Czarno-białe fotografie

Nie ma nic lepszego, jak wymyślić sobie nowe wyzwanie, gdy inne leżą i krzyczą nie zapomnij o mnie. Nic z tych rzeczy. Powolutku, małymi krokami (tak podobno jest najlepiej) zaczynam wprowadzać nowe, wracać do starych, niektóre pozostawiając bez zmian, a niektóre z moich projektów reformować. Nie ulepszać, zmieniać, podporządkować nowej sytuacji, tak by mogły być dalej prowadzone.

Dziś chciałbym przedstawić mój najambitniejszy pomysł. Długo krążył mi po głowie, długo się nad nim zastanawiałem. Rósł i rósł, aż w końcu osiągnął tak wielkie rozmiary, że trzeba było coś z nim zrobić, by nie pękł mi w głowie.

Poniżej udostępniam dwa wstępy i kawałek pierwszego wpisu (rozdziałem nie chcę tego nazywać). Gdy tylko całość zostanie ukończona znajdę sposób na podzielenie się nią z wami (myślę o plikach epub i mobi). Kiedy? Sam nie wiem, do tej pory zaplanowanych jest już kilka części, nie wiem co pojawi się w trakcie pisania.

Jeśli ktoś byłby chętny napisać coś od siebie (anonimowo) by pozbyć się czarnych myśli lub podzielić się swoimi przemyśleniami, które towarzyszyły mu/ jej przed, w trakcie i po terapii może się ze mną kontaktować (dyskrecja zapewniona). Oczywiście z chęcią posłucham rad lub pomysłów, jeśli ktoś chciałby się ze mną takowymi podzielić. Z pewnością nie powstanie z tego książka, nie jestem w stanie napisać aż tak wielu literek, z pewnością coś dłuższego niż wpis na Tak To Widzimy.

Ja muszę to z siebie wyrzucić, może nie 100%, z pewnością większość. Inaczej będzie mi ciążyła całym swym ciężarem, a tak może choć jego część przejmie na siebie papier.


Wstęp I

Pisanie pomaga.

Kiedyś, jakieś trzy lata temu tak sobie pomyślałem, przestałem zerkać na wpisy widniejące na Twitterze i zacząłem coś pisać od siebie. Od słowa do słowa, po jakimś czasie zacząłem pisać o sobie, o moim stanie psychicznym. Nie pamiętam co mnie pchało w stronę takiego prowadzenia swojego profilu? Co chciałem osiągnąć? Zbiegło się to z pierwszymi wizytami u lekarza i rozpoczęciem terapii w gabinecie psychologa. Moje wpisy spotkały się z odzewem na jaki zupełnie nie liczyłem. Z drugiej strony jakiś głosy w głowie cały czas zachęcał mnie do dalszego pisania.
I tak, powolutku, małymi krokami odkrywałem się coraz bardziej. Z każdym kolejnym wpisem drzwi prowadzące do moich uczuć, obaw i emocji uchylały się coraz bardziej, coraz szersze grono obserwujących mogło przez te uchylone drzwi zaglądać do mojego świata, czasami mrocznego (częściej), czasami trochę jaśniejszego.
Można by teraz zapytać czy to mi pomogło? Czy poczułem ulgę? Czy jestem spokojniejszy?
Na tak postawione pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Z pewnością nauczyłem się mówić o swoich emocjach, nazywać je w sposób zrozumiały dla mnie. Zdecydowanie ułatwia to panowanie nad wszystkim co dzieje się w mojej głowie, zrozumienie emocji, które potrafią niekiedy doprowadzić mnie na skraju szaleństwa.
Mam też malutką nadzieję, że komuś pomogłem, zachęciłem do zajęcia się swoimi problemami, rozpoczęcia terapii. Jeśli tak się stało i kiedyś się o tym dowiem, będę bardzo szczęśliwy.

Długo się nad tym zastanawiałem, czy warto było? Czy wszystko już opowiedziałem? Czy już mi lżej i łatwiej?

Z pewnością tak, choć droga cały czas długa i wyboista przede mną.

Teraz czeka mnie kolejny krok, napisanie czegoś dłuższego, bardziej szczegółowego (choć z całą pewnością wszystkiego tutaj nie będzie).
Czy dokonam tego sam? Czy ktoś mnie będzie motywował? Zobaczę. Oby się udało.

Wstęp II

Terapia jest ok. Często daje ulgę, kiedy indziej doprowadza prawie do łez. Wszystko w imię poprawy samopoczucia, wyjścia z dołka, znalezienia źródła problemu. A droga prowadząca do tego źródła nie jest łatwa, zdecydowanie nie.
Po prawie dwóch latach rozmów z psychologiem, prowadzenia notatek, wypełniania zadań muszę stwierdzić jedno.
Jest mi łatwiej. Łatwiej zapanować nad sobą, nad emocjami, łatwiej, tylko łatwiej, stawiać granice. A jak wiadomo stawianie granic bardzo boli, jeśli nie potrafiliśmy robić tego wcześniej. Daje moc do rozpoznawania toksycznych osób, które nas otaczają i wykluczania ich z własnego życia.
Nie przygotowuje nas, a z pewnością nie przygotowała mnie, na to, że po jakimś czasie zostaniemy sami by po jakimś czasie rozpocząć na nowo zawieranie znajomości z ludźmi, którzy nas nie będą krzywdzili.
A co najgorsze, nie przygotowała mnie na to, że zupełnie odetnę się od rodziny.

Koszta są wysokie? Czy warto je ponieść?
Mam nadzieję, że gdy napiszę ostatnie słowo w tym wyznaniu, będę już wiedział.

I – Czarno-białe fotografie (fragment)

Może niektórzy z was kojarzą czarno-białe zdjęcia. Nie te artystyczne, które idealnie nadają się do portretów, tylko zwykłe zdjęcia, przedstawiające nasze życie. Ja je bardzo dobrze pamiętam, mam ich w szufladzie całkiem sporo, a także w jakiś kartonikach, a czasami nawet w albumach.
Pamiętam, że nie mieliśmy własnego aparatu i na takie sesje przychodził krewny trudniący się robieniem zdjęć. Miał aparaty, wywoływał je w małej łazience w bloku. Dzięki niemu mam trochę takich zdjęć, na których mogę obejrzeć fragmenty z własnego dzieciństwa. Co najistotniejsze, sesje te nigdy nie były przypadkowe, wszystko było wcześniej zaplanowane, ojciec, który pracował wtedy na zmiany był w domu, każde ujęcie było na wagę złota – klisza miała określoną liczbę klatek.
Kiedyś bardzo lubiłem je oglądać, zerkać na uśmiechnięte twarze rodziców (nie do końca jestem pewien czy uśmiechy te były szczere), na uśmiechniętego brata siedzącego na kocu i bawiącego się zabawkami. W końcu na mnie, uśmiechniętego dzieciaka, który cieszył się życiem. Niektóre zdjęcia były robione w trakcie spotkań rodzinnych, podczas w ogrodzie. Na tych ostatnich widzę siebie bawiącego się z kuzynostwem. Później pojawiły się zdjęcia w kolorze, tych już nie ma tak wiele – powodu ich małej liczby mogę się tylko domyślać.
W całej tej kolekcji czarno-białych fotografii znajduje się także kilka z jedynych rodzinnych wakacji. Miałem wtedy 4 i pół roku i pamiętam z tego wyjazdu tylko jedno – moje zabawy w towarzystwie innych dzieciaków z ośrodka, w którym przebywaliśmy.

Wyobraźcie sobie teraz, że też macie taką szufladę, podobne zdjęcia z dzieciństwa, na których jesteście uwiecznieni w różnych momentach waszego życia. Już?

A teraz wyobraźcie sobie, że patrzycie na nie jak na obce fotografie. Kogoś, kogo znacie, kogo kojarzycie, wiecie, jak ma na imię i nazwisko, gdzie mieszkał i tym podobne fakty z jego/jej życia.

Ja właśnie w taki sposób je oglądam. Nie za znaczenia, ile lat na nich mam. Tak długo jak zdjęcia przedstawiają sytuacje, które miały miejsce wewnątrz domu, nie mam ich w pamięci. Tak jakby ktoś je wymazał, usunął bezpowrotnie z mojej głowy i niczego w zamian tam nie wsadził. Nie odczuwam pustki po tych wydarzeniach, nie ma uczucie zapomnienia, nie ma po prostu niczego. Lata dzieciństwa i wszystkich wydarzeń z domu zniknęły. Zabawy poza domem – są, roczna przygoda z przedszkolem – jest, sąsiedzi i zabawy na ulicy, po której przejeżdżał tylko jeden samochód w ciągu dnia – są. Środka domu brak. Nic. Zero.
No może nie takie całkowicie, muszę być uczciwy, jednak chwile tkwiące w mojej głowie z chęcią zamieniłbym na te, których brakuje, których z pewnością już nie odzyskam.
Czy to, że nie odczuwam po nich pustki, nie czuję ich braku oznacza, że były tak bardzo okrutne, że należało o nich zapomnieć? Nie jestem pewien, tym bardziej, że większość wydarzeń, w których brała udział rodzina (mama, tata, brat i ja) i które działy się poza domem pamiętam. Pamiętam wyjścia na niedzielne msze, pamiętam wyjazdy do restauracji, pamiętam nocne urywanie się w samochodzie z mamą i bratem. A z domu nic. Tak jakbym wchodził do innego wymiaru będąc do tego w jakimś narkotycznym śnie. Śnie, z którego przebudzenie następowało po przekroczeniu progu, gdy wychodziłem pograć w piłkę, do szkoły, do kolegi.
Pamiętam prace, które wykonywałem z ojcem na zewnątrz, w sporym ogrodzie. Pomoc przy usuwaniu starych drzew, zajmowanie się hodowlą nutrii, usuwaniem rdzy ze zdobytego motocykla z czasów II Wojny Światowej, by później, przekraczając próg domu, zapaść ponownie w ten dziwny stan.
Zdaję sobie sprawę, że była to forma ucieczki, schowania się, może nawet stworzenia drugiej osoby, która żyła w domu i w momencie, gdy go opuszczałem, ustępowała miejsca prawdziwemu mnie. Pytanie, które od razu się nasuwa brzmi “który ja jestem ten prawdziwy”? Ten z domu, czy ten poza nim. Czy sam fakt posiadania jakichkolwiek wspomnień czyni mnie prawdziwszym od tej wersji mnie bez pamięci? Może ten prawdziwy ja został w tym domu i tkwi w nim od lat, a na zewnątrz wypuścił jakieś alter ego, które miota się po świecie i wśród ludzi szukając sposobu na powrót do domu?

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *