Walka o demokrację nigdy nie należy do łatwych, bowiem druga strona barykady to zwykle mafie, różnie siebie nazywające, których jedynym celem jest okrywanie się bogactwem przy pomocy wyzysku i ciężkiej pracy innych ludzi. Tacy często prędzej wojnę wzniecą, niż oddadzą to, co przez lata gromadzili kosztem społeczeństwa. Zbyt wiele mają do stracenia.
Budowanie wywalczonej już demokracji też jest długą, znojną pracą. Zewsząd czyhają nań odsunięci od koryta złodzieje i tylko czekają, aż młody ustrój zacznie się chwiać, aby znów przejąć wszystko dla siebie. Niektórzy z nas własnym poświęceniem okupili wolność i jej rozwój, trwający ćwierć wieku, obserwowany z podziwem na całym świecie. Kto wolność ukochał, nie żałował ani chwili. Miłujący demokrację chętnie budowali ją z mozołem, aby żyć „normalnie”, „jak ludzie”, „z wolną wolą”.
Pojęcia nie mam, co, gdzie i kiedy zgubiliśmy, pozwalając siedem lat temu na wygraną w wyborach partii, o której wszyscy wiedzieli, że zniszczy ciężką, ćwierćwieczną pracę narodu, zrzucającego wreszcie jarzmo i wyrywającego się na wolność. Nastąpiło to jednak. Partia, składająca się po większej części z chamów, kłamców, przydupasów i kanalii, pod wodzą nienawidzącego wszystkich wokół, małego indywiduum, dopadła tronu z taką siłą, że wbił się oparciem w świeży jeszcze mur demokracji, pozbawiając go tynku i powodując zarysowania, niebezpieczne z punktu widzenia całej konstrukcji.
Nie będę wyliczać szkód, które partia owa przez siedem lat rozsiała po całym kraju i wśród społeczeństwa, bo wszyscy je znają. Każdy też zdaje sobie sprawę, że naprawa wciąż dokonywanych zniszczeń będzie długa, żmudna i kosztowna. To może zniechęcać. Jeśli jednak w alternatywie widać wyłącznie totalny upadek ciężko wywalczonej demokracji, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że ową naprawę trzeba będzie wprowadzić w życie, bez względu na jej koszty.
Nadchodzi rok, w którym nastąpi decydująca batalia. Będzie brzydka. Brudna. Po trupach (oby tylko tak zwanych). Osobnicy okupujący tron prędzej go zniszczą, niż dobrowolnie oddadzą w inne ręce. Przywykli do bezkarności, ale wiedzą, że po odebraniu im wygodnego siedziska, bezkarność się skończy, a uczynków niecnych mają w swym repertuarze nieprzebrane ilości. Znów zatem czekają nas dni pełne poświęceń, potu i łez. Dużo trudniejsze, niż ćwierć wieku temu, bo oponent jest bardziej bezwzględny.
Bywają chwile, gdy ostry świder myśli niesie mnie w przyszłoroczną jesień, kiedy to pewnego ranka kraj może się obudzić z obrzydliwie bezradną świadomością, iż demokracja przegrała, tron wciąż do ściany przypierają barbarzyńcy i nic już jej uratować nie może. Unia wydala nas ze swego wnętrza, świat odwraca twarz jak od wyspy trędowatych, mozolnie wznoszona budowla, cegła po cegle, rozpada się z jękiem, bo nie stać jej już nawet na huk i trzask. Nad ogromną większością społeczeństwa niebo zasnują ciemne mgły, przez które blask słońca, oblewającego dobrobyt mafii rządzącej, ledwo będzie przenikał, aż zniknie całkiem. Trudno opisać, jak bolesne są owe katastrofalne myśli, zwłaszcza w zestawieniu z wiedzą, iż wizje wcale nie muszą być utopią.
Na szczęście przez większość czasu wciąż jeszcze wierzę. W demokrację. Wolność. Wybór. Równe prawa. Jednakową sprawiedliwość dla wszystkich. Możliwości wyboru. Wciąż jeszcze wierzę w nas. Widzę coraz większe zasoby ludzkie, które zaczynają dostrzegać ciemną mgłę, czyhającą tylko na moment, w którym znów nie sprawdzimy się jako wolne społeczeństwo. Wierzę, że wstaną – starzy ponownie, młodzi po raz pierwszy – i odbiorą kraj z rąk splamionych najgorszym brudem, noszącym znamiona zdrady haniebnej. Wierzę, że rozliczą każde wszeteczeństwo tej władzy, aby nigdy postępki owe nie miały już miejsca w naszej przyszłości. Wierzę, bo jeśli przestanę, mój świat legnie w gruzach.
Czy w swoich wizjach wolnego, demokratycznego kraju oczekuję zbyt wiele? Być może. Choć nie sądzę. Czego chcę?
Uwolnienia tronu od pazernej szarańczy i posadzenia na nim kogoś, kto odnowi mur demokracji, sukcesywnie go upiększając.
Budżetu rozdzielanego rozsądnie i sprawiedliwie, w miejsce wyprowadzania go poprzez spółki-słupy wprost do kieszeni rządzących i ich satelitów.
Społeczeństwa, w którym każdy, kto nikogo nie krzywdzi, żyje według swoich upodobań, podejmując własne decyzje, bez narzuconych bzdurnych nakazów i zakazów.
Sądów, sprawiedliwie karzących winnych, bez poniżania poszkodowanych.
Instytucji państwowych w pełni świeckich, traktujących równo każdego obywatela.
Ugrupowań religijnych finansowanych wyłącznie przez swoich członków, na ich prywatny użytek.
Oświaty, która rozjaśnia młode osobowości, nie prowadząc ich po manowcach średniowiecznych mroków.
Opieki nad chorymi i niepełnosprawnymi takiej, aby każdy miał równe szanse bytu.
Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która zbiera fundusze na wycieczkowy prom kosmiczny dla tych, którzy wciąż nie wierzą, że Ziemia jest okrągła.
Internetu bez zalewu płaczących matek, których dzieci potrzebują kosztownych zabiegów, a państwo modli się za nie, miast finansować odpowiednio resort medyczny.
Rządu ludzi kompetentnych, myślących, mądrych nawet (ech, to byłoby piękne!), którzy będą budować, a nie niszczyć; kupować, a nie sprzedawać za bezcen, bo ktoś pod stołem „posmarował”; rozwijać, a nie kurczyć, prowadzić wprzód, zamiast uwsteczniać; liczyć się w świecie, bez ciągłego wystawiania siebie i całego narodu na pośmiewisko.
Dziennikarstwa uczciwego; w mediach, które nie będą wzbudzać odrazy.
Policji i wojska służących obywatelom, nie władzy.
Kultury przez duże „K”, rozrywki na poziomie, powszechnego do nich dostępu.
Łóżka wolnego od nosów i butów obcych, sparciałych osobników, którym się wydaje, że wiedzą lepiej ode mnie, w jakiej pozycji będzie mi w nim najwygodniej.
Ludzi, którzy wreszcie przestają pluć na siebie nawzajem, szczuć jeden na drugiego, wyśmiewać, dręczyć, niszczyć psychicznie, zabijać powolną śmiercią odrzucenia, poniżenia, strachu. W to miejsce zaczną się do siebie uśmiechać. Na początek.
Rozmów w gronie krewnych i znajomych, w których nie pada ani jedno słowo o polityce, bo skoro jest dobrze, to nikogo nie interesuje, kto rzeczoną w kraju uprawia.
Chcę, aby moim głównym zmartwieniem była pogoda w okresie wakacji i kolor płaszcza, który planuję kupić; a dylematem wybór filmu, muzyki bądź książki, z którą spędzę najbliższe godziny.
Mam głębokie przekonanie, że warto walczyć raz jeszcze, aby takie marzenia spełnić. I wiem, że jeśli walki nie wygramy w nadchodzącym roku, to przegramy ją już na zawsze. Życzę zatem nam wszystkim mobilizacji najwyższego stopnia i zwycięstwa, bo innej drogi nie widzę.
Anna Kupczak @DemosKratos55