– Hej, jesteś tam? – Maniek wcisnął nos przez uchylone drzwi. – Bogdan? Jesteś w domu?
– Jestem. – Usłyszał jak przez mgłę, pewnie z ostatniego pokoju.
– Drzwi masz otwarte. – Wszedł w głąb mieszkania, rozglądając się z niejakim zdziwieniem. – Co tu tak pusto? Wyprowadzacie się? Gdzie? Bliżej centrum? Kupiłeś dom na przedmieściach?
– Wiem. Tak. Nie. Nie.
– Co?
– Odpowiadam kolejno na twoje pytania.
– Nic nie mówiłeś. Czemu się wyprowadzacie? To mieszkanie jest boskie, bardzo się podoba Patrykowi. Chcecie je wynająć? A jeśli chodzi o Patryka… Stary, musimy pogadać. – Wyjął zza pazuchy butelkę i rozglądał się, gdzie ją postawić.
– Dotarła do was informacja, że nie przejdzie? – Bogdan kręcił się wokół gościa, pakując, co się da, do sporych pudeł.
– Właśnie. Nie wiemy tylko, czemu. Siądź na chwilę, napijemy się, może zrobisz coś w tej kwestii? Uczysz go przecież. – Rozejrzał się znów. – Nie ma na czym siadać. Powiesz mi, o co chodzi? Dokąd się wyprowadzacie?
– Wyjeżdżamy z kraju.
– Co? Dlaczego? Po co? Tak wam się tu dobrze układało! – Obracał się wokół własnej osi, śledząc krążącego wokół szwagra.
– Owszem. Kiedyś. Teraz już nic się nie układa.
– To przez chorobę? Przecież były postępy w leczeniu! Zatrzymaj się na chwilę, bo mi łeb z karku spadnie.
– Nie mam czasu. – Pokazał jakiemuś facetowi w roboczym ubraniu, który wyrósł jak spod ziemi, pudła gotowe do transportu. – Oni też nie. I tak jestem spóźniony.
– Bogdan, wytłumacz mi, o co chodzi? Dobra, wiem, firma Klaudii zbankrutowała i ona sama ma raka. Ale ty przecież wciąż pracujesz, dobrze zarabiasz, skąd ta nagła decyzja o wyprowadzce? Chyba nie zostawisz teraz Klaudii?
– Za kogo ty mnie w ogóle bierzesz?! – Bogdan zatrzymał się na moment, patrząc z wściekłością w przekrwione oczy szwagra, ale znów odszedł zaglądać do wszystkich kątów, czy czegoś nie przeoczył. – I naprawdę myślisz, że nauczyciele dobrze zarabiają? Idiota… – mruknął przez zęby.
– Będziemy pić z gwinta czy nakrętki? – Maniek odkręcił butelkę; chyba nie usłyszał ostatniego słowa.
– Pij, z czego chcesz. Ja pasuję. Nie mam czasu na takie ekscesy.
– Oj, przestań, łyka przecież zrobić możesz. Żaden alkomat tego nie wykryje. Musimy…
– Niczego już nie musimy. Ani ty, ani ja, a tym bardziej my dwaj razem. Rozmawiam z tobą tylko dlatego, że jesteś mężem mojej siostry, ale mam dość. Samo powinowactwo to za mało, aby wszystko rozgrzeszać i zmuszać się w nieskończoność do rzeczy niechcianych.
– Bogdan, co cię ugryzło?
– Życie mnie ugryzło. Parszywa rzeczywistość, którą mamy dzięki takim, jak ty.
– A co ja mam to twojej rzeczywistości?
– Siedzisz na dupie, ciągniesz kasę, na którą inni pracują i wybierasz wszystkim rządy, sprzyjające takim mendom, bo pozwalają im bezkarnie kraść.
– Ejże, wolnego! nie będziesz mnie tu obrażał! Ja do ciebie z flaszką, a ty…
– Z flaszką i interesem. A jeśli prawda cię obraża, nie mamy o czym dyskutować.
– Czegoś nie rozumiem. – Maniek podrapał się za uchem z wielce frasobliwą miną.
– A w ogóle cokolwiek rozumiesz? – Mruknął Bogdan, zamykając okna w pustych pokojach.
– Nie rozumiem, czemu dopiero teraz mi to mówisz.
