie ustaną, co do tego brak mi złudzeń. Nikt dobrowolnie nie zrzeknie się najłatwiejszego z możliwych źródła pokaźnych dochodów.
Gra wesoły pociąg swą piosenkę, że aż lecą skry…
Nasz pociąg przez różne krainy przejeżdżał, choć tak naprawdę miejsca nie opuszcza. Zmieniające się za jego oknami obrazki sprawiają jednak wrażenie, jakby gnał, pędził, sapał i dyszał, bo czego tam nie było! A to rycerz rycerzowi pierś włócznią przeszył. Na wylot, a jakże. Innym zaś razem sąsiad sąsiadowi córkę czy żonę uwiódł, więc ten w odwecie spalił jego dobra i synów mu wyrżnął. Jakieś obce oblicza, wystające z dziwnych szat, szły masami, paląc, mordując, gwałcąc, kradnąc i porywając ludzi do niewoli. Swojska niewola też kwitła. Nazywała się pańszczyzną bądź dziesięciną, ale – jak z niewoli – ucieczki od nich nie było. Gniotły nawet bardziej, bo właściciel niewolnika zwykle karmił go, by siły roboczej nie stracić, a panów i plebanów interesowały wyłącznie dochody własne, nawet za cenę śmierci gnębionych osób.
Znaleźli się też tacy, którzy za srebrniki sami oddawali się w niewolę, bo co to w końcu za różnica, kto pociąg prowadzi, jeśli podróż miła będzie i obfita, prawda? I cóż z tego, że inni wolą suchy chleb na wolności? Czort z nimi. My mamy swoją wolność. A kto nie z nami, ten przeciw nam i się go zgnoi, czasowo bądź na wieki wieków.
W miarę postępu cywilizacyjnego zmieniały się rodzaje broni i sposoby gnębienia. Przyszli pewnego dnia świątobliwi panowie, ochotnie błogosławieni przez sługi boże, mający nawet na klamrach pasków informację, że to z nimi jest bóg i niech nikt nie waży się wątpić. Wymordowali miliony w imię tej swojej fantasmagorii, a później, po dużej części chronieni przez rzeczone wcześniej sługi boże, dożywali lat w luksusie i tak zwanej pobożności.
Wreszcie – ten pociąg wielu z nas jeszcze pamięta – zrobił się „wesoły”. Stukał kołami ochoczo, gwizdała butna lokomotywa, wnętrza były raczej niewygodne, za to pełne, a na zewnątrz stwarzało się pozory blichtru, aby świat myślał, że właśnie ten pociąg jest najlepszy. Nawet mu się trawę wokół malowało, aby efekt zwiększyć. Ci od przyciskania ludzi w imię wymysłów przycichli lekko, zeszli do podziemia. Mieli kilka chudych chwil, bo po sześciu latach oglądania i przeżywania gehenny ludzie przestali wierzyć, za to chcieli żyć, w dodatku pełną piersią. Zastąpili sobie więc jeden kombinat do robienia pieniędzy drugim, który wszakże, jak dobry właściciel niewolników, dbał, aby mu siła robocza rosła i kwitła, wiedząc, że bez niej nie ma racji bytu. Dostali parę dziesiątków lat. Potem obroże niewolnicze zaczęły uwierać, bo wciąż szły głosy, iż tam, niezbyt daleko, jest jakiś świat, w którym ludzie ich nie noszą… To słudzy boży mieli dość podziemi. I małych dochodów. Zaczęli znów zatem swoje gierki, umocnieni tym razem swojskim szamanem nad szamanami, osadzonym na stolcu zwanym piotrowym. Ludzie uwierzyli, że to dla ich dobra. Wolność, kapitalizm, możliwości, samostanowienie. Dlaczego mieli nie uwierzyć? Wszak były miejsca, gdzie tak się działo…
Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet…
Na jakiś czas dokonane zmiany radowały społeczność. Kajdany zerwane. Możliwości otwarte. Przemiany trochę pobolą, ale efekt nareszcie będzie pożądany i trwały. Tego już przecież zepsuć nie można. Pociąg wypiękniał, doznał lubego odczucia renowacji, coraz więcej wygody i oryginalnej zieleni za oknami. Przejeżdżał niemal bez zadrapania przez burze historii, szalejące w oddalonym świecie. Rozwijał się pięknie, nie zauważając, że ci, którzy lubią mieć gniecione gardło, mają teraz zbyt dużo powietrza, co wywołuje u nich gorączkę połączoną z zapaleniem mentalności i zaczynają budować drugi tor, aby stamtąd przejąć kontrolę nad całym pociągiem.
Zrobili to ot, tak. Nikt nie protestował. Przecież pociąg ma już taką pozycję, że nawet tamci, z drugiego toru, nie są w stanie go zatrzymać. Owszem, gdy pierwsze kółko odpadło, ktoś tam nieśmiało podniósł głos zdradzający obawy, iż zwykle takie incydenty prowadzą do katastrofy. Jeszcze przez krótką chwilę objawy stopniowej dewastacji pociągu wywoływały oburzenie, ale – niestety – zabrakło przeciwdziałań.
Dziś pociąg nie ma już kół, szyb, siedzeń; jest pogięty i zgrzytając sunie wolno po torze. Za to obok, po błyszczących szynach, jedzie raźno drugi pociąg, a raczej wytworna salonka z lokomotywą naznaczoną krzyżem i wciąż jeszcze zdziera z obolałego pociągu resztki farby, aby się upiększyć. Dokąd zmierza? Któż by się zastanawiał? Póki jest co kraść, swego toru nie opuści. Będzie brać i tylko brać, choć niektórym pasażerom uwięzionym w pociągu zniszczenia, wydaje się, że jest inaczej. Oni prędzej zginą, niż zrobią coś, by ustawić go znów we właściwej dla jazdy pozycji.
Każdy wie, że w pociągu znajdują się i tacy, którzy chcą znów przywrócić mu blichtr, sąsiednie tory rozebrać i salonkę zatrzymać. Ogrodzić. Nie wypuszczać jej pasażerów, najlepiej już nigdy, choć wiadomo, jak to z tą ludzką pamięcią bywa… Oni lokomotywy nie zmienią, ale mogą wybrać kierownika pociągu, który będzie wiedział, co zrobić. Tego właśnie chcą, ale wiadomo, kto i gdzie z dobrych chęci zrobił sobie bruk. Nawet teraz, choć już za moment pociąg się wykolei, niektórzy z nich szukają w potencjalnych czynnościach wyłącznie własnej korzyści.
Co będzie, jeśli nie zdążą się dogadać? Salonka, gdy ogołoci pociąg doszczętnie, porzuci go na pastwę losu, ujeżdżając w siną dal. Wtedy już żaden kierownik nie pomoże, bo pociągu nie będzie. Albo salonka wystawi wrak na sprzedaż, aby jeszcze, przed daniem nogi, dodatkowo kabzy napełnić. Ktoś kupi. Złomu się pozbędzie, tory naprawi (może poszerzy?), własny pociąg nań puści. Kto przeżyje, znajdzie kasy biletowe, choć trudno czytać jakieś bukwy czy inne szlaczki. Pociąg ruszy. Pasażerowie przeżegnają się w drugą stronę, bądź czołem w podłogę uderzą, zakrywając swe kobiety od stóp do głów i jazda. Bez gadania. Wysiadanie bowiem w pełnym pędzie nikomu na zdrowie jeszcze nie wyszło.
Dlatego potrzebujemy kierownika, który zna pociąg jak własną kieszeń, bo jeździ nim od lat. Nie będzie się drożył, dość już w podróżach zarobił. Wie jednak, dzięki owym wojażom, co zrobić, aby zatrzymać salonkę i naprawić pociąg, kółko po kółku, szyba za szybą, siedzenie po siedzeniu. Ma nawet lokomotywę i nowy, piękny lakier w zanadrzu, tylko trzeba mu pozwolić ich użyć. Dziś nie wolno nam wybierać kierownika byle jakiego, bez bagażu i biletu, chcącego na sępa załapać się w podróż. Taki bowiem osobnik niczego nie odnowi. Z radością przesiądzie się, raczej prędzej niż później, do salonki i sam weźmie udział w ostatecznym rozwiązaniu kwestii pociągu.
A pasażerowie obudzą się znów z bólem głowy i szumem. Któż bowiem oprze się butelce przystawionej do nosa, wiedząc nawet, że później będzie płacz i zgrzytanie zębami? Ale kto to zrobił? Kto odpiął lokomotywę? Zwyczajni. Jeden w turbanie, drugi na czarno. I ten dziwny trzeci: liliput przebrany za górala… Wybierzmy zatem dobrze, nim wagonów będzie trzeba szukać na bocznicy.
Anna Kupczak @DemosKratos55