Jakiś czas temu dwa wydarzenia skłoniły mnie do refleksji, zacząłem pisać, później Marcin opublikował daleko lepszy tekst w podobnym duchu, ale jak już zacznę, to lubię skończyć, więc dostaniecie garść moich przemyśleń, jako suplement do wspomnianego artykułu.
Jednym z tych impulsów był wpis prawicowego publicysty, który postanowił przyłączyć się do obrońców krzyży zdejmowanych ze ścian warszawskich urzędów. Sam jestem agnostykiem, darzącym szacunkiem osoby religijne, czasem nawet im zazdroszczę. Jedyną postawą, którą szczerze i stanowczo ganię, jest fundamentalizm w każdej postaci. Nie rozumiem zatem, że można potępiać wandala, który ściął krzyż, jednocześnie broniąc innego wandala, który na zabytkowym murze napisał znak Polski Walczącej (pomińmy, że błędnie). I dokładnie tak samo irytują mnie prawicowi fundamentaliści, którzy chcą każdemu narzucić swoją wątpliwą religijność, jak i lewicowi, którzy rzucają gromy na służby ratujące katedrę gnieźnieńską przed skutkami nawałnicy. Do kościoła chodzę jako osoba towarzysząca, ale byłem szczerze przejęty, gdy patrzyłem na pożar Notre Dame w Paryżu.
Wracając do obrony krzyża. Nie wiem, czemu te wpisy w ogóle mi się wyświetlają (nie obserwuję, nie szukam) i nie wiem, po co to czytam. Jako miłośnik Nietzschego wiem, że „ostatni chrześcijanin umarł na krzyżu”, ale ów wpis wstrząsnął mną do gębi. Od dawna wiem, że ludzie obnoszący się ze swą wiarą mają skłonność do siania nienawiści, ale w tym przypadku wszystko było w jednym miejscu i zdaje się, że ani autor, ani komentujący tekst zwolennicy nie zauważyli potwornego dysonansu. Autor twierdzi, że „krzyż, to wszystko, co dobre w polskości”, wymieniając między innymi tolerancję. Udowadnia, jak wiele nasz kraj zawdzięcza temu symbolowi, by tuż obok napisać o „lewicowych paniczykach”, „wykorzenionych kulturowo warszawiakach”, czy „operetkowym biskupie reliktowego wyznania”, który „smaruje nowego króla świętymi olejami”. Nie omieszkał przy tym dodać, że w tym wydarzeniu „metafizyki jest tyle, co w tańcu deszczu odstawianym dla turystów w indiańskim rezerwacie”. Broniąc swojego wyznania, obraził jakieś 80% populacji ziemskiej, a może nawet więcej, ponieważ bycie chrześcijaninem nie jest wystarczające, trzeba być rzymsko katolikiem. Każdy inny odłam jest zły, a we wpisie szczególnie dostaje się „anglikanizmowi brytoli”. Tak, brytoli. Nie Brytyjczyków, nie Anglików. Brytoli. W takich chwilach chciałbym, aby ktoś mnie potrzymał za rękę i powiedział: “Nie przejmuj się, ich jest mniejszość”. Niby to wiem, ale szkoda, że zgodnie z zasadą Pareta ta mniejszość dominuje i dewastuje przestrzeń publiczną. Autor w żaden sposób nie potrafi udowodnić swojej mądrości, dlatego już na wstępie wpisu, stwierdził, że główny sprawca zamieszania z krzyżami „jest za głupi, aby zrozumieć”. Marek Aureliusz twierdził, że „nie widziano jeszcze, by kto był nieszczęśliwy z tego powodu, że nie troszczy się o to, co się dzieje w duszy drugiego człowieka”. Tymczasem współcześni moralizatorzy „troszczą się” wyłącznie o dusze innych, swoją uważając za krystaliczną. Ten sam filozof napisał, że „dobry człowiek nie powinien zwracać uwagi na błędy innych, lecz sam iść drogą prostą”. Oczywiste, a jednak tak trudne.
Drugi impuls: szedłem na zakupy, mijałem się z jakąś panią, którą widziałem pierwszy raz w życiu, prawdopodobnie ostatni, w tym samym momencie spojrzeliśmy na siebie i się uśmiechnęliśmy. Tylko tyle, a humor miałem dobry do końca dnia, mam nadzieję, że ona również. Jest wysoce prawdopodobne, że na wiele spraw mamy różne zdanie, mogę nawet dopuścić myśl, że pani nie zna lub nie lubi King Crimson, ale nie widzę powodu, by się do takiej osoby nie uśmiechnąć. Nie rozumiem, dlaczego kłócimy się z kimś dobrym tylko dlatego, że lubi sernik bez rodzynek (lub z rodzynkami).
Uśmiechajmy się zatem i pamiętajmy o kolejnej wskazówce cesarza: „Zgoła nie w tym rzecz, że się rozprawia o cechach męża dobrego, lecz że się nim jest”.