Nie mogę napisać o sobie, że jestem wielkim fanem muzyki spod znaku prog metalu. Lubię, czasami mniej, kiedy indziej bardzo. Nowym wydawnictwom z tego gatunku, nie towarzyszy żaden dreszczyk, nawet najmniejszy. Dlatego z wielką radością słucham płyt, które potrafią mnie zatrzymać przy sobie na dłużej.
Najlepiej zacząć od początku.
The Enigma Division, to prog-metalowe trio pochodzące z Irlandii i działające od 2019 roku. Na swoim koncie mają jeden album, The Enigma Division, wydany 27 stycznia 2023 roku.
Jako, że słucham praktycznie wszystkiego, co zainteresuje mnie po pierwszych dźwiękach, włączyłem tę płytę i dalej kontynuowałem, to czym byłem zajęty. Instrumentalny 1977, który słyszymy na początku przykuł moja uwagę od pierwszych dźwięków, tak bardzo, że wygodniej usadowiłem się na sofie i odkładając, to co miałem w rękach, uważnie nadstawiłem uszy.
Następny utwór, The Escapist, rozpoczął się standardowymi dźwiękami dla tego gatunku. Mocna gitara, wyraźna perkusja i klawisze. Po chwili dołączył wokal, za który odpowiada perkusista grupy, i pojawiły się ziarenka w maszynie. Głos Bena Wandersa bardzo mi się podoba, pasuje do muzyki – miałem tylko wrażenie, że muzyka podąża dalej swoim torem, a on swoim. Bez fałszu, bez pomyłek – tylko melodia trochę inna. A może, to ja się czepiam, może źle słyszę?
Kolejny utwór, Echoes in The Deep, i powtórka tego co poprzednio. Coś mi nie pasuje, coś mnie drażni, a jednocześnie słucham dalej. Rozdrażnienie, które odczuwam podczas części śpiewanych, odsuwam gdzieś w tył i słucham muzyki. A tutaj jest na czym ucho zawiesić, oj jest. Gitara i sekcja rytmiczna wspaniale współgrają, aż nogi same chodzą, a i głowa chce temu wtórować. Gdy dodam, że po solówce następuje przecudna zmiana klimatu (jeśli ktoś słuchał 55 wydania 4xM, dostępnego już tylko w serwisie Mixcloud, wie co mam na myśli). Dla tych dwóch minut warto posłuchać wspomnianej kompozycji, więcej niż raz, zdecydowanie warto. Należy przy tej okazji, wspomnieć, że za solo na instrumentach klawiszowych w tym utworze, odpowiada Derek Sherinian.
Kolejne utwory utrzymują poziom, a ziarenka piasku cały czas wpadają w dobrze naoliwiony mechanizm sekcji instrumentalnej (może tylko ja tak mam). Afterglow, to bardzo przyjemne solo gitarowe, po którym przez krótką chwilę słyszymy dźwięki przypominające fortepian (lubię takie wstawki), wokalista udowadnia, że potrafi wydobyć z siebie także brudniejsze dźwięki. Kolejny, The Age of Discovery, jak dla mnie, najmniej melodyjny – jeśli można tak powiedzieć przy tym gatunku, nie rozczarowuje, choć … Kaleidoscope rozpoczynają dźwięki instrumentów klawiszowych, dlaczego tak krótkie, by później ustąpić miejsca gitarze i perkusji. Bardzo podoba mi się wokal w tym utworze, pierwszy raz wpasował się w to co dziej się muzycznie i wszystko razem brzmi idealnie. Kolejna kompozycja, Clarity, to utwór spokojny, w którym głowną rolę odgrywają instrumenty klawiszowe i głos wokalisty, jest też obowiązkowe solo. Żadnego ziarenka piasku nie odnotowałem.
Album rozpoczyna się od utworu instrumentalnego, 1977, trwającego 3 minuty z sekundami. Kończy się także utworem instrumentalnym, 1977 (Ad Infinitum), trwającym niespełna 20 minut. Osoby znające moje preferencje muzyczne już wiedzą co za chwile napisze, i zupełnie się nie pomylą.
Kończący całość 1977 (Ad Infinitum) z pewnością zostanie ze mną na długi czas. Znajdziemy w nim wszystko, za co lubię prog-metal, a także za co go nie lubię. Tak, są tam fragmenty przecudnej urody, połamane rytmy, gitary, perkusja, instrumenty klawiszowe. I cztery sola gitarowe, za które odpowiadają kolejno Sam Bell (1st Solo), Mal O’Brien (2nd Solo), Dave Whyte (3rd Solo), Conor McGouran (4th Solo). Ziarenka piasku nie ma żadnego, nawet najmniejszego. Wszystko pasuje do siebie idealnie. Dodatkowym elementem in plus, jest dochodzący z oddali głos Carla Sagana. Jest po prostu idealnie. Aż chciałoby się włączyć ten utwór od początku, a przecież po zakończeniu idealnie pasuje początek całości – czyli znaleźliśmy się na rondzie, na drodze bez końca i początku.
Wracając do tytułu mojego tekstu. Przez dwa ostatnie dni, słuchałem tego albumu jakieś 8 razy (w trakcie pisania był kolejny). Cały czas słyszę ziarenka wpadające miedzy zębatki. Zgrzytają mi w uszach, troszkę denerwują. A ja wciąż naciskm przycisk PLAY i słucham od nowa. One zgrzytają, a ja słucham,…. To chyba najlepiej świadczy, że album ma w sobie coś, co nie pozwala się od niego oderwać i co sprawia, że zostanie ze mną na jeszcze kilka dni (w dzisiejszych czasach, to nie lada wyczyn, Finsterforst ze swoim najnowszym wydawnictwem dopomina się o posłuchanie). Ostatnia kompozycja na znacznie dłużej.
A ziarenka zgrzytają…
Do następnego razu.