Zmiany

  Stefcia była najstarsza z licznego rodzeństwa. Nie przypuszczała, że ich wszystkich przeżyje… Dom rodzinny jej umierająca matka zapisała na wszystkie swoje dzieci, ale dopiero po śmierci Stefanii, która od najwcześniejszych lat pomagała jej wychowywać młodsze rodzeństwo, oporządzać gospodarstwo, a także opiekowała się nią przez lata choroby i umierania, a było ich wiele. Siedząc przed oknem, które wpuszczało do pokoju zapach i urok jeziora, samotna Stefcia często zamyślała się nad wspomnieniami. I niczego w urokliwym domu nie zmieniała. Wiedziała, że wnuki jej rodzeństwa (dzieci też w większości już odeszły), których w ogóle nie znała, po jej śmierci sprzedadzą ukochane gniazdko i podzielą się pieniędzmi. Teraz jednak, póki żyje, ma zostać po staremu. Dochodząc setki nie lubi się już zmian, choć one, w sposób nieubłagany, wciąż kręcą się wokół. Cóż z tego, że nie wszystkie są złe…

  Miała rację. Gdy Stefcia zasnęła po raz ostatni, urokliwy dom tuż przy brzegu jeziora kupili ludzie, którym zależało wyłącznie na lokalizacji, pozbawieni jakichkolwiek sentymentów dla staroci. Przerobili, rozbudowali, wyrzucając stamtąd nawet ducha Stefci, o której istnieniu nie mieli zresztą najmniejszego pojęcia. Trudno ich obarczać pretensjami, a jednak spacer w tamtej okolicy dziwnie boli. Tych zmian już się nie cofnie. Żal, choć różny punkt widzenia może dać odmienne postrzeganie mijającej rzeczywistości.

  Boluś nie wie, co się stało. Długo leżał w swoim łóżeczku, pozostawiony samemu sobie, bo poza chwilami, w których karmiono go, przebierano i wyprawiano z nim jakieś dziwne łamańce w sali pełnej takich dzieci, jak on, nikt się nim nie interesował. Już dawno przestał domagać się czyjejś uwagi, bo żadne sposoby nie przynosiły rezultatu. Leżał więc, patrząc w sufit, gdy już znudziła mu się jedyna zabawka, którą zostawiano i czekał następnego dnia, aby znów zobaczyć inne dzieci i tego pana, który opowiadał różne historyjki, zanim zaczął kolejne z Bolusiem ćwiczenia.

  A teraz jest jakoś inaczej. Już nie leży w znienawidzonym łóżeczku; w ogóle jest gdzieś indziej, w jakimś małym, przytulnym pokoiku, na wygodnym tapczanie, a zajmują się nim tylko dwie osoby, które owszem, zostawiają go czasami na chwilę, ale większość czasu spędzają z nim. Robią rzeczy, których Boluś z początku się bał, nie znając ich wcale, ale po kilku dniach uznał, że nie ma nic od nich przyjemniejszego. Mówili na to „tulenie” i „buziaczki”. No i wszystko było czyste, także Bolusia pieluchy i pościel, zmieniane odpowiednio często.

  Wiedząc, iż po powrocie do rozkosznego pokoiku znów czekają go ramiona dwojga dobrych osób, Boluś dużo chętniej ćwiczył, ucząc się rzeczy dla zdrowych ludzi normalnych od zarania życia. Łapania przedmiotów. Obracania na bok. Siadania (ależ to zmieniało perspektywę!). Aż pewnego dnia na twarzy Bolusia pojawiło się coś, co wywołało łzy radości obecnych opiekunów; poczuł, jak usta mu się rozciągają i to też było przyjemne. Oni nazwali ów grymas uśmiechem, a Boluś wreszcie zrozumiał, że zmiany wokół niego to najlepsza rzecz, jaka mogła mu się przytrafić.

  Jest taki kraj, w którym ludzie, choć uznają siebie za naród wybrany, pojęcia nie mają, w jaki sposób tę wyjątkowość obrócić na swoją korzyść. Popadają ze skrajności w skrajność; bici i niewoleni, coraz bardziej nikną w pułapce gloryfikowania martyrologii kosztem normalnej codzienności, jakby zapominali, że wzloty bywają chwilowe; upadki powodują urazy i ból, często długotrwały; a dzień powszedni to życie, dobre czy nie, ale nasze, dane nam tylko raz, do wykorzystania w najlepszy sposób, bez czekania, aż samo się potoczy, bo czasu może braknąć.

  Kraj ten miewa jednak dobre chwile. Naród potrafi się złączyć, zmobilizować, wywalczyć dla siebie lepszą rzeczywistość. Wygrać wolność i demokrację, przetrwać najtrudniejszy okres koniecznych, acz bolesnych zmian, aby umierać ze świadomością, iż pokolenia zstępne, czyli dzieci, wnuki i tak dalej, będą wreszcie żyć normalnie. Wolni i świadomi. Rozwijający kraj i siebie, cieszący się poszanowaniem praw i godności.

  Niestety, zwykle owe chwile są dla kraju zbyt krótkie. Naród bowiem, gdy już nastanie pokój, zawsze znajdzie jakiś granat, aby w nim pogrzebać. No bo jak to tak – bez martyrologii? Może inni potrafią, ale przecież nie my! Dobrobyt w swojej jednostajności nudzi, brak wroga czy walki odbiera nam oddech, odejmuje pokarm od ust, zasusza pragnieniem. Tak wiele czasu spędzaliśmy na wyzwalaniu kraju z obcych, brudnych łap, że nie mamy pojęcia, co zrobić z odzyskaną wreszcie wolnością.

  Wtedy właśnie granat wybucha nam w rękach. Niesieni fałszem, obłudą, pozwoleniem na uwolnienie wszelkich chamskich instynktów, nie patrząc na konsekwencje, oddajemy kraj znów w ohydne łapska wrogów demokracji, których jedynym celem jest władza absolutna. No i jeszcze łupienie, jak to zwykle najeźdźcy, swoi czy obcy, czynią z podbitymi terytoriami i zasiedlającą je ludnością. Na naszych oczach, z bezczelnym uśmiechem przyklejonym do głupawych oblicz, obcinają demokracji głowę, a później gotują ją, zmieniając w tsantsa, Jivaro ich mać. Jaką moc dla kraju może mieć skarlała, pozbawiona witalności demokracja, martwa praktycznie jej miniatura? Wyłącznie destrukcyjną i o to przecież agresorom chodzi. Sprytne kanalie. Gdyby pozbyli się niewygodnego ustroju zbyt szybko, ludzie, zorientowawszy się, że granat wybuchł im prosto w twarz, natychmiast poszukaliby lekarza. Powolne gotowanie (czytaj: uśmiercanie) pozwala przyzwyczajać się do myśli, iż kiedyś demokracji zabraknie. Ludzie czekają na efekty, zapominając o procesie i zagrożeniu, jaki za sobą ciągnie. Patrzą na pleniącą się bezkarność siepaczy z myślą, iż tak nie można, trzeba coś zrobić, ale czas ucieka, a ludzie wciąż patrzą i myślą, miast dodatkowo działać.

  Nie sprzeciwiajcie się! – Słyszą z ust sprzymierzonych z wrogiem szamanów, którzy także pełnymi garściami wyciągają dobra społeczne z kieszeni innych, chowając je we własne. – Wszak to my jesteśmy gwarantem powrotu do korzeni! Jedna wiara, jedna partia, jedna władza, dla naszego dobra, ukorzcie się i cierpcie pokornie, bo korzenie są najważniejsze! Nasze!

  To stało się już obsesją. Społeczeństwo, wkręcane fizycznie i psychicznie przez sprawny śrubokręt propagandy, zapomniało, że jego korzenie są zupełnie gdzie indziej, a jedyna wiara była narzucana od początku, nikt jej dobrowolnie nie przyjmował. Trudno winić ludzi sprzed wieków, większość woli żyć z obcymi wierzeniami, niż zostać ugotowanym w oleju, spalonym na stosie czy konać na torturach. Tak to bowiem szerzona była owa wiara. Nie słowem i miłością, według zaleceń, tylko ogniem i mieczem, jeżącymi włos narzędziami tortur, milionami przedwczesnych śmierci i męczeństwa. Na bliskich sercu ziemiach też. Korzenie naszej tożsamości ugotowano, pocięto i spalono. Te, o których wciąż nam się wierci dziury w brzuchach, są obce. Zasadzone siłą.

  Dziś jednak – zdawać by się mogło – światli, skądinąd, ludzie, powinni popatrzeć na ten obłęd z innej perspektywy. Dojrzeć tsantsa demokracji i przerwać ten niszczycielski proces. Uświadomić sobie i społeczeństwu, że mogą wierzyć, w co chcą, stosów nie będzie, ale korzenie warto odkryć na nowo, być może czegoś nas nauczą. Zmiany są konieczne. Bezapelacyjne. I będą bolesne, ale innej drogi nie ma.

  Obudzona Stefcia, tak czy inaczej, nie poznałaby swego domu. Ale tylko od nas zależy, czy jesienią Boluś wreszcie się uśmiechnie.

Anna Kupczak @DemosKratos55

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *