I wcale nie z powodu trudności z wyborem tematu tekstu, czy też doborem wykonawców i płyt. Zawarta w tytule ciężkość dotyczy muzyki, więc dziś poruszać się będę w kręgu wykonawców tworzących muzykę hard.
Z upływem lat z coraz większą ochotą wyruszam w podróże w krainy opanowane przez muzykę ciężką, jak niektórzy mówią hałaśliwą. Lubię posłuchać różnych odmian takiej muzyki, i płyt z odległych lat, gdy rodziła się tak stylistyka jak i szukać nowości, które brzmią interesująco i wnoszą powiew w nasz muzyczny świat.
Bardzo często wybieram sobie dwa, trzy lub cztery utwory z płyt, które dodaję do listy oznaczonej napisem Hard ‘n Heavy i wracam właśnie do tych pojedynczych utworów. Są oczywiście płyty, które włączam i słucham od pierwszych do ostatnich dźwięków. Na liście z takimi albumami znajdują się krążki wykonawców znanych i lubianych, że wspomnieć chociażby Metallicę, Guns ‘n Roses, Iron Maiden, Led Zeppelin, AC/DC czy Tool. Dziś nie chciałbym zaprzątać wam głów, pisząc o tak oczywistych wyborach, Każdy interesujący się muzyką rockową, wcześniej lub później trafia na tych wykonawców. Czy doda ich do listy ulubionych, zależy tylko od niej lub niego.
Jest kilka płyt, mniej oczywistych, do których wracam i słucham z uwagą. Zupełnie jakbym je poznawał od nowa z każdym kolejnym odtworzeniem. I zawsze dostarczają porcji wspaniałych, muzycznych wrażeń.
Rok 1994 przyniósł nam płytę szwedzkiego zespołu Tiamat zatytułowaną Wildhoney.
Album okazał się dużym sukcesem i jest uważany za jedną z ważniejszych płyt w dorobku grupy. Nie jest ani rewolucyjny, ani odkrywczy, po prostu jest to wyśmienita mieszanka różnych gatunków muzycznych, która tworzy klimat jakiemu trudno się oprzeć. Utwory z pierwszej części płyty są odpowiednio ciężkie, rockowe z charakterystycznym dla takiego gatunku wokalem. Kolejne kompozycje stają się łagodniejsze, dłuższe z delikatnym śpiewem. Wszystko to tworzy atmosferę, której trudno się oprzeć, człowiek chłonie każdy dźwięk i dopiero gdy wybrzmią ostatnie dźwięki A Pocket Size Sun zaczyna do nas docierać, jak misternie ułożone zostały poszczególne elementy muzycznej układanki zatytułowanej Wildhoney.
Już sama okładka kolejnego albumu tworzy mroczny klimat. Czytając teksty, poznając przedstawioną w nich historię, będąc na bieżąco z wiadomościami, które w momencie jej wydania docierały do nas z terenów objętych działaniami wojennymi – wszystko to razem jeszcze bardziej wpływało na odbiór zawartego na niej materiału.
Amerykańska grupa Savatage ma w swoim dorobku 11 albumów, z których właśnie ten jest tym, do którego bardzo często wracam i słucham w całości. Co oprócz historii w nim opowiedzianej sprawia, że często gości w mych głośnikach. Może fakt, że jest concept albumem i dlatego jest spójny stylistycznie. Może dlatego, że w dwóch kompozycjach są wykorzystane fragmenty kompozycji Mozarta (Mozart and Madness) oraz Beethovena (Memory)? Może z powodu utworu One Child, którego lubię słuchać kilka razy pod rząd? A może z racji kompozycji Christmas Eve (Sarajevo 12/24)? Odpowiedź jest prostsza niż się wydaje – płyta Dead Winter Dead jest po prostu bardzo dobrym albumem, na którym wymieszano różne style i gatunki, tworząc coś co od prawie 30 lat dostarcza nam całe mnóstwo muzycznych wrażeń. I myślę, że nie zmieni się to przez jeszcze długi czas.
Na zakończenie pozostawiłem sobie płytę, która sprawia mi pewien kłopot. Trudno właściwie stwierdzić co jest tym problemem. Może fakt, że pierwsza recenzja, którą znalazłem w Internecie nie była zbyt przychylna (ciekawość by przeczytać cóż myślą o niej inni nie była pomocną decyzją)? Z drugiej strony bardzo często przekonuję się, że moje opinie diametralnie różnią się od opinii tzw. znawców. Nie uważam się za mądrzejszego od nich, jednak często powtarzane przeze mnie słowa by nie porównywać (muzyki, książek, filmów, seriali) sprawiają, że każdą rzecz, którą poznaję i staram się opisać, traktuję jako coś indywidualnego, jedynego.
Album, na który chciałbym zwrócić waszą uwagę, jest dziełem izraelskiej grupy Amaseffer i zatytułowany jest Slaves for Life. Podobnie jak album grupy Savatage jest concept albumem, a warstwa tekstowa oparta jest na Starym Testamencie i dotyczy ucieczki narodu żydowskiego ze Starożytnego Egiptu do Ziemi Obiecanej.
Słuchając kilkukrotnie w ostatnim czasie tej płyty pojawiały się u mnie na zmianę dwie myśli – mam jej dosyć, wyłączę ją oraz nie mogę, muszę posłuchać do końca i później jeszcze raz. I właśnie tego dotyczy największy problem z tym albumem. Części narracyjne, same w sobie, są klimatyczne z odpowiednim tłem dźwiękowym. Części muzyczne także dają się polubić, choć nie od razu. Lubię płyty, do których trzeba się przekonać, które poznajemy z każdym przesłuchaniem. Z tą było i cały czas jest inaczej. Stwierdzenie kocham i nienawidzę prawdopodobnie najlepiej oddaje moje uczucia wobec niej. Potrafi nas oczarować, wciągnąć w dźwiękową opowieść, a kiedy indziej sprawiać wrażenie niespójnej stylistycznie, złożonej z elementów, które nie pasują zupełnie do siebie. I mam tak od lat, płyta potrafi trwać w zapomnieniu przez kilka lat, by wyjść z ukrycia w najmniej oczekiwanym momencie i znowu czarować, zwodzić i irytować. A może tylko ja mam takie odczucia?
Do następnego razu…
Prezentowana muzyka nie wydaje mi się hard – tytuł sugerował, że będziemy podróżować gdzieś wokół nuty black metalowej albo hardcore, a tu taka niespodzianka.
Szczególnie dziękuję za ostatnią płytę, choć nie wiem, czemu jakoś tak moja zabłąkana mózgownica poszukuje drugiego dna, jakbym wrócił do czarnego albumu Dawida Bowiego, ale to muzycznie nie ma nic wspólnego ze sobą. Może dlatego, że czarny album, jego nazwa powoduje skojarzenia, Blackstar na pewno jest nietuzinkowym wydaniem.
W sumie po przesłuchaniu Slaves for Life uważam, że jest trudną płytą, niejednolitą, skaczącą między miękim a twardym, czarnym a białym dysonansem, aczkolwiek z zaciekawieniem wysłuchaną. W moim postpercepcynym odczuciu z muzyką jest tak, że zaczynamy ją rozumieć dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu.
Dwie pierwsze płyty też są niezłe, szczególnie pierwsza Wildhoney, która się wydaje łagodniejsza niż muzyka Elvisa Presleya. Dziś, właściwie wczoraj były urodziny Elvisa, więc przypominam, tak tylko dla popsucia klimatu, złośliwy chochlik ze mnie, ale jeszcze nie skończyłem.
Jestem słuchaczem właściwie wszystkich gatunków muzycznych i niekoniecznie muzyka uznawana za hard, taką dla mnie jest. Oczywiście pewne gatunki muzyki metalowej są ciężkie i nie będę polemizował, ale osłuchane stają się łagodne, tylko że specyficznym brzmieniem, czego nie mogę powiedzieć o muzyce jazzowej, szczególnie odmiany freejazzu, który swoim ciężarem, przekłuwa najcięższy metal.
Tu się chłopaki starają, stroją gitary, wychodzą im oczy na wierzch, a taki Ornette Coleman ich zmiata, który swoimi silnymi kompozycjami powoduje, że muzyka jest tak ciężkim dysonansem, iż przy niej nawet najcięższe odmiany metalu wydają się proste i łagodne niczym puszysty baranek.
Teraz ze mnie kompletnie wyszedł złośliwy chochlik, ale to są moje odczucia, z którymi niekoniecznie każdy musi się zgadzać.
Mam nadzieję, że moje zdanie na ten temat jest ciekawe i wniesie coś nowego.
Takie są moje odczucia, może wrzucam kij w mrowisko, pal licho. Nie zawsze powinno się tak robić, ale w środowisku dżentelmeńskim spory rozgrywa się po to, żeby dochodzić do jakiegoś konsensusu, czyż nie? 🙂
Pozdrawiam drogi Marcinie i utęsknieniem już czekam na kolejne wpisy.