Tak się dziwnie złożyło, że dzisiejszy tekst ukazuje się w dzień Bożego Narodzenia oraz w dzień po kolejnej rocznicy tragicznej śmierci Tomka Beksińskiego. Drugiego wspominkowego tekstu nie będzie (zawsze można wrócić do tego), czyli pozostają święta i muzyka.
Wiadomo, pierwsze co przychodzi do głowy, to nieśmiertelne Last Christmas, znienawidzone lub uwielbiane, wyśmiewane, a jednocześnie słuchane rok rocznie. Odkąd przestałem słuchać komercyjnych rozgłośni na nowo doceniłem ten utwór. Słuchany tylko w świątecznym czasie potrafi umilić czas. Można posłuchać go dwa lub trzy razy bez obawy o znudzenie, ot taka przyjemna melodyjka. Panująca moda na tworzenie różnego rodzaju mieszanie gatunków zaowocowała taką oto wersją, nie będę ukrywał, że bardzo przypadła mi do gustu.
Oczywiście w takim świątecznym zestawieniu nie może zabraknąć pana, którego plakaty wisiały w wielu domach, a ruchy jakie wykonywał na scenie wywoływały ochy i achy w damskiej części widowni.
Zespoły rockowe także mają piosenki świąteczne w swoim repertuarze, wspominając chociażby U2, choć mi od razu przychodzi na myśl ten oto utwór.
Przy okazji można wspomnieć o zeszłorocznej wersji, którą przygotował dla nas zespół Blind Guardian.
W zestawieniu takim nie może zabraknąć dwóch panów, byłych członków The Beatles. John Lennon nagrał utwór, którego tekst jest aktualny cały czas, i co najsmutniejsze, nic nie wskazuje na to, aby kiedyś przestał być.
Paul McCartney – pierwsze co wielu może przyjść na myśl, to zapewne utwór Wonderful Christmastime, ale nie mi. Zapewne duże znaczenie przy wyborze świątecznej piosenki Paula ma teledysk, tak słodki i tak świąteczny, że inaczej nie może być.
Jeśli chodzi o filmową piosenkę związaną z Bożym Narodzeniem, niewątpliwie musi to być utwór z filmu Love Actually. Przed Państwem Billy Mack.
Śniegu za oknem jak na przysłowiowe lekarstwo, może pomoże ta piosenka (przecież bez niej nie może się obyć).
Prawda, że przyjemnie się zrobiło? By pozostać w takim nastroju, choć z małymi psotnikami w rolach głównych, przypomnijmy sobie jeszcze coś z lat 80tych.
Jeśli Love Actually pozostaje jednym z ulubionych filmów oglądanych w świąteczny czas, to komedia Lampoon’s Christmas Vacation, jest chyba na drugim miejscu. A piosenka z czołówki prezentuje się nad wyraz dobrze.
Skoro był już Shakin, była Kim, w zestawieniu nie może zabraknąć Cliff ‘a i jego świątecznego przeboju.
Trochę słodkawo się zrobiło i śpiąco, a przecież nie możemy zapomnieć o rockowych wykonawcach. To może Ramones.
Nie możemy też zapomnieć o samym Szefie, on także śpiewał piosenki świąteczne.
Zapomnieć o takim utworze nie można, po prostu nie. Tekst prosty i co z tego. Sama radość z niego bije.
Radość może być różna, wielka jest wtedy, gdy możemy komuś pomóc. Niektórzy z czytających ten tekst pamiętają koncerty charytatywne z roku 1985. Przy tej okazji wypada przypomnieć ten utwór, utwór wpadający w ucho, z prostym przekazem zawartym w tekście, który wciąż jest aktualny – Feed the World (ten duży jak i te małe, lokalne).
Little Drummer Boy – tak wiele wykonań, tak wielu artystów. Trudno wybrać tę jedną, najlepszą wersję. Każdemu z nas może się spodobać coś innego, utrzymanego w innej stylistyce. Wersja, którą wybrałem zapadła mi w pamięć za sprawą wersji koncertowej i taką właśnie zamieszczam.
Można tak długo, bardzo długo. Kogo bym nie zapytał, proponuje inne piosenki, inne utwory, które kojarzą się z okresem świątecznym. A tych zaproponowanych słucham w dni poprzedzające święta i od 25 grudnia. 24 króluje u mnie od wielu już lat jedna płyta. Płyta, którą dostałem jako prezent przedłużając umowę w pewnej sieci komórkowej.
Mam na myśli płytę zatytułowaną Kolędy na Koniec Wieku zawierającą kompozycje Zbigniewa Preisnera. Płyta ta jest nieodłącznym towarzyszem wszelkich czynności wykonywanych tego dnia. Słucham jej po wielokroć, a przy utworze Kolęda dla nieobecnych zatrzymuję się, wyciągam album lub biorę do ręki telefon i przeglądam zdjęcia. Zdjęcia osób, których zabraknie przy stole tego dnia. A jest ich z roku na rok coraz więcej, a zdjęć wciąż tyle samo. I zapętlam ten utwór i siedzę i oglądam. Oglądam, a jeśli akurat jestem sam w domu, łzy same napływają mi do oczu i ciekną po policzkach. I to jest ten moment, gdy tęsknię najbardziej, gdy najbardziej mi ich brak, by później, siedząc przy stole móc się uśmiechać i nie myśleć tak bardzo o tych nieobecnych. Tekst daje malutką nadzieję, że gdzieś są i kiedyś jeszcze ich ujrzymy.
Na sam koniec wybrałem inny utwór z tej płyty, płyty, której nic nie zastąpi w ten czas, płyty mającej szczególne miejsce w moim sercu, płyty wywołującej tak wiele emocji – płyty cudownej.
Do następnego razu…
Zabrakło mojej ukochanej Brendy Lee, ale za to był Dean Martin, już nie narzekam, w końcu to nie książka życzeń i zażaleń, a znalazłoby się takich marzeń tysiące. 🙂
Każdy ma jakieś odstępstwa od normy, chociaż przyznam, że nie kieruje moimi preferencjami styl muzyczny, no może poza pewnymi bolesnymi dla uszu dźwiękami spod granicy współczesnego pop-zenka-rapu.