Temat na kolejny felieton „kręcił” się w głowie cały tydzień; notatki zrobione, tekst w głowie – wystarczyło tylko ułożyć go w zgrabne literki i już. Wszystko uległo zmianie dziś w trakcie porannego prysznica, było to jak skacząca piłeczka na głowie pomysłowego Dobromira (jeśli ktoś pamięta ten serial animowany, wie o co chodzi). Zabrakło tylko okrzyku radości znanego z tego serialu i podskoku (akurat on mógłby się źle skończyć w tamtym miejscu). Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że wypadałoby napisać historię.
Nie historię siebie, swojego życia, tylko coś na wzór „opowiadania drogi” jaką przeszedł mały blondyn z kręconymi włosami by zostać fanem muzyki wszelakiej – takiej, która potrafi poruszyć jego wnętrzem.
Mówi się, że najlepiej zacząć od początku, i tym początkiem będzie okres przedszkola. Mieszkałem w domku, w małym mieście. Mieszkaliśmy z babcią i to właśnie z nią słuchałem muzyki. Oczywiście w okresie letnim była to audycja „Lato z Radiem”, jednak to nie ona zapadła mi w pamięci. Babcia uwielbiała muzykę, zawsze jej towarzyszyła (pamiętam jak zakochała się w płycie Queen Innuendo), w swoim pokoju miała własny gramofon z kolekcją płyt analogowych. Jako, że dzień spędzałem z nią, w wolnych chwilach słuchaliśmy jej płyt. A czego można było z nią posłuchać? Richarda Straussa – lubię do teraz, dwóch płyt z piosenkami Jaremy Stępowskiego – uwielbiałem gdy babcia opowiadało mi o przedwojennej Polsce, a przy tych płytach była wyśmienita okazja. Był jeszcze Mieczysław Fogg i jego największe przeboje. Te płyty najbardziej zapadły mi w pamięci – i z perspektywy czasu, nie było to jakieś „byle co”.
W pokoju moim i brata przez długi czas stał tylko gramofon, obok którego mieścił się stos płyt ze słuchowiskami dla dzieci (Czarodziejski Młyn – moje ukochane słuchowisko) oraz kilka muzycznych. Gdy brat podrósł na tyle, by go samodzielnie obsługiwać, odkrył te muzyczne i słuchał ich „na okrągło”. Wśród tych płyt można było znaleźć takich wykonawców jak Ewa Śnieżanka (czy ktoś ją jeszcze pamięta?), Jacek Lech czy Trubadurzy. Niestety, mój brat upodobał sobie panią Ewę. Wybawieniem były chwile w pokoju babci.
Na początku nauki w szkole podstawowej zakupiliśmy pierwszy magnetofon kasetowy (Marta zwał się) wraz z kasetą The Beatles. Wtedy wszystko uległo zmianie. Ileż kaset z bajkami zostało wymazanych (nie będę opisywał tutaj braku kaset dumnie zwanych niskoszumowymi), ileż było „polowań” na utwory do nagrania. Czas ten kojarzy mi się przede wszystkim z muzyką spod znaku Italo Disco (tak było), zespołami typu Modern Talking, Pet Shop Boys, wykonawcami C.C.Catch, Madonna. Znaczny wpływ miały na to letnie kolonie, trwające wtedy całe trzy tygodnie. Podczas dyskotek właśnie taka muzyka królowała i zostawała w głowie na długi czas. Odskocznią od tych gatunków były wizyty u rodziców mamy, gdzie była kolekcja płyt jej braci. Oprócz płyt Czesława Niemena, Niebiesko Czarnych, Trubadurów mogłem tam posłuchać Procol Harum oraz płyt z rockiem węgierskim (nie pamiętam żadnej nazwy). Na szpulowym magnetofonie marki Grundig mieli nagrania Smokie czy Pink Floyd. I to właśnie tam zostało zasiane ziarenko, które już niedługo miało znaleźć podatny grunt do wzrostu.
W VI klasie podstawówki naszej klasie ponownie zmieniono wychowawcę. Na nasze szczęście był z nami do końca ósmej klasy. Co więcej był to wielki fan muzyki, z wielką (w moich oczach) kolekcją płyt z muzyką różną i różnistą. Organizując szkolne potańcówki nie ograniczał się tylko do popularnych wtedy przebojów, przemycał czasami coś z przeszłości, przy czym równie dobrze można było się bawić. A co najważniejsze organizował spotkania klasowe we własnym mieszkaniu (teraz chyba nie do pomyślenia). Właśnie podczas takich spotkań do znudzenia słuchałem płyt Dire Straits Love Over Gold, Pink Floyd The Wall czy Deep Purple. To wtedy, za namową kolegi przestałem słuchać piątkowej audycji Bogdana Fabiańskiego, zamieniając ją na poniedziałkowych Romantyków Muzyki Rockowej Tomasza Beksińskiego (kolega też był maniakiem piątkowych audycji). I chyba ta audycja zmieniła wszystko. Wywróciła świat muzyki do góry nogami. Odkryła przede mną świat dźwięków, który oczarował mnie i trzyma w swych objęciach do teraz. Oczywiście słuchałem również Listy Przebojów Programu 3 Polskiego Radia, Wieczoru Płytowego, Harcerskiej Rozgłośni PR, jednak to właśnie poniedziałkowa audycja zmieniła wszystko. Oczywiście czytanie Magazynu Muzycznego, Non Stop czy Tylko Rock także miało swoje znaczenie.
Czas liceum jest czasem pewnego zamknięcia na różne gatunki. Byłem tak oczarowany muzyką prezentowaną przez Tomka, że umykało mi sporo innych zespołów. Ale od czego byli koledzy. To z nimi wymienialiśmy się kasetami, czy płytami analogowymi. To właśnie wtedy słuchaliśmy płyt duetu Simon and Garfunkel, pierwszych płyt Marka Grechuty (z niezapomnianym Korowodem). Nie byłem punkowcem, jednak to właśnie wtedy otarłem się o taką muzykę, będąc właścicielem płyt Moskwy czy Brygady Kryzys. Niepodzielnie królowały u mnie jednak dźwięki The Cure, Joy Division, Bauhaus, Marillion, The Sisters of Mercy, Yes i podobnych. Wtedy też usłyszałem ciekawe zdanie. Jadąc pociągiem na jakiś rajd w góry, kolega z równoległej klasy stwierdził co następuje „Czegokolwiek byś nie słuchał, i tak skończysz jako oddany metalowiec”. Nie sprawdziło się tak na 100%, choć należy stwierdzić, że do wszystkich gatunków jakich słucham, doszedł też heavy-metal i pokrewne.
Policealna era, to szkoła wieczorowa, praca (tak musiało być – życie), własne pieniądze, pierwszy odtwarzacz CD – sklep muzyczny w pobliskim mieście oraz częste wyjazdy do stolicy. To czas odkrywania różnych gatunków, wykonawców, zanurzenie się w przeszłości jak i nowościach. I tak trwa to do teraz. I oby nigdy się nie skończyło.
Pozostaje jedno pytanie – dlaczego na swej drodze nie spotkałem żadnego fanatyka jazzu?