– Pewnie, że nie rozumiesz. – Bogdan zatrzymał się w końcu obok szwagra. – Myślenie niektórych boli. Gdybyś rozumiał, nie odbywalibyśmy tej rozmowy.
– Dobra, nieważne. – Maniek machnął wolną ręką; drugą, z trzymaną butelką, wyciągnął w kierunku szwagra. – Napij się. I powiedz, czemu wyjeżdżacie. Beńka mnie prześwięci, jak się nie dowiem.
– Sam z Bernadetą porozmawiam, jak już przyjdzie na to czas. Nie będę pił. – Odsunął rękę szwagra, natarczywie wciskającą mu trzymaną flaszkę.
– Dobra, nie pij, jakżeś taki. – Sam pociągnął spory łyk. – Powiedz tylko, co się stało. Jaka burza wystraszyła was i zmusza do ucieczki?
– Przerwali leczenie Klaudii.
– Jak to – przerwali?
– Tak to. Twój nienażarty rząd dał na leczenie nowotworów tylko tyle kasy, że skończyła się dwa miesiące temu. Wszystkie oszczędności wydaliśmy, aby terapię kontynuować, ale to studnia bez dna. Grzmot tak potężnie walnął nas po głowach, iż musimy wyjechać. Rozumiesz teraz, dlaczego mam dość ciebie i tobie podobnych?
– To nie może być prawda. Przecież oni stwarzają nam tu raj na ziemi.
– Wam może tak. I przede wszystkim sobie. Ale cała reszta musi za to płacić.
– A wiesz, co by się działo, gdyby tamci wrócili do władzy? Dopiero złodziejstwo by kwitło! A pracowałbyś na to aż do śmierci.
– Tak, wiem, słyszę te same brednie od ciebie przez lata. Tymczasem muszę wszystko rzucić, żeby ratować żonę, bo ci, którzy powinni o to zadbać, mają nas gdzieś.
– Zacznij ich popierać albo zapisz się do nich, zaraz się znajdą fundusze. – Znów pociągnął z flaszki. – Będziesz żył jak lord.
– Tak… A mówią, że nie da się wejść do tej samej rzeki. Dobrze pamiętam, kiedy to samo mówili mojemu ojcu. „Zyga, jesteś zdolny, mógłbyś mieć wszystko. Zapisz się do partii, przecież to nie boli. Świat stanie dla ciebie otworem”. A ty pamiętasz? Nie, ty tego nie słyszałeś. Twój ojciec od zawsze był w partii.
– Był, no i co? Mieli rację, to nie boli.
– Być może takich, jak ty. Ludzie honoru cierpieliby bardzo. Ale co ty możesz o tym wiedzieć… Sam teraz się pasiesz, jak twój ojciec wówczas. Tylko on przynajmniej pracował, nie żerował na krzywdzie innych.
– Jakiej krzywdzie? Przecież ja nikomu nic nie kradnę. – Z butelki ubyło już połowę.
– Owszem, kradniesz. Pośrednio. Rząd zabiera chorym na raka, aby utrzymywać swój elektorat. Takich, jak ty. Wiadomo, ktoś z nowotworem już może nie dożyć wyborów, ale stada pasożytów i owszem. Idź już. Muszę sprzątnąć i jechać po Klaudię, samolot nie będzie czekał.
– Dałbym ci w mordę za nazywanie mnie złodziejem, ale jeszcze za mało wypiłem. Też mi się już nie chce z tobą gadać, ale Beńka mnie oskubie. Za Patryka również. Nie wyjdę więc, póki mi nie powiesz, gdzie jedziesz i co z moim chłopakiem.
– Znajomi załatwili mi pracę w fabryce, wynająłem już też mieszkanie. – Niechętnie, ale odpowiadał, byle pozbyć się natrętnego szwagra.
– W fabryce? Studia kończyłeś!
– Tak, owszem. Twoi chlebodawcy mają to jednak gdzieś, nie potrzebują ludzi wykształconych, idiotami łatwiej gnój wyrzucać. Klaudia będzie leczona od ręki. A tylko to się teraz liczy. Pójdę pracować nawet do kamieniołomów, jeśli ona dostanie szanse na wyzdrowienie.
– A co z mieszkaniem? Samochodem? Wszystko zabierasz ze sobą? Te obrazy, które mają wartość, też?
– Zabieram tylko najpotrzebniejsze rzeczy i pamiątki, resztę sprzedałem.
– Jak to – sprzedałeś? A my?
– Co – wy?
– No przecież…
– Co – przecież? Chcieliście dziedziczyć, bo my dzieci nie mamy, a u was spora gromadka? Póki żyjemy, nic wam do nas. A później… Psom zapiszę, albo nawet kotom, wy już nam dość ukradliście.
– Eee tam, znajdziemy cię przecież. Nawet jeśli nie powiesz, dokąd wybywacie.
– Powiem. Jedziemy do cywilizacji. Tam, gdzie chorzy są leczeni do samego końca, bez względu na to, jaki będzie. Tam, gdzie pieniądze podatników są rozdzielane między wszystkich, a rząd nie wprowadza bezprawnych, niekonstytucyjnych ustaw, aby na przykład śledzić i podsłuchiwać swoich obywateli. Tam, gdzie są dziennikarze, a nie sługusy władzy i w mediach promuje się mądrych, zdolnych ludzi, a nie kłamców, miernoty i idiotów. Tam, gdzie z rąk opętanych propagandą szaleńców nie giną uczciwi, wartościowi ludzie, a morderców rozlicza się, nie zwlekając przez lata, zwłaszcza gdy swój proceder uprawiają na oczach całego kraju. Tam, gdzie ludzie potrafią się jeszcze do siebie uśmiechać i pomagać sobie wzajemnie. Tam, gdzie praworządność jest normą, a kłamstwo i złodziejstwo od niej odstępstwami. Tam, gdzie nie będziemy musieli patrzeć na upadek wartości, które są nam bliskie, tylko będziemy je kontynuować.
– Bredzisz. Masz żal, że ci kobita choruje, ale to przecież nie jest niczyja wina.
– Owszem. Chorobie nikt nie jest winien, jednak ograniczaniu funduszy na leczenie już tak. Twoja chamska banda u koryta.
– Stary, ale przecież ty tak wierzysz w wygraną na jesieni, to czemu wiejesz? Boisz się, że będzie jeszcze gorzej! Mają rację nasi w tej kwestii.
– Ja nie mam czasu czekać do jesieni. Klaudia może jej nie dożyć bez leczenia. I – mimo wszystko – wciąż będę wierzyć w tę wygraną, bo takich ludzi, jak my, jest mnóstwo, a nie każdy może wyjechać ot, tak. Będę wierzyć, żeby nie wpaść w paranoję. Wizja całkowitej ruiny, która zostanie dopełniona w przypadku kolejnej wygranej twoich ziomków, napełnia mnie trwogą. Idź już, bo cię w końcu na kopniakach wyprowadzę.
– Wiedziałem, że masz nie po kolei, ale żeby aż tak? Bogdan, a co z Patrykiem? Pomożesz mu?
– Ja już tam nie pracuję.
– Ale wciąż znasz ludzi.
– Owszem. Po co jednak mam mu pomagać? Niech przysiądzie fałdów, sam zda. Nie jest idiotą, tylko krnąbrnym, rozbestwionym, małym gnojkiem. Zresztą niepotrzebnie zajmujesz mu cenny czas, który mógłby przeznaczyć na gry, podryw albo picie z ziomalami. Kupisz mu maturę, potem magistra, doktora nawet, sprawisz markowe ubranko i wyślesz jako asystenta do biura któregoś z jaśniepanów twojej partii. Czy raczej mafii. Nikt nie będzie pytał, tam się roi od podobnych profesorów i tęgich umysłów. Karierę ma murowaną.
– Ty, to jest myśl… Znaczy, jednak tej flaszki nie zmarnowałem.
Anna Kupczak @DemosKratos55
Jakby historia z życia wzięta, a może z życia?
Najgorsze, że tamta strona nic nie czyta, tylko wierzy.
Może z życia… Tak wiele wokół dramatów, ale ściany mamy jakby coraz grubsze. A tamta strona nawet nie wierzy; ona przyjmuje za pewnik każde kłamstwo poparte odpowiednim argumentem. Może nim być odpowiednia kwota albo wyrazista groźba (piekło?). Wyprany mózg bierze jeden z nich w ciemno, myślenie jest mu obce.