Znalazłem się w dziwnym miejscu (nie, żebym od lat nie był) teraz jednak dotyczy to moich tekstów. Nie, żebym nie miał o czym pisać, muzyka każdego dnia dostarcza mi chwil wytchnienia, odrywa od rzeczywistości, pozwala się w niej zanurzyć na wiele godzin.
To dziwne miejsce, jak je określiłem, mógłbym również nazwać rozdrożem. Podjęte ostatnio decyzje trochę zaburzyły mój rytm pisania i wymuszają na mnie podejmowania wielu decyzji. Która płyta, który utwór powinien znaleźć się w niedzielnym wpisie, co ma trafić do cyklu Cóż tam panie w muzyce, a co do zestawu w serwisie YouTube? Nie potrafię jeszcze nad tym zapanować, choć na stole leżą jakieś karteczki z notatkami i straszą. Straszą swą liczbą, brakiem przyporządkowania do dnia, do zestawu. A ja na nie patrzę i myślę (a w moim przypadku prowadzi to do swego rodzaju paraliżu decyzyjnego). A pisać trzeba, pisać chcę. Miało być łatwiej, a jest …inaczej.
W trakcie przeglądania tych notatek i myślenia nad motywem przewodnim do niedzielnego tekstu, z każdą mijającą minutą wpadałem w coraz większą panikę – nic nie pasuje, to się nie nadaje, kiedyś już było. Spojrzenie na półkę z płytami wprowadziło jeszcze większe zwątpienie. I nagle sobie przypomniałem o pewnej wymianie zdań, która podsunęła mi pomysł na motyw przewodni (choć pomysł z rozmowy wykorzystam, kiedy indziej).
Wiemy jak ważny jest utwór otwierający płytę, ten moment, gdy słyszymy pierwsze dźwięki, zatapiamy się w muzyce i czujemy, że to jest płyta, bez której nie możemy się obejść (przynajmniej w tym momencie). Wiem, że do perfekcji doprowadzili to producenci płyt wszelkich jedno lub dwusezonowych gwiazd muzyki. Często także my, fani podobno lepszej muzyki, dajemy się na taki chwyt złapać. Na szczęście dla nas, z reguły pozostała część krążka jest równie udana jak utwór go otwierający. Od razu do głowy przychodzi mi pierwszy album Marillion, czy płyta grupy Rush zatytułowana Counterparts, w obydwu przypadkach pierwsze utwory dosłownie pozostawiały nas w oniemieniu, a pozostałe tylko potęgowały to uczucie.
Zdarza się także tak, że pierwsze utwory stawiają poprzeczkę tak wysoko, że później dany zespół czy wykonawca, choćby dwoił się troił, nie jest w stanie jej ponownie przeskoczyć. Oczywiście reszta utworów stoi na równie wysokim poziomie, jednak czegoś im brakuje.
I właśnie takich albumów dotyczyć będzie mój dzisiejszy wpis. Na myśl przychodzą mi od razu dwa krążki, których słuchanie często jest zatrzymane na pierwszym lub dwóch pierwszych utworach i nie chce ruszyć dalej.
W roku 2005 były członek grupy Magenta Matthew Cohen zaczął tworzyć nowy projekt muzyczny, do którego dołączyła między innymi wokalistka Karnataki Rachel Jones, by w październiku powołać do życia grupę The Reasoning. Przez dziesięć lat swej działalności zespół wydał 5 albumów studyjnych i jeden koncertowy. W roku 2007 światło dzienne ujrzał ich debiutancki album zatytułowany Awakening.
Płyta ta, to niespełna 50 minut muzyki w stylu neo-prog, z przyjemnymi melodiami, która doskonale broni się po latach, które upłynęły od premiery.
Pamiętam pierwsze słuchanie tego albumu, zwłaszcza pierwszego, tytułowego utworu. Śpiewanego przez trzech wokalistów, z chwytliwym refrenem. Pierwszego dnia przesłuchałem ją wielokrotnie, a i tak w głowie brzmiały tylko dźwięki z otwarcia. Mają w sobie jakąś moc, która nakazuje nam wciskać przycisk z napisem poprzedni, by ponownie zanurzyć się w tych cudownych dźwiękach. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego? Może ze względu na wykorzystanie wszystkich śpiewających członków grupy, może na melodie, może na sposób wykorzystania poszczególnych instrumentów. Faktem jest, to że wszystko co dzieje się później na płycie musi być porównane do tego właśnie utworu. A przecież, tak jak już wspomniałem, pozostałe kompozycje trzymają poziom i są równie udane.
W roku 1999 Ryszard Kramarski powołał do życia grupę Millenium, która działa nieprzerwanie od tamtego roku i dostarczyła nam już pond 20 albumów (ostatni w roku 2022 – Tales of Imaginary Movies).
W roku 2013 ukazał się album Ego, który przyniósł ze sobą 6 kompozycji trwających łącznie trochę ponad 50 minut.
I tak jak w przypadku płyty The Reasoning, utwór otwierający definiuje wszystko co się dzieje później. I ponownie mamy do czynienia z płytą bardzo dobrą, której przesłuchanie zajmuje mi znacznie więcej czasu niż programowe 52 minuty z sekundami. Wszystko z powodu utworu tytułowego, który skradł moje serce i trzyma w swym uścisku od 10 lat. Za każdym razem, gdy wracam do tego albumu, kompozycja Ego wybrzmiewa w moich głośnikach lub słuchawkach wielokrotnie, zanim wyruszę w dalszą podróż, która wcale nie kończy się wraz z ostatnimi dźwiękami płyty. Przecież można wtedy ponownie posłuchać utworu otwierającego. A gdy do tego dodamy drugi utwór, Born in 67 z cudownymi partiami trąbki i saksofonu, otrzymujemy łącznie 20 minut muzyki, którą możemy chłonąć wielokrotnie. A później, znacznie później wypłynąć dalej, na spotkanie z pozostałymi utworami na płycie. Choć przyznam się wam, że czasami tak długo krążę pomiędzy tymi dwoma utworami, że zapominam o pozostałych. Ale o tym sza, przecież jest to bardzo dobra płyta długogrająca.
Do następnego razu…
Rozkręcasz się, dobry tekst, godny dziennikarza muzycznego.
Przyjemnie się czytało, poszło tak szybko jakby jednym tchem, muszę Cię pochwalić.
No jak mus, to mus :-)
Każdy głos jest dla mnie ważny, nie tylko ten pochwalny.
Do następnego …