Jak sfałszowałem wybory – spowiedź, czyli „jeden głos nic nie znaczy”

Pomysł

Od lat wiedziałem, jak działa metoda d’Hondta. Jednak w wyborach parlamentarnych 2023 jedna lista demokratycznej opozycji nie powstała. Nie miałem wpływu na polityków. Musiałem więc inaczej wpłynąć na wynik. Umiem liczyć, więc zacząłem szukać sposobu, żeby chociaż mój głos miał większe znaczenie. Mieszkam w miejscu, gdzie pojedynczy głos wyborcy ma najmniejsze znaczenie w całym kraju. W Warszawie stosunek uprawnionych do głosowania do liczby dostępnych mandatów jest najgorszy. Pomysł zatem był oczywisty – głosować gdzie indziej.

Plan

Szybko powstał plan. Krótki i konkretny.

  1. Zdobyć zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem zamieszkania – to dawało możliwość podjęcia decyzji o miejscu głosowania nawet w dniu głosowania, nawet w drodze do komisji, gdyby pojawiły się nowe informacje.
  2. Znaleźć takie miejsce do głosowania, w którym mój głos będzie miał większe znaczenie – najlepiej nie tylko matematyczne, ale i symboliczne.
  3. Zachęcić więcej osób, żeby zrobiły to ze mną – w końcu w kupie siła.
  4. Zacząć realizację wcześnie, żeby w razie kłopotów mieć czas na reakcję.

Realizacja

W moim urzędzie kolejka po zaświadczenie była długa – widać nie tylko ja umiem liczyć. Po pobraniu numerka około południa dowiedziałem się, że mogę nie zdążyć załatwić sprawy tego samego dnia. W informacji uzyskałem jednak informację, że w sąsiedniej dzielnicy nie ma kolejek. Wystarczyło przejechać metrem trzy stacje, żeby uzyskać dokument bez kolejki, od ręki. Wystarczył mój numer PESEL, imię i nazwisko oraz adres zamieszkania na wniosku. Zostałem poinformowany, że jednocześnie z otrzymaniem zaświadczenia zostanę wykreślony z listy uprawnionych do głosowania tam, gdzie głosowałem do tej pory. Ale że z zaświadczeniem mogę zagłosować również tam. Jednak żeby zagłosować muszę zostawić zaświadczenie w komisji. No cóż, czyli oddam tylko jeden głos. Na dodatek pani urzędniczka przykleiła na zaświadczeniu hologram, więc go nie skopiuję ani nie wydrukuję według wzoru na własnej drukarce. Nie chcieli też wydać zaświadczenia in blanco, żebym mógł w autokarze wpisać dane swoje lub kogoś innego. Choroba, pomyśleli o wszystkim. Pierwszy etap realizacji zakończył się sukcesem po dwudziestu minutach, musiałem już tylko wrócić do domu i przystąpić do dalszej części planu.

Dokąd pojechać? W mediach pojawiały się różne zalecenia i informacje. Znalazłem nawet specjalne  strony z poradami gdzie warto oddać głos w zależności od miejsca zamieszkania. Pierwszy był oczywiście Sulejówek. Ale akurat tam pakt senacki nie zdołał zgłosić kandydata do Senatu. A chciałem mieć przedstawiciela i w Sejmie i w Senacie, a przynajmniej spróbować, więc odpada. Myślałem o wymarzonych kandydatach – gdzie kandyduje ktoś, na kim mi zależy i mój głos może mu pomóc. Ponieważ jednak nie miałem dostępu do szczegółowych wewnętrznych sondaży partyjnych odpuściłem na tym etapie podejście naukowe. Zagrajmy na emocjach.

Dyktatorek stchórzył i uciekł do Kielc, postanowiłem więc pojechać za nim. Przynajmniej mój głos będzie głosem sprzeciwu. Może też trochę popsuję humor temu, który od ośmiu lat psuł humor wielu rodakom? Już niebawem dowiedziałem się, że to dobra decyzja. Mecenas Roman Giertych, który również postanowił popsuć dobre samopoczucie Kaczyńskiemu, przekonywał publicznie, że świętokrzyskie to dobre miejsce do oddania głosu, że tutaj głos liczy się trzy razy bardziej, niż w Warszawie, że wreszcie są szanse na zdobycie dodatkowego mandatu dla demokratycznej opozycji. Pozostało jeszcze wybrać konkretną komisję wyborczą. Województwo świętokrzyskie jest podzielone na trzy okręgi senackie, więc pokrótce sprawdziłem kto gdzie kandyduje. Stawka była dosyć wyrównana i nie znalazłem wyraźnego faworyta, więc przerzuciłem się na kryteria praktyczne – dokąd mam najbliżej. I tutaj wygrała Kamienna Wola.

Od początku wiedziałem, że pojedziemy wspólnie z żoną – Gosią. Ale w samochodzie mamy 5 miejsc, a nas tylko dwoje. Można by dowieźć więcej głosów. Zacząłem szukać w mediach społecznościowych miejsc czy grup, gdzie ludzie by się organizowali. Pisałem, że wybieramy się na głosowanie w świętokrzyskiem, mamy miejsca w samochodzie i zapraszamy do wspólnej podróży w słusznej sprawie. Znalazłem nawet grupę na FB, która miała skupiać ludzi, którzy wybrali tę samą „destynację”. Nikt się jednak nie zgłaszał. Widać te liczne autokary organizowane przez Manfreda Webera wspólnie z Władimirem Putinem były atrakcyjniejsze, niż nasz skromny pojazd. Co robić. Na szczęście trafiłem na Zbyszka, który pytał na X (dawniej TT), czy ktoś organizuje turystykę wyborczą, czy ktoś panuje nad rozkładem głosów, żeby zoptymalizować wyniki. Zaprosiłem go do wspólnej podróży i umówiliśmy szczegóły. Zbyszek przyjechał specjalnie na wybory ze Szwecji, więc mu zależało. Dogadaliśmy się i czekaliśmy do „tego dnia”.

W niedzielę 15 spotkaliśmy się w centrum Warszawy ok. godziny 7 rano – zaraz po otwarciu lokali wyborczych. Liczyliśmy, że frekwencja będzie duża, że wiele osób może realizować plan podobny do naszego, no i te autokary, więc nie chcieliśmy zostawiać głosowania na później, ryzykować, że będą korki, kolejki w komisjach albo zabraknie kart do głosowania. Podróż miała zająć niecałe dwie godziny w jedną stronę. W Kamiennej Woli byliśmy przed godziną 9. Zbyszek okazał się wspaniałym towarzyszem podróży, Żona oczywiście wspaniała jak zawsze, więc zleciało jak z bicza trzasł. Niecałe dwa kilometry po przekroczeniu granicy województwa świętokrzyskiego zauważyłem na płocie dwie polskie flagi. To był nasz lokal wyborczy. Dopadły nas silne emocje.  Dla ich opanowania zrobiliśmy sobie selfie na tle lokalu, uwieczniliśmy też tablice informacyjne, żeby było wiadomo, gdzie głosowaliśmy. Weszliśmy do wiejskiej świetlicy, przejrzeliśmy wywieszone obwieszczenia w korytarzu, potwierdziliśmy, że tutaj oddamy nasze głosy i weszliśmy do głównej sali. W rogu w kozie buzował ogień, więc było ciepło i przytulnie, za stołem sześć osób oczekiwało na głosujących, w urnie sporo już oddanych głosów. I nikogo z głosujących – tylko my i komisja. Wyjęliśmy zaświadczenia i dokumenty tożsamości i rozpoczęliśmy rejestrację. Mnie trzęsły się lekko ręce, Zbyszkowi drżały nogi. Gosia poszła więc pierwsza. Oczywiście zaświadczenia zostały nam odebrane. Kiedy Pani przygotowała dla nas pakiet – trzy karty do głosowania – byliśmy zdziwieni, bo wydawało się nam (jak później sprawdziłem – niesłusznie), że głosujący z zaświadczeniem nie mogą brać udziału w referendum. Wyjaśniliśmy jednak, że my „bez referendum” i dalej już poszło całkiem sprawnie. Trzy głosy za wolnością i demokracją. Kilka minut przed wybiciem godziny dziewiątej wracaliśmy już do samochodu. W drodze powrotnej śniadanie (dziękujemy Zbyszku!) i sprawny powrót do stolicy. Cały wyjazd zajął nam niecałe 4 godziny. Jeżeli dodać pozyskanie zaświadczenia to razem mniej niż 4,5 godziny. Wieczorem dowiedzieliśmy się z telewizji, że wielu głosujących spędziło więcej czasu w kolejkach. Oglądaliśmy obrazki z Jagodna, Sulejówka, warszawskiej Woli. Trochę żal tej pysznej podobno pizzy, ale… nie można mieć wszystkiego.

Wynik

Zaczęło się oczekiwanie na wynik. Czy ten cały manewr z głosowaniem ponad 100 km od domu miał sens? Czy pomogliśmy w jakiś sposób, czy tylko pokazaliśmy sobie samym, że nam zależy? Wyniki spływały powoli. Procedury zostały chyba celowo ułożone tak, żeby to nie poszło sprawnie. Ale już w poniedziałek mec. Giertych poinformował na X/TT, że w świętokrzyskiem demokratyczna opozycja zdobyła dodatkowy mandat. Przewaga wyniosła 11 głosów. Gdybyśmy my i jeszcze osiem innych osób nie zdecydowali się pojechać, to opozycja demokratyczna miałaby o jeden mandat w Sejmie mniej. Bo te same głosy w Warszawie czy w Krakowie nie dałyby przewagi.

Wiele razy słyszałem, że „jeden głos nic nie znaczy”, że „nie mam na kogo głosować”, że „przecież i tak wszystko dzieje się za naszymi plecami”. Przekonałem się osobiście, że każdy głos jest ważny. Jeżeli nie jeden, to trzy. Albo jedenaście. Ale to nadal jest w zasięgu każdego z nas. W wyborach ważni są oczywiście kandydaci-politycy, ale to wyborcy podejmują ostateczne decyzje. Te decyzje mają znaczenie i to one na koniec kształtują naszą przyszłość.

Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku czekamy teraz na dalszy rozwój wypadków. Głosowanie to tylko etap wyborów. Wybory kończą się ukonstytuowaniem Sejmu i Senatu oraz nowego Rządu. Powierzyliśmy to zadanie tym, których wybraliśmy. Ale to nie znaczy, że możemy czekać z założonymi rękami. Nie jestem zwolennikiem układania rządu i publicznego „przestawiania pionków na szachownicy” przez obywateli. Zaufaliśmy politykom, pozwólmy im działać. Ale nie możemy milczeć. Nasze oczekiwania i aspiracje, nasze ambicje i marzenia – to leży w ich rękach. Mogą się spełnić, jeżeli ich o nich poinformujemy. Dlatego rozmawiajmy z naszymi przedstawicielami. Nie bójmy się wyrażać naszego zdania w sprawach dla nas ważnych. Nasz głos ma znaczenie tylko wtedy, kiedy ktoś go usłyszy. Więc bądźmy aktywni i domagajmy się. Nie zmarnujmy tego zwycięstwa!

Podziel się

One Reply to “Jak sfałszowałem wybory – spowiedź, czyli „jeden głos nic nie znaczy””

  1. Ten gotowy i jędrny instruktaż powinien trafić do instruktarza, Autorze.
    Jak przyjdzie czas burzy i naporu 0 skopiujemy go.
    .
    ********
    A propos warto zmieniać:
    ‘…Ponieważ jednak nie miałem dostępu do szczegółowych wewnętrznych sondaży partyjnych odpuściłem na tym etapie…’ >>> …partyjnych, odpuściłem… / ‘…liczy się trzy razy bardziej, niż w Warszawie…’ >>> …bardziej niż… / ‘…były atrakcyjniejsze, niż nasz skromny pojazd…’ >>> …atrakcyjniejsze niż… / ‘…dziękujemy Zbyszku!…’ >>> …dziękujemy, Zbyszku!… / ‘…Jeżeli dodać pozyskanie zaświadczenia to razem mniej niż… >>> …zaświadczenia, to…
    .
    PS Wracam, Autorze, do Basi Cynarskiej – u niej ponadczasowa poezja, tu – proza codzienności…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *