Ciemnogrodu dzień powszedni (57)
Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem,
Że nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje
I większej chluby niźli być Polakiem.
Jan Lechoń w Hymnie Polaków na obczyźnie zawarł wyżej przytoczoną strofę, która do dziś dla większości moich rodaków jest najprawdziwszą prawdą i każde podważenie jej dosłownej prawdziwości, podanie w wątpliwość jej treści budzi sprzeciw, a nawet agresję.
Spętani mitami nie pójdą nigdy pod prąd, do ostatka walczyć będą o zachowanie kojącego i wygodnego przeświadczenia o anielskości przeszłości narodowej i świętości bez rys wybranych i uznanych bohaterów dziecięcych czytanek. Tadeusz Żeleński-Boy nazwał to brązownictwem i starał się z nim walczyć, ze skutkiem w gruncie rzeczy miernym. Innym, których można by wymienić bardzo wielu (choć Brzozowskiego, Witkacego czy Gombrowicza koniecznie trzeba wspomnieć), także się to nie powiodło, ponieważ lenistwo jest piastunem zdziecinnienia. Łatwiej być uśpionym przez bajki, niż stanąć w prawdzie, a przede wszystkim wobec złożoności czasów i ludzi zdobyć się na ocenę, która nie będzie czarno-biała, tylko zniuansowana, wieloraka – odważna poznawczo.
Zapewne nie ostatnim, ale wyjątkowo strzelistym aktem apoteozy kultu zdziecinnienia jest uchwała sejmowa broniąca dobrego imienia Jana Pawła II. To zatem oznacza, że nie chodzi o obronę prawdy, lecz o obronę wizerunku, czyli wyobrażenia. Z takim podejściem do dziejów i rzeczywistości daleko nie zajdziemy, bo kłamstwo nogi nie dość, że ma krótkie, to jeszcze samo się o nie potyka. Autorytetu nie da się zadekretować, tak samo nie da się nikogo zmusić do szczerej miłości. W świecie pozorów jednak najważniejsze jest udawanie, pozorowanie, niewychylanie się, czyli konformizm. W treści tej uchwały ujawnia się rdzeń dulszczyzny, kołtuństwa i ciemnogrodzkiej moralności.
Często odczuwam zniechęcenie (zniesmaczenie stale) tym, czym stało się życie publiczne w Polsce przez ostatnie lata. Początkiem jego totalnego upadku jest rok 2010 i wylansowanie kłamstwa smoleńskiego, taniec na trumnach i kpina ze zdrowego rozsądku. Potem było już gorzej, a najgorsze zapewne jeszcze przed nami. Nie trzeba mieć profetycznych zdolności Kasandry, aby przewidzieć prawdopodobnie nieunikniony rozwój wypadków w Polsce. Obyśmy mieli szansę pozbierać się z tego kataklizmu, który zapewne każdego i każdą z nas dotknie. My przynajmniej zdajemy sobie sprawę z prawdopodobieństwa jego nadejścia, pojmujemy reperkusje społeczne i gospodarcze, bo nie wyłącznie polityczne, co oczywista, jakie ze sobą przyniesie i pociągnie na wiele lat następnych. Niestety, miliony będą zaskoczone i przerażone rozmiarami nieszczęścia i dopiero wtedy – za późno! – zrozumieją, że żadna chata nie jest z kraja, gdy pojawia się tsunami.
Nie jestem jednak skończonym fatalistą, więc jeszcze mam nieco nadziei, że uda się uniknąć najgorszego scenariusza i jesienią zobaczymy Polskę wolną od jej niszczycieli i okupantów wewnętrznych. Polskę naszych marzeń, a nie Kaczyńskiego i Putina…
– – – – – – – – – – – –
Dwie nieprzypadkowe lektury polecane przy okazji tego felietonu:
Karol Zbyszewski Niemcewicz od przodu i tyłu.
Mimo publikacji w roku 1939 książka zyskała takie powodzenie, że jeszcze przed wybuchem wojny była wznowiona. Praca historyczna napisana z pasją i językiem pamfletu. Wbrew tytułowi traktuje głównie o królu Poniatowskim i jego dworze oraz o końcu Rzeczypospolitej.
Emil Zegadłowicz Zmory.
Powieść (wyd. 1935) skandalizująca i nadal aktualna w swej antyklerykalnej wymowie i otwartej nienawiści do małych miasteczek w duchu po wojnie objawionym przez Andrzeja Bursę. Warto zaznaczyć, że opisane jako Wołkowice są tu „papieskie” Wadowice.
– – – – – – – – – – – –
Jeśli ten tekst okazał się ciekawy, to zachęcam do postawienia mi kawy.
ROBERT PAŚNICKI