Seks po katolicku, czyli dlaczego bdsm to zabawa dla mięczaków.

        Część 1: gra wstępna.

Zacznę może od uwagi osobistej, bo z tego będzie wynikać w dużej mierze to, w jaki sposób poniższy wywód poprowadzę. Otóż, jako miłośnik doznań ekstremalnych, swego czasu odbyłem kurs przedmałżeński w jednej z wrocławskich parafii (ze sporymi sukcesami – wygrałem, pozostawiając w pokonanym polu m. in. koleżankę w 6 miesiącu ciąży, konkurs na wskazanie na dużej tablicy anatomicznej miejsca, w którym dochodzi do zapłodnienia, ale też pewnymi porażkami – mój żart z odegraniem sceny z Obcego przy użyciu fantomu płodu, wykonanego z solidnego plastiku przez Bractwo Małych Stópek, został dość chłodno przyjęty). Było to przeżycie tak fascynujące (i wyczerpujące zarazem), że nie sądzę, aby ktoś – podobnie jak ja prymitywny i płytki – był w stanie wchłonąć obraz tej alternatywnej rzeczywistości – bez wcześniejszego przygotowania – na raz. Więcej nawet, pamiętając, że średnio statystycznie bywam w tych niebezpiecznych intelektualnie rejonach zdecydowanie częściej niż Wy (kto jeszcze słucha w całości wykładów ks. prof. T. Guza, streamów z Władysławą Bąk i czyta prawie w całości książki Jacka Pulikowskiego?), tym bardziej uznałem za stosowne, żeby Wam te doznania dość powoli dawkować – dla dobra Waszego, zdeprawowanego lewacką ideologią przyzwolenia, zdrowia psychicznego oczywiście. Dlatego też na naszym kursie spotkamy się kilka razy, za każdym razem przedstawiając inne zagadnienie. Jeśli więc tylko podpisaliście klauzulę o tym, że jesteście świadomi ryzyka i konsekwencji, to możemy zaczynać.

Jakoś tak wyszło, że tekst ten piszę w Walentynki. Pewnie zatem większość z Was szykuje się teraz do tego (jakże oryginalnego) numeru z kolacją, na której – jak śpiewa Nocny Kochanek – będą „świece jak dildo i inne atrakcje”. Ewentualnie pogrąża się w tandetnej nostalgii, bądź to rozkładając na czynniki pierwsze swoją permanentną samotność i jej przyczyny, bądź rozpamiętując utracone szanse i zadając niekończący się ciąg pytań z tym: „dlaczego odszedł(a)?” na czele. Oczywiście towarzyszy temu wlewanie w siebie maksymalnych dawek taniego wina z Biedry i dźwięki wysublimowanych przebojów w rodzaju tego, przy którym Leonardo na szczęście zamarzł na śmierć, kończąc katusze widzów. Jakby nie było, to wiecie, że i tak następnego dnia pojawi się poczucie egzystencjalnego kaca, że oto to, co najlepsze, już dawno za Wami i obecne pożycie ma się do tego z młodości, jak oglądanie irańskiego dokumentu o ludach wędrownych Bliskiego Wschodu do pogo na koncercie Dezertera.

            Co zatem zrobić? Czy to koniec? Czy nawet wysiłki międzynarodowych koncernów farmaceutycznych lub dokonania chińskiej medycyny, przy których kilka jeleni straciło penisy, nie przywrócą dawnego żaru namiętności?

            Rozwiązanie, które zaproponuję nie odeśle Was w odmęty krańców internetu i tych filmików na Pornhubie, do których nie są nawet przyklejone żadne hashtagi. Nie, odeślę Was dużo dalej, gdyż postaram się streścić Wam najlepsze z zaleceń, które znaleźć można w katolickich poradnikach pożycia seksualnego. Być może nic to nie da, gorzej nawet, może się okazać, iż będę jak ten lekarz, który śmiertelnie choremu zaleca okłady z borowiny, a gdy ten pyta czy to pomoże, ów lekarz odpowiada, że nie, ale przynajmniej pacjent się do ziemi przyzwyczai. Tak czy inaczej, przynajmniej będziecie mogli powiedzieć, że spróbowaliście wszystkiego, nawet takiej ekstremy, przy której hardkorowe bdsm jawi się, jak tortury piórkiem fundowane przez – niespodziewaną oczywiście – hiszpańską inkwizycję.

            Żeby od razu przejść do rzeczy, żeby – innymi słowy – w tekście było samo mięcho, pominiemy częściowo, póki co, podstawy teoretyczne (czy raczej metafizyczne). Te są też fascynujące, by nie powiedzieć równie szalone, niemniej zakładam, iż tych, których intrygują intelektualne szarże (czy raczej wyłącznie szarże) Karola Wojtyły w Miłości i odpowiedzialności, ewentualnie ekstremalna logika tekstu encykliki Humane vitae Pawła VI, jest zdecydowanie mniej niż koneserów erotycznej praktyki. Oczywiście gdy będzie zachodziła taka potrzeba, do teorii będę się odwoływał, zwłaszcza gdy wyjdzie, iż bez znajomości boskiego planu np. techniki oralne mogą okazać się dla Was zabójcze (na szczęście duchowo jedynie, no ale jednak), tyle tylko, że będę to robił tak rzadko, jak to tylko możliwe.

Jeżeli jednak myślicie, że teraz przejdziemy od razu i bezpośrednio do seksu, to się mylicie. Bo w katolickim seksie właściwie nie o seks chodzi. Przede wszystkim bowiem, jak wyjaśnia nam wybitny specjalista w dziedzinie – ks. P. Pawlukiewicz – ten seks to w zasadzie nic ciekawego. Na poparcie tej tezy przytacza opowiastkę (tak, tzw. świadectwa są najczęściej używane przez katolików jako dowody w sprawie; w nauce nazywamy to dowodami anegdotycznymi, no ale co tam) o pobożnym, młodym człowieku, który – oczywiście w czystości – wziął ślub, i który, gdy koledzy tuż po nocy poślubnej dopadli go z pytaniami, odpowiedział tylko: „A, seks? Nie, to zdecydowanie przereklamowany towar” [Pawlukiewicz, s. 144]. Dlaczego tak jest? Tu wywód księdza jest dość niejasny, bo zahacza o wypad „na meczyk” do kumpla, zbyt wolne jedzenie posiłków przez żony i chrapanie mężów, ale może trochę wniesie do rozważań uwaga sformułowana przez Mariolę i Piotra Wołochowiczów: „Czy to Bóg zaplanował orgazm? Tak, to on go wymyślił. On również ‘wynalazł’ i zaprojektował wysokie góry. Ale czy człowiek może być szczęśliwy, nawet jeśli nigdy w życiu nie widział Tatr i nie chodził po Alpach? Może! Czy może być też szczęśliwy, jeśli nigdy nie jadł bananów? Może! A jeśli nie widział śniegu? Nie pił coca-coli? Tak!” [Wołochowiczowie, s. 39]. Kilka pytań, które przy okazji się same nasuwają, jak choćby to, czy to też Bóg wynalazł możliwość samodzielnego pocierania narządów celem samozaspokojenia, na razie odłóżmy na później, bo w tym miejscu najważniejsze jest to, że po prostu nie o przyjemność może tu chodzić i to dlatego temat może być „przegrzany”. Bądźmy jednak sprawiedliwi, Pawlukiewicz stwierdza, że seks w małżeństwie jest ważny (innego zresztą niż w małżeństwie nie ma), a Mariola i Piotr, po uwagach o górach, śniegu i coca-coli, nakazują jednak patrzeć w przyszłość z optymizmem (zatem przyjemność zdarzyć się może). Jednak ponad wszelką wątpliwość oczywistym być musi, że seks wyłącznie dla przyjemności mogą uprawiać jedynie psy, neomarksiści, fani heavy metalu, autorzy takich jak ten artykułów i pewnie jakieś 90% tych, którzy go przeczytają. Prawdziwi katolicy uprawiają seks w zupełnie innym celu. Nie, nie będę Was trzymał w niepewności, zresztą pewnie się domyślacie: otóż w katolickim seksie, jak zresztą we wszystkim, co katolicy robią, chodzi ostatecznie o zbawienie, a z tego wynika wniosek, że z ich seksu zadowoleni mają być nie sami tegoż seksu uczestnicy, ale przede wszystkim Bóg-Stwórca, gdy tylko stwierdzi, że akt małżeński odbył się zgodnie z – dość szczegółowymi, jak podpowiada lektura Biblii – jego zaleceniami. Jeśli teraz w Waszych głowach rodzi się niecna myśl, iż to dość perwersyjne, że robicie to we dwójkę, a najbardziej zadowolony ma być jednak ktoś trzeci, to oczywiście wynika to tylko z tego, że jesteście do cna zdeprawowani, zezwierzęceni, zwiedzeni lewacką ideologią i popełniacie duży grzech.

Dobrze. Jeśli już mamy ustalony cel główny, to pozostaje odpowiedzieć na pytanie: kiedy – użyjmy tego cudownego języka – pożycie jest miłe Panu? Otóż, po pierwsze, nie ma, że zmiłuj, bo „Słowo Boże mówi, że akt małżeński nie jest ewentualną możliwością, ale wzajemnym obowiązkiem. […] Co więcej, Bóg nakazuje regularność w pożyciu” i „zabrania małżonkom unikać jedno drugiego” [Wołochowiczowie, s. 28]. Jest w tym miłosierny, można przynieść zwolnienie, ale jeśli myślicie, że łatwo jest się wykręcić, to pamiętajcie, iż jego miłosierdzie ma jednak swoje granice. Zatem możecie „na dłuższy czas oddalić się od siebie”, niemniej nie z powodu „aktualnego humoru” [tamże]. Nie, otóż tylko „modlitwa jest jedyną klauzulą”, która pozwala Waszą nieobecność uznać za usprawiedliwioną. Wasz płytki, lewacki, zwiedziony neomarksistowką ideologią umysł pomyśli zapewne w tym miejscu, że w ten sposób robi się cokolwiek dziwnie – w końcu Bóg nakazuje współżycie, a gdy chcecie przerwy, to jedynym wyjściem jest modlitwa do tego Boga – ale pamiętajcie, że po prostu nie rozumiecie głębi tej koncepcji i znów popełniacie duży grzech.

Zaniepokojonych uspokoję, bo ktoś gotów pomyśleć, że w tej sytuacji może pojawić się jednak jakiś delikatny brak zaangażowania i motywacji, że seks stanie się czymś w rodzaju pracy w socjalistycznej fabryce śrub lewoskrętnych, w której nieważne czy śrubę zrobicie w godzinę, dwie, czy może w ogóle zaśniecie przy maszynie, a materiał zabierzecie do domu tylko po to, żeby się normy zużycia zgadzały. Otóż nie, tak się nie stanie, bo Bóg ma tu dodatkową ofertę, swoisty pakiet motywacyjny. Pakiet ten nie jest być może zbyt oryginalny, ale z pewnością trzeba stwierdzić, iż to kolejny dowód na to, iż Jahwe był (i  jest) w pewnych sprawach do bólu konsekwentny. Gdyby przyszło Wam bowiem współżyć niezgodnie z jego wolą, a chodzi tu nie tylko o brak regularności w pożyciu i stosowanie nieuprawnionych technik (o czym za chwilę), ale też cały zestaw innych wykroczeń, to „przepisy Prawa Mojżeszowego [przewidują] szereg bezpośrednich kar za rozpustę […], cudzołóstwo […], homoseksualizm” i „jest tam jeden wspólny mianownik: [mianowicie] karą za taki grzech jest śmierć” [Wołochowiczowie, s. 38]. Oczywiście Bóg nie zaplanował tego tak, bo Was nienawidzi, ale robi to tylko z miłości do Was. Po prostu „tak cenna jest w oczach Pana czystość seksualna!” [tamże, s. 39]. Poza tym, oddajmy Mu to, zawsze będziecie poinformowani nie tylko że, ale też dlaczego musicie umrzeć (zapewne teraz chodzi jedynie o śmierć wieczną, czyli brak zbawienia, choć w czasach starotestamentowych Jahwe zdawał się być bardziej bezpośredni), gdyż „na przykład za uwiedzenie czyjejś narzeczonej była kara śmierci [ale] z uzasadnieniem” [tamże, s. 38]. W tym akurat przypadku Pismo stwierdza, że po prostu: „Wypadek ten jest podobny do tego, gdy ktoś powstaje przeciwko bliźniemu swemu i życia go pozbawi” (Pwt 22, 26). Zapewne w Waszych lewackich, zniszczonych przez zdegenerowaną konsekwencjami rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych XX wieku pseudo-kulturę (o prof. Wojciechu Roszkowskim może kiedy indziej), głowach znów rodzi się pytanie o logikę tej konstrukcji, a w szczególności o to, co może mieć wspólnego przysłowiowy skok w bok z zabójstwem, ale w tym momencie znów popełniacie duży grzech, więc ponownie napominam: przestańcie.

Idźmy jednak dalej, bo regularność to tylko pierwszy z pomysłów, jakie Bóg ma na Wasze współżycie. Jak widać bowiem istotne jest także, żeby robić to nie tylko tak często, jak chce Bóg, ale też w sposób, który – jakkolwiek to zabrzmi – jest miły w oczach Jego. I tu ujawnia się coś, co można by było nazwać celem doczesnym katolickiego seksu. Tę sprawę precyzyjnie ujmuje kolejny wybitny ekspert w temacie (któż mógłby wiedzieć więcej o seksie niż autor brawurowej pracy doktorskiej Obciążenia niezachowawcze konstrukcji cięgnowych)  – dr inż. Jacek Pulikowski, który stwierdza, iż: „sens i cel współżycia płciowego jest podwójny: jedność i prokreacja” [Pulikowski, s. 221]. Pan Jacek dalej rozwija tę myśl dodając, że: „sensowne i celowe współżycie to takie, w którym budowana jest jedność i więź. Przede wszystkim jednak takie zbliżenie zakłada lub przynajmniej uwzględnia możliwość poczęcia dziecka, bo w przeciwnym wypadku jest właśnie pozbawione sensu (jest bezsensowne) i celu (jest niecelowe)” [tamże]. Domyślam się, że Was też urzekła logika tego wywodu (dostrzegając tu elementy błędnego koła popełniacie znów duży grzech), który może być dziełem jedynie wybitnego umysłu technicznego, zważcie jednak, że w jego perspektywie Wasze pożycie jawi się pewnie jako – w przeogromnej części – bezcelowe i bezsensowne. Jesteście zatem nieszczęśliwi i tylko po prostu o tym nie wiecie. Wracając jednak do sprawy, konsekwencją tego – czyli że celem pożycia są jedność i prokreacja – jest to, iż cel ów narzuca pewien wymóg techniczny, który dość mocno zawęża pole wyboru możliwych szaleństw, technik i pozycji. Cel ten oznacza bowiem, że trzeba – nomen omen – wcelować. Jak porywająco ujmują to Piotr i Mariola: „w Bożym zamyśle akt płciowy dwojga osób ma się odbywać w małżeństwie i kończyć złożeniem nasienia w pochwie kobiety, zgodnie z naturą” [Wołochowiczowie, s. 31]. Kwestię zgodności z naturą pomińmy, choć sama w sobie jest dość zabawna w tym kontekście, ale zwróćmy uwagę na erotyzm samego języka. Osobiście wyobraziłem sobie od razu jakiś serwis informacyjny, w którym jednym tchem podają newsy: „Dziś w godzinach porannych, podczas wizyty w Poznaniu, prezydent złożył wieniec pod pomnikiem powstańców wielkopolskich. Ważne wydarzenie miało też miejsce w Pile, przy ulicy Okrzei 7/5, gdzie pan Władysław dokonał aktu złożenia nasienia w pochwie swojej żony Barbary”.

Co istotne, aktu złożenia nasienia można dokonywać również, nie popełniając, jak zezwierzęceni lewacy, dużego grzechu wtedy, gdy po prostu nie da się tegoż podwójnego sensu pożycia wypełnić. Jak, chyba z pewnym smutkiem, stwierdza dr inż. Jacek: „obiektywnie rzecz biorąc, nie zawsze jest możliwe, aby współżycie miało obydwa wymiary […]. Gdy współżycie odbywa się w czasie niepłodności kobiety, jedynym obiektywnym wymiarem, a zarazem sensem i celem, jest jedność”  [Pulikowski, s. 228-229]. Niech Was jednak nie zwiedzie ta idea na manowce „mentalności antykoncepcyjnej”; nie, nawet bowiem wtedy, gdy współżyjecie w okresie niepłodności, to co prawda „płodność schodzi na plan dalszy, lecz nie powinna być przedmiotem lęku czy nawet agresji” [tamże]. Innymi słowy, macie być zawsze „otwarci na życie” – lewactwo nazywa to wpadką – i tylko wtedy „mamy do czynienia z harmonią”; jeszcze inaczej, i jakże filozoficznie, tylko wtedy „zamiar i podjęte działanie seksualne są zgodne z obiektywną treścią wewnętrzną aktu, a mówiąc prościej, akt jest tym, czym być powinien” [tamże]. Już tu widać, dlaczego orgazm może być w tym wszystkim sprawą dość odległą i w wielu przypadkach zwyczajnie nieosiągalną – ciągłe rozważanie tych, jakże doniosłych, kwestii może przecież człowieka wyczerpać na tyle, że na samą kopulację sił pozostanie już naprawdę niewiele. Wysiłek i ewentualne koszty są jednak warte poniesienia. Jak bowiem, znów trafiając – jak mawiał klasyk – w sedno tarczy, stwierdza nasz mistrz inżynierii budowlanej: „jakakolwiek inna intencja podjęcia zbliżenia w tym czasie tę harmonię burzy”, a tak się zdarza, gdy „przy podejmowaniu współżycia ludziom przyświecają niezbyt pochlebne intencje: zarobek, chęć odbarczenia (rozładowania) napięcia, rozrywka, ciekawość, nieumiejętność opanowania pobudzeń, swoiste ‘kolekcjonerstwo’, chęć dowartościowania się lub zaimponowania” [tamże]. Gdy ludzie współżyją wyłącznie z takich powodów dzieją się zatem po prostu rzeczy w oczywisty sposób straszne, bo „nie trzeba dodawać, że wszystkie te motywy są niegodne człowieka i degradują jego (przeznaczoną mu) wielkość. Zarówno [więc] uczestnicy takiego aktu, jak więzi między nimi dehumanizują się, karleją” [tamże]. Pamiętajcie zatem, że nawet jeśli po upojnej nocy stwierdzicie, że jesteście więcej nawet niż usatysfakcjonowani, to gdy Waszą motywacją było tylko – cokolwiek wielki inżynier ma tu na myśli – ‘kolekcjonerskie’ odbarczenie napięcia celem zaimponowania i zaspokojenia ciekawości, to zwyczajnie się zdehumanizowaliście, skarleliście moralnie, a podjęte w waszym akcie działania nie trafiły w jego obiektywną wewnętrzną treść.

Jak widać zatem, współżycie zgodne z wolą Pana to nie jest bułka z masłem, to raczej ogromna bagieta z podwójnym serem i mnóstwem zjełczałego, bo pseudofilozoficznego, majonezu, którą trudno zmieścić w ustach. A skoro już przy ustach jesteśmy, to zasygnalizuję tu tylko jedną, techniczną konsekwencję powyższych ustaleń. Jeśli bowiem myślicie, że to koniec, to jesteście w poważnym błędzie. Jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Bo Wasze barbarzyńskie, zdegenerowane neomarksistowskim nihilizmem moralnym, umysły nie są w stanie dostrzec nie tylko owego „obiektywnego” porządku, ale też rozróżnień, które na jego podstawie powstają i które też trzeba we właściwy sposób (pod groźbą wiadomej już kary) rozstrzygnąć. I tak na przykład w Waszym – lewacko zezwierzęconym – świecie seks oralny, to seks oralny i jest albo przyjemny, albo przypomina przeżuwanie niedogotowanego makaronu, a tymczasem w świecie katolickiego seksu powstaje dylemat o fundamentalnym wręcz znaczeniu. Precyzyjnie ujmują go Piotr z Mariolą, stawiając pytanie: „Gdzie jest granica, do której możemy mówić o normalnych pieszczotach, także przy użyciu ust żony [co ciekawe nic nie ma o ustach męża – przyp. B.S.], a gdzie się zaczyna seks oralny niezgodny z naturą?” [Wołochowiczowie, s. 239]. Odpowiedź na to pytanie prowadzi do zniuansowanego i pełnego technicznych pułapek rozróżnienia, którego właśnie w Waszym prymitywnym, zdehumanizowanym seksie brakuje. Dowiadujemy się zatem, że „seks oralny ma miejsce wtedy, gdy usta żony zastępują pochwę, niezależnie od tego, czy wytrysk nastąpi do nich czy na zewnątrz; pieszczoty oralne [zaś] mają miejsce wtedy, gdy w fazie gry wstępnej żona będzie swoimi ustami i językiem pieścić członek męża (nawet chwilami biorąc go do ust), ale dalej następuje normalna penetracja i wytrysk w pochwie” [tamże]. Gdy zatem Wy, oddając się bezmyślnie zwierzęcym chuciom, robicie po prostu to, co daje Wam – o zgrozo – przyjemność, tu zapadają decyzje o charakterze, być może też technicznym (w końcu jednak trzeba będzie rozstrzygnąć czysto fizyczne dylematy głębokości i ilości polizań), ale przede wszystkim moralnym i prawdopodobnie mające też wiekuiste konsekwencje. Nie muszę przecież chyba dodawać, że w wymienionym rozróżnieniu „od strony moralnej to pierwsze jest niewłaściwe, to drugie dopuszczalne, oczywiście przy zachowaniu pewnych ogólnych zasad” [tamże].

Dobrze, kochani Słuchacze, tu przerwiemy, żebyście mogli przemyśleć materiał z dzisiejszego wykładu, tym bardziej, iż widać, że powoli przechodzimy do kwestii technicznych, a więc dobrze jest je wyraźnie oddzielić od podstaw (tym bardziej, że chyba nawet od tych podstaw są trudniejsze). Wiem, że niektórym już to wystarczy, a nawet może być tego dla nich za dużo. W pełni zrozumiem, jeśli wycofacie się na tym etapie, tym bardziej, że następnym razem dotrzemy do świata zagrożeń, które czyhają na tych, którzy jednak podjęliby próby współżycia na różne sposoby niemiłe Panu (a wymienię tu tylko możliwość opętania demonicznego, które może się przyplątać wskutek duchowych poranień, będących efektem aktów masturbacji i używania środków antykoncepcyjnych) i – wreszcie – do fundamentalnego zagadnienia szalonych technik zabaw ze śluzem. Jakby nie było, przynajmniej już wiecie, że zgodnie z obiektywnym porządkiem rzeczy, który wynika z tego, jaki na Wasze pożycie plan ma Bóg-Stwórca, to pożycie Wasze jest najprawdopodobniej w większości przypadków skarlałe, zdehumanizowane, godne potępienia i – między innymi za seks oralny, w którym usta zastępują pochwę – czeka Was słuszna kara śmierci. Zawsze to jakieś pozytywne wnioski na początek.

Literatura:

Pawlukiewicz P., Seks. Poezja czy rzemiosło?, Wydawnictwo 2ryby.pl,  Wrocław 2019;

Pulikowski J., Warto żyć zgodnie z naturą, Inicjatywa Wydawnicza Jerozolima, Poznań 2015;

Wołochowiczowie M., P., Seks po chrześcijańsku. Jak w pełni wykorzystywać Boży dar płciowości, Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2012.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *