Dzieci jako trwałe dobra konsumpcyjne,

czyli dlaczego czasami warto zamienić Pawełka na labradora

Tekst: Bartosz Scheuer / @BartoszScheuer

  W Polsce dramatycznie spada dzietność. W roku 2019 współczynnik dzietności (liczba urodzeń przypadających na jedną kobietę) wyniósł 1,44, podczas gdy do utrzymania liczebności populacji niezbędne jest, aby współczynnik ten kształtował się na poziomie przynajmniej powyżej 2,1.

Przyjmijmy dla uproszczenia (co wcale nie jest takie oczywiste, jak się pomyśli o pustych parkingach, braku kolejek do kas w marketach, zmianach klimatycznych czy po prostu kojącym zaniku uciążliwych, czyli w zasadzie ogromnej większości relacji międzyludzkich), że to źle i że chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego tak się dzieje.

Tu najgorszy błąd, jaki możemy popełnić na wejściu, to założyć, że coś musiało się zmienić w celach i motywacjach ludzi, którzy to jeszcze niewiele ponad 50 lat temu chcieli tych dzieci posiadać istotnie więcej niż teraz. Poczynić ów błąd zaś możemy dlatego, że jest on typowy, nie tylko w odniesieniu do tej kwestii zresztą, dla sposobu myślenia obecnego w innych niż ekonomia naukach społecznych, a przede wszystkim z tego względu, że permanentnie popełniają go tzw. niekwestionowane autorytety moralne (tak, wiem, oksymoron).

Choćby ostatnio jeden z nich grzmiał w tej sprawie, niczym burza nad Giewontem, zresztą przywołując inny, jeszcze od niego autorytet większy *: „Obyście nie poddali się wygodnictwu, egoizmowi i wrogości życia! Obyście nie naśladowali modnych lalek, których pełne są teatry, kabarety, kawiarnie, redakcje. Obyście nie naśladowali kobiet, wyśmiewających matki, które urodziły Polsce i Kościołowi trzecie, czwarte czy piąte dziecko”.

Na czym błąd takiego rozumowania polega? Przede wszystkim sugeruje ono, że w ogóle można się dowiedzieć, jakie są prawdziwe cele i motywacje jednostek i, co jest jeszcze gorsze i uchodzi w ekonomii za grzech śmiertelny, że można się dowiedzieć, co jest dla tych jednostek tak naprawdę dobre, a więc jakie ich cele i motywacje być powinny; po drugie zaś, że to zmiana tych ostatnich stanowi wyjaśnienie wszelkich zjawisk i przewartościowań, które dokonują się w sferze społecznej (począwszy od przyrostu liczby morderstw, przez wzrost zamiłowania do substancji psychoaktywnych, na dramatycznym skoku popularności samogwałtu, nie tylko wśród młodzieży, kończąc).

W przybliżeniu takie błędne, bo odwołujące się do zmiany celów i motywacji (z dobrych i prawdziwych na złe i fałszywe) jednostek właśnie, wyjaśnienie spadku dzietności wygląda następująco: dlaczego ludzie kiedyś mieli więcej dzieci i jeszcze w połowie wieku XIX współczynnik dzietności wynosił w większości krajów europejskich ok. 8?

Bo ludzie te dzieci mieć chcieli, a to z kolei dlatego, że kierowali się miłością, wiedzieli, co jest tak naprawdę (mój ukochany zwrot) w życiu ważne, żyli dla innych, z poświęceniem i w umiłowaniu wyższych wartości, z których życie ludzkie jest – w sposób oczywisty i obiektywny (drugi mój ukochany zwrot, po którym można poznać, że ktoś kłamie i bełkocze) – tą najwyższą; dlaczego teraz ludzie dzieci nie mają?

No to już nam niekwestionowany autorytet nieco przybliżył, lecz powtórzmy: po prostu, bo nie chcą, a nie chcą tylko dlatego, że ulegli podszeptom mrocznych sił konsumpcjonizmu i hedonizmu, uwolnili tkwiącego w ich duszach demona egoizmu (a to ponoć złe samo przez się), dokonał się ogólny upadek wartości wszelakich, a po nim atomizacja społeczeństwa, rozpad więzi (to chyba to samo, lecz pewny nie jestem), laicyzacja (tak, nie zapominajmy o F. Dostojewskim i jego „Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno”, choć S. Žižek, z jego „Jeśli jest Bóg, to wszystko wolno”, trochę psuje nastrój) i zasadniczo wszystko, co tam jeszcze z przyjemnych rzeczy sobie wymarzycie.

Myślenie to, innymi słowy, ma za swoją podstawę ogólne przekonanie, że określenie celów i motywacji ludzi jest nieproblematyczne, a w tym konkretnym przypadku sprowadza się po prostu do uznania, że przecież jest oczywiste, iż nie ma nic cudowniejszego niż wzięcie na ręce różowego i najlepiej własnego bobasa, jakiejś tam Basi czy Pawełka lub (bardziej po staropolsku) Brajana czy Dżesiki i że jego/jej spłodzenie i wychowanie jest celem samym w sobie, który w ogóle nadaje sens naszej egzystencji; że zatem, jeśli coś w tej sprawie idzie, a idzie ewidentnie nie tak, to tylko dlatego, iż coś złego ludzi od tego, co dla nich jest w sposób oczywisty dobre i naturalne, odwiodło i sprowadziło ich tym samym na manowce bezdzietności.

Co na to ekonomia, a ściślej jej bardziej sensowna część, czyli mikroekonomia (tak, drodzy studenci, to jest ten moment, w którym zawsze wkładamy tę koszulkę z napisem ceteris paribus i trzy razy wypowiadamy to zaklęcie: wasze przypuszczenia były słuszne)?

To, co zawsze, wszędzie i w odniesieniu do każdej kwestii: po pierwsze, że zasadniczo cele działań ludzkich są poza analizą, bo zwyczajnie nie mamy i nie możemy mieć do nich dostępu (a już tym bardziej, że nie jesteśmy w stanie określić, jakie te cele być powinny), przyjąć więc musimy jedynie (bo mniej się nie da), że to ludzie sami sobie te cele określają na takiej zasadzie, iż wolą, aby było im raczej lepiej niż gorzej; po drugie, że dążą do osiągnięcia możliwie najwyższego poziomu tych, tak ogólnie określonych, celów (że po prostu maksymalizują); po trzecie, że przy takim ujęciu sprawy mało jest prawdopodobne, aby sytuacja w tym względzie mogła ulec jakimś gwałtownym czy w ogóle jakimkolwiek zmianom. Krótko zaś: zakładamy, że ludzie chcieli kiedyś i chcą teraz być szczęśliwi, sami określają, co to dla nich znaczy, nic nam do tego i że to się nie zmieniało i zmieniać nie będzie. 

W tym ujęciu odpowiedź na pytanie o dzietność i jej spadek sprowadza się do stwierdzenia, iż ludzie dawniej chcieli mieć relatywnie więcej, a teraz chcą mieć mniej dzieci dokładnie z tych samych, bardzo ogólnych, powodów, zatem to nie zmiana tych ostatnich stanowi tu wyjaśnienie.

Nie jest więc według ekonomistów tak, jak głoszą prorocy ogólnego upadku wartości i cywilizacji, że oto ludzie kiedyś żyli miłością, poświęceniem, wyższymi wartościami, altruizmem, a teraz wybierając egoizm, hołdując przyziemnym, ulotnym zachciankom i uciekając w ten sposób przed dojrzałością i odpowiedzialnością, rezygnują z posiadania potomstwa. 

Gdzie zatem należy upatrywać przyczyn zmian? Tu znów ekonomiści są nudni i przewidywalni, bo na każde pytanie, o jakąkolwiek zmianę, odpowiadać będą tak samo: przyczyny tkwią w strukturze środków i ograniczeń oraz w bilansie korzyści i kosztów, które towarzyszą realizacji zawsze tych samych (jak już wiemy), ogólnych celów.

Tu wiadomość dla Brajana i Dżesiki będzie zatem raczej mało pozytywna, gdyż wynika z tego wszystkiego, iż nie stanowią oni dla swoich rodziców celów samych w sobie, ale są jedynie środkami w procesie maksymalizacji czegoś, co zamiast nazywać ogólną szczęśliwością, określa się jako tychże rodziców dochód psychiczny.

Idźmy dalej tym tropem (który wyznacza dość precyzyjnie ekonomia rozrodczości**) i zapytajmy, czy Brajan i Dżesika różnią się jakoś szczególnie od innych atrakcji (nowego smartfona, zgrzewki nalewki wiśniowej marki Snajper czy tuningowanego Audi A6), jeśli idzie o powiększanie tegoż dochodu psychicznego swoich rodziców? Otóż, przynajmniej pod względem formalnym, nie.

Stanowią tak samo, jak właśnie wymienione dobra konsumpcyjne, przy czym najbliżej im do owego Audi, bo tak jak ono, są dobrami konsumpcyjnymi trwałego użytku, czyli takimi, z których dochód czerpany będzie przez pewien, relatywnie dłuższy, czas. Każdy, kto z mikroekonomią miał do czynienia, wie już, co będzie dalej. Jednak nie wszyscy mieli, a niektórzy mogą nie pamiętać, dopowiedzmy zatem tę historię do końca.

Otóż, skoro dla rodziców dzieci, pozostańmy już przy Brajanie i Dżesice, stanowią dobra konsumpcyjne, przy użyciu których maksymalizują oni swój dochód psychiczny, to możemy mówić o zgłaszaniu popytu na nie, a o tego wielkości z kolei decydują: cena, jakość, dochód, gusty oraz informacja. Jedyne, co czyni tę sprawę (jedynie trochę) specyficzną, jest to, że za podaż tych dóbr (czyli za produkcję dzieci) odpowiadają te same podmioty, które zgłaszają na nie popyt, innymi słowy, że rodzice Brajana i Dżesiki sami produkują to, co potem jest przedmiotem ich konsumpcji (działają zatem zgodnie z zasadą: co sobie wyprodukujesz, z tym się będziesz później męczył), a zatem, że w analizie trzeba to sprzężenie popytu z podażą po prostu dodatkowo uwzględnić. 

Mamy w ten sposób gotową (i doskonale nam znaną) siatkę pojęciową, która pozwala nie tylko wyjaśnić, dlaczego dzieci od pewnego momentu zaczęło się rodzić coraz mniej, ale też to, iż szczególnych zmian w tym względzie nie należy oczekiwać.

Przede wszystkim, zaczynając analizę od podaży dzieci, trzeba zaznaczyć, że ludzie kiedyś produkowali ich więcej, ponieważ dysponowali technologią w niewielkim tylko stopniu pozwalającą kontrolować poziom tejże produkcji, powszechne były więc sytuacje pojawiania się dość ilościowo istotnej nadprodukcji. Obecnie zaś liczba produkowanych dzieci jest najprawdopodobniej zbliżona do pożądanej. Wszystko to za sprawą przede wszystkim pojawienia się i powszechności stosowania w cywilizowanych społeczeństwach środków antykoncepcyjnych.

Ponadto kiedyś, nawet jeśli w jakiś sposób udawałoby się tę ilość podaży kontrolować, to nadprodukcja była uzasadniona tym, że dzietności towarzyszyła wysoka śmiertelność wśród niemowląt (czy szerzej, wśród nieletnich), czyli, mówiąc językiem ekonomicznym, producenci musieli zabezpieczyć odpowiedni poziom zapasów, by ilość oferowana nie spadła poniżej poziomu pożądanego.

Obecnie ryzyko zgonu noworodka lub niedożycia do wieku dorosłego jest na tyle niewielkie, że te akurat problemy produkcyjne po prostu zniknęły (pozostały więc jedynie problemy z samą taśmą produkcyjną i efektywnością użytych do produkcji surowców, ale tu akurat raczej zmian istotnych nie było).

W konsekwencji jest więc tak, że, nawet gdybyśmy nie wiedzieli, czy liczba zapotrzebowanego potomstwa kiedyś była większa niż jest teraz (czego faktycznie nie wiemy, choć raczej przyjmujemy, że tak nie jest), to same tylko zmiany w warunkach i technologii produkcji wystarczają do wyjaśnienia fenomenu spadku podaży dzieci. O ile zatem Brajan i Dżesika muszą niestety założyć, że braciszek lub siostrzyczka już się raczej nie pojawią, o tyle mogą być pewni, że rodzice się na nich zdecydowali, bo chcieli, a nie że musieli, z uwagi na niedomagania technologii, inwestować w zapasy lub że po prostu tak wyszło.

Dużo istotniejsze są jednak zmiany po stronie popytowej. Jak powszechnie wiemy, krzywe popytu na większość dóbr są ujemnie nachylone, czyli po prostu, gdy cena danego dobra rośnie, to ilość popytu na nie spada; z dochodem z kolei jest tak, że zazwyczaj jego wzrost powoduje wzrost zapotrzebowania na dane dobro. Co można zatem na tej podstawie powiedzieć o popycie na dzieci?

Przede wszystkim dzieci stały się dużo droższe. Gdyby podzielić ten quasi-rynek na segmenty: dzieci niższej, średniej i wyższej jakości, to bez względu na które z nich gospodarstwo domowe by się decydowało, cena w danym segmencie jest znacząco wyższa względem tego, jak kształtowało się to w przeszłości.

Czym jest cena dziecka? W pewnym uproszczeniu to koszt netto (czyli wydatki na nie po odliczeniu np. pieniędzy, które dzieci przyniosą do domu i wartości prac przez te dzieci na rzecz gospodarstwa domowego świadczonych) ich utrzymania i wychowania. Nawet więc jeśli nasz Brajanek czy Dżesika mają być średnio stuningowani i bez specjalnego dodatkowego wyposażenia, w postaci prywatnych lekcji gry na oboju, studiów w elitarnej Wyższej Szkole Interesu i Biznesu, z czesnym na poziomie średniej krajowej, a wizyty dentystyczne będą odbywać na NFZ, bez znieczulenia, gniazdo rodzinne opuszczając tuż po osiągnięciu pełnoletności (czyli po prostu będą dziećmi średniej jakości), to ich cena jest obecnie i tak niewspółmiernie wyższa względem tego, jak wyglądało to w tym samym segmencie jeszcze jakieś 70-100 lat temu.

No dobrze, ktoś powie, ale przecież od tego czasu ludziom wzrosły również bardzo istotnie dochody. To oczywiście prawda, ale właśnie to w relacji ceny do dochodu kryje się cała tajemnica (i tajemnica dramatycznego w tym względzie niepowodzenia programu 500+ przy okazji).

Otóż, nie wdając się w nadmierne szczegóły, dotyczące elastyczności dochodowych i cenowych popytu, dochody rosły relatywnie wolniej niż ceny dzieci, a ponadto gospodarstwa domowe zazwyczaj tych dochodów przyrosty przeznaczały i będą przeznaczać (mogąc kontrolować produkcję) raczej na zwiększenie jakości niż liczby posiadanego potomstwa. I znów mamy dobrą wiadomość dla Brajana i Dżesiki: jeśli już są na tym świecie, to rodzice dodatkowe pieniądze przeznaczą raczej na ich korepetycje z teologii pastoralnej czy zajęcia krav magi niż na wyprodukowanie braciszka o imieniu Roch.

Ostatnim elementem, który dopełnia obrazu sytuacji w tym względzie, jest to, że dzieci posiadają również substytuty, to znaczy, że rodzice mogą je zastąpić, maksymalizując swoje szczęście, jakimiś innymi dobrami konsumpcyjnymi trwałego użytku: labradorem o imieniu (żeby nie komplikować sprawy) Brajan, zajmującym całą ścianę telewizorem plazmowym, który dużo bardziej zaimponuje rodzinie i znajomym niż Dżesika recytująca Norwida, czy wreszcie wspomnianym Audi A6, wyposażonym w dodatkowy wydech, za to pozbawionym tłumika, przy sprzedaży którego Niemiec tradycyjnie płakał. Krótko: być może substytuty dzieci nie są idealne, ale jest ich relatywnie dużo więcej niż kiedyś, a ich względne ceny zmieniały się raczej wolniej niż ceny dzieci; nic dziwnego zatem, że w koszyku dóbr dzieci będzie mniej, a labradorów więcej).

Oczywiście trzeba było w tym wywodzie pominąć sporo szczegółów i niuansów technicznych (jak choćby to, że dzieci są obecnie rzadziej dobrami produkcyjnymi niż bywały kiedyś), ale w żadnym względzie nie zmienia to sytuacji (a raczej ich uwzględnienie jeszcze wzmocniłoby siłę wniosków). Nie musimy zatem wiedzieć, czy coś się zmieniło w kwestii tego, dlaczego ludzie (tak naprawdę) chcą lub nie chcą mieć dzieci. Wystarczy pomajstrować przy ogólnie dostępnych danych opisujących bilans korzyści i kosztów oraz warunki produkcji i posiadania potomstwa, żeby wyjaśnić, skąd wziął się spektakularny spadek dzietności, a także sformułować prognozę, iż spadek ten nie jest chwilowy i przypadkowy.

Jest jeszcze jedna korzyść z przyswojenia sobie języka tej teorii i jej bardzo praktyczne zastosowanie (a nacisk na ukazywanie praktycznych zastosowań wiedzy teoretycznej jest teraz taki, że nawet ja wziąłem to sobie bardzo do serca).

Nawet bowiem, jeśli ostatecznie poniosłaby ona empiryczną porażkę (co raczej mało prawdopodobne), to pomyślcie o tych wszystkich sytuacjach, w których np. na weselu kuzynki, rozochocona wódką marki Ojczysta i przebojami zespołu Boys, ciocia Krystyna zadaje wam pytanie: „no a kiedy wy?”, ewentualnie na stypie (nie wiedzieć czemu nazywanej zlotem absolwentów) wasi, na szczęście już byli, koledzy i koleżanki zaczynają torpedować was nieskończoną liczbą zdjęć ich całkiem zwyczajnych pociech. I pomyślcie, że zaczynacie tym wszystkim ludziom sprawę wyjaśniać właśnie przy użyciu siatki pojęciowej teorii rozrodczości. Nie trzeba się szczególnie wysilać, żeby dojść do radosnego wniosku (który, jako zaprawiony w bojach praktyk, dodatkowo wam potwierdzam efektami licznych eksperymentów terenowych), że jest to najbardziej efektywne narzędzie do pozbywania się takich ludzi i związanych z nimi problemów.

  • * Cytowana wypowiedź pochodzi z kazania wygłoszonego przez kardynała S. Wyszyńskiego w Kobyłce w 1970 roku, którą powtórzył ostatnio abp Jędraszewski.

** Szczegółowe omówienie ekonomicznej teorii rozrodczości, na którym w całości oparte są powyższe rozważania, znajduje się w: Becker, G., Ekonomiczna teoria zachowań ludzkich, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1990.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *