Stali słuchacze moich sobotnich audycji, w każdym z nich mają okazję posłuchać przynajmniej jednego coveru. Co dziwne, nie przepadam (nie przepadałem), za nagrywaniem własnych wersji cudzych utworów. Jedynym albumem, któremu “wybaczyłem” taki proceder jest In My Life George’a Martina.
Covery są (były) dla mnie, pewnego rodzaju świętokradztwem na czymś doskonałym, które nie wymaga poprawek, przecież od lat błyszczy własnym blaskiem. Ten ‘coverowy’ kącik powoli odmienia moje podejście do tego tematu – znajduję coraz więcej radości w obcowaniu z tym procederem, zauważając, że wielokrotnie wersje te, dorównują pierwowzorom, dodając do nich wiele nowego.
Jakiś czas temu, polecono mi na X-ie pewien album (dziękuję za to), wyróżniając jeden utwór. Posłuchałem tego jednego kawałka i odłożyłem całość do późniejszego zapoznania się z całością.
Albumem tym jest, najnowszy krążek Trevora Horna zatytułowany ECHOES – ANCIENT & MODERN. Bardzo, bardzo bardzo, kojarzy się on mi ze wspomnianym na początku albumem In My Life. O ile tamten album poświęcony był utworom z ogromnego dorobku grupy The Beatles, tutaj mamy do czynienia z piosenkami, w produkcje których był zaangażowany Trevor Horne.
Uprzedzam – nie lubicie płyt ciepłych, delikatnych (z jednym wyjątkiem), które oferują nowe, czasami zupełnie odmienne, spojrzenie na ukochane piosenki – nie czytajcie dalej, nie włączajcie płyty. Jeśli nie boicie się, że ktoś zbezcześcił ukochane świętości, album ma do zaoferowania bardzo dużo i to wielokrotnie (jeden z trzech albumów, których wielokrotnie słuchałem w kończącym się tygodniu).
Całość zaczyna się od dźwięków fortepianu i jedynego takiego głosu, jakim obdarzona jest Tori Amos. Jej interpretacja utworu Swimming Pools (Drank) jest, i co biedny człowiek, kochający jej głos, jej piosenki od lat, ma teraz napisać? Jest pięknie, delikatnie i …, pozostawiam Wam miejsce na wpisanie słów, które pojawią się w trakcie słuchania tego utworu.
Już przy pierwszej kompozycji, chciałoby się zatrzymać na dłużej – ostrzegam, będzie tak 11 razy. Tyle właśnie piosenek znajduję się na tym, trwającym niespełna 45 minut, albumie. Moja rada jest taka, słuchajcie całości, a później zacznijcie cofać, wybierać, słuchać po wielokroć, bujać się i rozpływać w dźwiękach.
A później jest, nie napiszę, że lepiej. Bardziej będzie pasowało, równo. Równo i zaskakująco, często bardzo. I nawet jeśli w trakcie pierwszego słuchania pomyślicie sobie “co on/ona z tym zrobiła, tak nie wolno, nie można, nie wypada”, później zaczniecie odkrywać, ile dobra oferują te nowe interpretacje. Najlepiej nie spoglądać na tytuły, tylko słuchać i słuchać ….
Nie będą opisywał kolejnych fragmentów tej układanki, w której wszystkie elementy pasują do siebie, od pierwszego do ostatniego utworu, który wykonuje sam mistrz ceremonii. Wymienię tylko kogo usłyszymy podczas tych 45 minut. Poza wspomnianą Tori Amos, wśród zaproszonych gości znaleźli się: Seal, Rick Astley, Lady Blackbird, Marc Almond, Iggy Pop, Lambrini Girls, Steve Hogarth, Toyah, Robert Fripp, Andrea Corr, Jack Lukeman.
Wiem, napisałem same pozytywności. I zdaję sobie sprawę, że niektórzy z Was nie podzielą mojego zachwytu (dziękuję za piątkową wymianę zdań na temat tej płyty, tajemniczemu znajomemu z X, który powiedział, to co ja mówiłem przez wiele lat). Tym samym, wszyscy, którzy mniej lub bardziej, znają moje poglądy na muzykę, dobrze wiedzą, że szanuje każde zdanie jej dotyczące. Moje, po spędzeniu ponad 300 minut z tym krążkiem, jest następujące – miód dla uszu i duszy.
Chętnych zapraszam do dyskusji.
Do następnego razu…