Jasiek król

Kiedyś mówiono, że każda wieś ma swojego głupka. Dlaczego wieś? Czyżby w mieście podobne przypadłości nie występowały? Otóż na wsi wszyscy się znali, trudno zatem było kogokolwiek ukryć. W mieście, nawet wypuszczani na ulicę, ginęli w tłumie. Dziś, w dobie mediów społecznościowych, każdy głupek, wsiowy i miastowy, może się pokazać…

Rodzice rokrocznie fundowali nam wakacje w górach. Wieś, wielce urokliwa, zaopatrzona w rzekę, mleko „prosto od krowy”, świeży ser i masło, jajka od kur jakże wówczas szczęśliwych i mnóstwo różnego kalibru zwierzaków, posiadała również swojego głupka.

Pamiętam go jak dziś. Miał na imię Jasiek, był starszy ode mnie o kilka lat. Po raz pierwszy ujrzałam go, gdy w podartych portkach na gumce i zbyt obszernej koszuli wybiegł z domu, obnażył się i wysikał na podwórko, nie zwracając uwagi na obcych, nieco skonsternowanych. Mama Jaśka machnęła ręką bez zażenowania.

– To ino Jasiek, nijak go wyucyć nicego nie mozna. Pan Bóg pokarał, cóze nam robić, trza chować, toć własne.

Tak zapamiętałam jej słowa. Jasiek mnie zaintrygował.

– Można się z nim bawić? – Spytałam, nie spuszczając z niego oczu, bo po podciągnięciu portek stanął w miejscu, zaczął się kiwać z nogi na nogę i mruczeć: Jasiek król, Jasiek król, w kółko i bez ustanku.

– Krzywdy nijakij nikomu nie robi, ale ón nie do zabawy.

– Jasiek, chcesz się pobawić w króla i dwór?

Spojrzał na mnie przelotnie, nie przestając się kiwać.

– Jasiek król, Jasiek król, ty sługa. Jasiek król.

– Dobrze. Będę sługą.

Dygnęłam przed nim.

– Co jaśnie pan rozkaże?

– Jasiek król. Jasiek król. Chce gruszkę. Jasiek król.

– W tej minucie.

Gruszek w ich sadzie była obfitość, więc wzięłam kilka.

– Proszę, jaśnie panie. – Podałam mu jedną.

Złapał i łapczywie zaczął ogryzać. Sok płynął mu po twarzy, szyi, na koszulę, ale nie zważał na to. Jadł łapczywie, ani na chwilę nie przestając się kiwać.

– Czy ja też mogę jedną zjeść?

– Jasiek król. Sługa jeść. Jasiek król, chce jeszcze.

Podałam mu drugą. Ale kiedy zaczęłam jeść swoją, spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.

– Jasiek król! – Wrzasnął na całe schrypnięte gardło. – Chce gruszkę!

– Służę. – Podałam mu trzecią.

– Jasiek król! – Dalej wrzeszczał. – Tamtą! – Pokazał brudnym paluchem na mój nadgryziony owoc.

– Co jaśnie pan rozkaże. Ale już ją ugryzłam, może jaśnie panu nie smakować.

Podałam mu swoją gruszkę, a on wyrzucił ją za płot sadu, wrócił do kiwania i objadania się gruszkami, raz z jednej, raz z drugiej ręki.

Mama w tym czasie dokończyła targu.

– Chodź, czas już na nas.

Gospodyni tymczasem przyniosła torbę gruszek i z zakłopotaniem podała ją mamie.

– Na zdrowie. Syćcy ino śmiejo się z niego, niech cię Bóg błogosławi, panienko.

Ukłoniłam się znów Jaśkowi.

– Muszę iść, ale wrócę, jeśli jaśnie pan pozwoli.

– Jasiek król! Sługa zostać! Jasiek król!

– Wrócę, obiecuję. Po obiedzie. Dobrze?

Mama mnie tymczasem złapała za rękę i siłą niemal wyciągnęła z podwórka. Jeszcze przez chwilę słychać było krzyk Jaśka, a potem wszystko umilkło. Zerknęłam z ukosa i zobaczyłam go, jak kiwa się i patrzy w pustkę, mrucząc pod nosem: Jasiek król, Jasiek król…

Wieczorem rodzice odbyli poważną rozmowę. Mama coś z przejęciem mówiła o jakichś wzwodach, tata kategorycznie nakazał, aby zabroniła mi tam chodzić, bo jeszcze głupek zrobi mi krzywdę. I tak się stało. Nie pomogły moje tłumaczenia, że obiecałam  mu powrót. Musiałam przyrzec, że tam nie pójdę, więc odtąd, nie pokazując się nikomu, obserwowałam Jaśka z ukrycia.

Oprócz przestępowania z nogi na nogę, Jasiek w zasadzie nic innego nie robił. Jakby nie mógł się zdecydować: iść czy nie? W którą stronę? A może w kółko? Albo tam i z powrotem? Czasem milczał, zapatrzywszy się w jakiś sobie tylko wiadomy punkt, ale większość czasu obwieszczał wszem wobec, że to on jest królem.

Potrzeby fizjologiczne załatwiał tam, gdzie akurat był. Jakby chciał uzmysłowić światu, że cokolwiek z niego wyskoczy, jest atrakcyjne i wartościowe, bo królewskie. Patrzcie i podziwiajcie. Jadł co popadnie i zawsze, kiedy coś do jedzenia dostał, ale świnił się przy tym niemiłosiernie.

Któregoś dnia zauważyłam, że – skradając się cicho – podszedł do niego jeden z miejscowych łobuziaków. Najpierw zaczął się kiwać tak, jak Jasiek i przedrzeźniać go, ale póki używał zwrotu „Jasiek król”, nie wywołał reakcji wiejskiego głupka. Stropił się trochę, bo chciał go rozdrażnić, ale po chwili najwyraźniej wpadł na inny pomysł.

– Jasiek, umiesz tak? – Chrząknął i splunął siarczyście kilka metrów dalej.

– Jasiek król.

– Dobrze, dobrze, wiem. Umiesz tak? – Znów to powtórzył. – Spróbuj, to fajna zabawa.

Robił jeszcze kilka podejść, aż Jasiek niespodziewanie powtórzył jego gesty i splunął obficie, nie oszczędzając przy okazji własnej brody i koszuliny.

Łobuziak zatarł ręce. Szyderczy uśmieszek zakwitł mu na piegowatej gębie.

– No, teraz możesz pluć na wszystkich. Byle nie na mnie, pamiętaj.

Poszedł. Jasiek wrócił do swego rytuału.

Jakiś czas później matka przyniosła mu chleb. Porwał go szybko, co zawsze robił z podawanym mu jedzeniem i splunął matce prosto w twarz. Ta, niewiele myśląc, zdzieliła go w gębę z soczystego liścia. Zdezorientowany Jasiek nagle stanął w miejscu i zaczął głośno płakać. Z krzaka nieopodal doszedł mnie rechot łobuziaka, ale wrzaski Jaśka przyćmiły wszystko.

– Jasiek król! Bić nie wolno! Jasiek król!

– Bydzies pluł, bydzies facki zbieroł. Co za cholera mu to pokozała! Poczkej, zarazo, juz ja cie dorwe…

Po kilku dniach Jaśkowi spuchła gęba od matczynych, ojcowskich i braterskich facek. A jego krzykliwy płacz słychać było nawet na sąsiednich wsiach.

Nie wiem, czy go oduczyli plucia, bo wakacje się skończyły i wróciliśmy do domu. Następnego lata Jaśka już we wsi nie było. Oddali go do zakładu. Spytałam, czy za plucie, ale nikt nie chciał mi na to odpowiedzieć. Dopiero miejscowy łobuziak mnie uświadomił.

– Łon chycił wraz swojom siostre i chcioł ji dziecko zrobić. – Zarechotał szpetnie. – To go oddali. We wsi aż gynsto łod takich dzieuch. Kożden sie boł.

– Tyś go tego nauczył, co? Przyznaj się, draniu.

Wzruszył ramionami.

– Póki miołzek z nim wesoło, mógł se żyć. Ale nikomu taki głupek na dłuższy czas nie jest potrzebny. Tam, gdzie teraz przebywa, będzie miał dla siebie cały dwór i mnóstwo różnych cesarzy w sąsiedztwie.

Znów zarechotał, odchodząc i szydząc: Jasiek król, Jasiek król, Jasiek król… Taki to daleko zajdzie – pomyślałam. Niby niedouczony wiejski parob, a jak trzeba, potrafi nawet gwarę odstawić na bok. Ciekawe, złodziejem będzie czy ministrem? Jedno zresztą drugiego nie wyklucza…

Po wakacjach Jaśka może już nie być. Głupek on czy szkodnik, w tym samym miejscu wyląduje. Nie bójmy się zatem ani jego plucia, ani jego krzyków. Rękę możemy wyciągać, póki nie ugryzie, ale to zwykle pożądanych efektów nie daje.

To łobuziak, dzisiaj gruba fisza i tłusty kot w jednym, nam zagraża. Nigdy nie wolno nam o tym zapominać.

Anna Kupczak  @DemosKratos55

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *