Miasteczko. Niewielkie. Takie, w którym wszyscy się znają albo przynajmniej sporo o sobie wiedzą. Rynek, ratusz, cegielnia, kościół, klasztor, dwie szkoły podstawowe, liceum, a wokół pola i – w dalszym sąsiedztwie – kopalnie.
Nadchodzą lata siedemdziesiąte. Ktoś wymyślił, że to miejsce w sam raz dla nowej fabryki domów i osiedli, na których zamieszkają przybywający z całego kraju ludzie, poszukujący pracy, własnego kąta i szczęścia. Były nieśmiałe sprzeciwy ze strony mieszkańców, ale nikt, tam na górze, nimi się nie przejmował.
Fabryka wyrosła jak grzyb po deszczu, a w ślad za nią poczęły niknąć pola, pokrywane blokami z tak zwanej wielkiej płyty. W tamtych czasach ludziom z całego kraju zdawały się cudem, bo rosły szybko i mieszkanie można było „dostać” dosłownie w kilka miesięcy od złożenia wniosku. Powstały spółdzielnie, zarządzające wymarzonym dobrem. I w czas niedługi, z kilkutysięcznego miasteczka, zrobiło się kilkudziesięciotysięczne blokowisko, w którym stara część miasta, urokliwa skądinąd, nikła jak polana pod naporem lasu.
Nic jednak nie było w stanie odebrać „starym” mieszkańcom dumy. Takiej zwyczajnej, codziennej, wynikającej z faktu przynależenia do pewnej społeczności, dbania o konkretne tradycje. Wierzyli, że nawet jeśli nastąpi przemieszanie, co zresztą było nie do uniknięcia, oni zachowają się zawsze tak, jak z dziada pradziada ich uczono: uczciwie, godnie, zachowując człowieczeństwo.
W tym właśnie środowisku pewnego dnia przyszedł na świat chłopczyk. Jeden z wielu, bo na dzietność wówczas nie dało się narzekać, ale o wszystkich mówić nie sposób. Niech zatem opowieść toczy się o tym jednym. Wzrastał spokojnie. Wklejony w swoje środowisko, pozbawiony jakichś specjalnych talentów czy nabytych umiejętności, niczym się nie wyróżniał. Ani specjalnie lubiany, ani też odpychany, uczył się, bawił, służył do mszy i dorastał.
Wraz z nim dorastała w kraju demokracja; przynajmniej spora część walczących o nią od lat w to wierzyła. Nie było łatwo, ale kraj coraz częściej jawił się w świecie jako wzór przemian i umiejętności unikania kryzysów. Nasz chłopczyk, teraz już mężczyzna, aktywnie w procesach przemian uczestniczył, cokolwiek z politycznego punktu widzenia ta aktywność może oznaczać. Postudiował, ożenił się i coraz bardziej angażował w sprawy samorządu. Zaczął u siebie obserwować jakieś nowe zjawisko, o którym wcześniej nawet nie słyszał. Encyklopedie nazwały je „ambicją”. Tak, poczuł, że chce się piąć. Wyżej. Wysoko.
Nie wszystko szło zgodnie z planem, więc były chwile, w których wycofywał się z życia publicznego, ale na krótko. Wciąż dusiło go to nowe odczucie. Jednocześnie scena polityczna przeszła rewolucję; kraj pod swoje władanie zagarnęła ekipa, która robiła, co chciała, brała, co jej się nie należało, łamała wszelkie zasady, prawo, nawet konstytucję. Stanął przeciw nim. Związał się z powstałą opozycją, działał u siebie, aż nadszedł czas na decyzję o próbie wyjścia z podwórka na szersze pole. Postanowił kandydować do sejmiku wojewódzkiego.
W okręgu wyborczym wszyscy go znali. Społeczeństwo, tak dotąd spójne, już zostało podzielone, jak wszystkie inne w kraju, na tych, którzy chcą obecnej władzy, i tych, którzy z nią walczą. Połowy rodzin zatem radośnie poszły do urn, głosując na wybrańca; drugie połowy, zrzędząc i nawet wyzywając, głosowały na swojego kandydata.
Nasz człowiek wygrał. Radości w mieście końca nie było.
– Jednak ludzie jeszcze mają parę szarych komórek. – Stwierdziła po ogłoszeniu wyników Dorota, kiedy wieczorną porą spotkali się w rodzinnym gronie: ona, jej mąż Paweł, brat Waldek i bratowa Lucyna. Podział biegł przez środek, ale obiecali sobie nie dać się poróżnić. Nikt nie będzie mącił w rodzinie. Niech podjudzacze całują się gdzieś.
– Bo? – Waldek udawał, że nie wie, o czym siostra mówi.
– Wybrali naszego chłopaka! Nie oddamy regionu w brudne łapy rządzących.
– Też masz się z czego cieszyć. Miastu byłoby lepiej, gdyby nasi przejęli sejmik i całe województwo. – Lucyna nie kryła rozczarowania.
– Im mniej tej złodziejskiej bandy, tym lepiej. – Paweł wsparł żonę.
– A tamci co robili? Kradli jeszcze bardziej. Ci przynajmniej się dzielą.
– Tak, jasne. Dadzą ci tysiąc, a wyjmą z kieszeni cztery tysiące. Ta jałmużna tak wam oczy zamydliła, że już nie potraficie odwrócić ich w drugą stronę. – Dorota milion razy próbowała im to wytłumaczyć, więc kolejne podejścia wywoływały niepożądaną nerwowość.
– A poza tym – na pomoc pospieszył Paweł – oni niczego ci nie dają ze swoich, tylko zabierają ciężko pracującym ludziom, żeby rozdawać leniom i przysparzać sobie wyborców.
– My nie narzekamy. Nigdy nam tak dobrze nie było, jak teraz.
Skąd my to znamy? Chciałoby się zapytać. I to wszyscy znamy, jak jeden mąż. Sztampa. Szablon. Codzienne rodaków rozmowy. Coraz częściej eskalujące, podpierane wyzwiskami, rękoczynem, złością i niezgodą. Uszami już nam to wychodzi, po co jeszcze o tym pisać? Czytać? Rozmawiać? Otóż właśnie po to. Skoro mamy dość, zróbmy z tym coś. Miasteczko z pewnością nie miałoby nic przeciw temu, aby wrócić do dawnej jedności, zgody i spokoju.
Tymczasem, jak to zwykle bywa w czasie zadowolenia, ktoś nie może na to patrzeć i grzebie w granacie. Wybuchł podczas pierwszej sesji nowego sejmiku. Ich chłopak, którego z taką radością poparli, przeszedł do obozu rządzących, odbierając koalicji opozycyjnej większość i umożliwiając im przejęcie władzy. Zasłonił się, oczywiście, dobrem kraju i jeszcze kazał swoim wyborcom wykazywać dumę z owego postępku.
Niewdzięczni jednak byli ci wyborcy. Nie dość, że mieli zupełnie inne pojęcie dumy niż ten, na którego głosowali, to jeszcze, wyzywając go od zdrajców, rzucili się do protestów, wylegając na ulice. Nic to oczywiście nie pomogło, niczego nie zmieniło, więc żal powstał w narodzie i swary wszczęły się jeszcze żarliwsze.
– Brawo! Brawo! – Klaskał Waldek, na wieść o zdradzie sąsiada. – Dobrze zrobił. Teraz chłopak zacznie żyć, a i miasto na tym skorzysta.
– Wiem, że ci już kurwizja wodę z mózgu zrobiła, ale jak możesz bić brawo zdrajcy? – Dorota prawie roniła łzy bezsilności.
– Żaden zdrajca, chłopak w końcu zauważył, że był w błędzie i teraz go naprawia.
– Jasne. – Machnął ręką Paweł. – I kasa nie ma z tym nic wspólnego.
– Pewnie, że nie ma! – Dorzuciła Lucyna. – Dobry, pobożny chłopak, wreszcie robi to, co trzeba.
– Nagle dobry i pobożny. Jeszcze parę dni temu wyzywaliście go od komuchów, gorszego sortu i POjebów, choć on nie stamtąd. Gdzie jego uczciwość, godność, człowieczeństwo? Zdrajca i tyle. Sprzedał się za srebrniki. Oby mu gardłem wyszły. Wszystkie, ile ich ukradnie. – Dorota nie mogła zrozumieć, jak chłopak, którego znała od dziecka i z taką ufnością na niego głosowała, mógł tysiącom ludzi zrobić coś takiego.
– Tak nie może dłużej być. To żadna demokracja. Ludzie, którzy na kogoś głosują, dając mu mandat, powinni mieć możliwość osobnika odwołać, jeśli zawiedzie ich zaufanie. – Paweł snuł jakieś śmieszne marzenia.
– A u naszych to niepotrzebne. – Waldek pałaszował kluski, dokładając raz po raz. – Wszyscy są w porządku. I wiedzą, jak rządzić.
– Taak, wiedzą. – Dorota doniosła klusek z kuchni. Dołożyła też rolad i dolała sosu, bo dno zaczęło z naczyń wyglądać. – Doskonale wiedzą, jak sobie kieszenie napchać. Oj, będziecie wy jeszcze płakać przez tych swoich „porządnych”. Szkoda tylko, że i my przy okazji dostaniemy w kość.
Cały kraj odmieniał nazwisko chłopaka przez przypadki. Wszyscy go znali. Dla jednych był bohaterem, dla innych zdrajcą. Widzieli go jako osobę sławną albo żyjącą w niesławie. Niektóre osoby nie odpuściły i odwiedzały regularnie sejmik z hasłami o zdrajcy na banerach. Rzadko przyjeżdżał do miasta, a i to ukradkiem, bo ludzie pluli mu pod stopy, kiedy próbował się witać. Nikt nie wiedział, co czuł w takich chwilach, ale i nikt też nie chciał wiedzieć. Zdrajców się nie żałuje.
Minęło znów kilka lat. Do wyborów parlamentarnych pozostał rok, a w kraju pojawił się człowiek, który dał ludziom nadzieję. Rozpanoszona ekipa rządząca, pomimo ogromnych wysiłków w deprecjonowaniu owego człowieka, czuła, że ich czas dobiega końca. Teraz już nie kryli się z niczym. Kradli jawnie, kłamali na każdym kroku, dusili społeczeństwo, posunięciami i podatkami, wyciskając z niego ostatni grosz. Tylko zabetonowany elektorat, całkowicie zaczadzony sączącą się z mediów propagandą, wciąż ich popierał, myśląc, że po zmianie będzie jeszcze gorzej.
Aż pewnego dnia… W rzeczonym wcześniej sejmiku wszystko stanęło na głowie, bo tym razem poglądy zmienił ktoś od nich, ciągnąc za sobą kilka osób. Nie pomogły wykręty, telefony z centrali, bezprawne uniki i wołanie do wszystkich świętych. Rządzący musieli oddać władzę. Koryto odpłynęło, srebrniki przestały dzwonić i nasz chłopak nabawił się chronicznej miny zbitego psa. Nad jego ambicjami i przyszłością polityczną zapadła ciemna zasłona beznadziei. Tym przestał być potrzebny, tamci nawet na niego już nie spojrzą. Może ktoś trzeci przygarnie, ale pewności nie ma…
– Jakiż ohydny zdrajca! Tacy ludzie nie powinni sprawować żadnych urzędów! – Pieklił się Waldek, nakładając sobie tylko pięć klusek. Stracił apetyt.
– Zdrajca? A jak nasz zrobił to samo parę dni po wyborach, to mu klaskałeś. – Dorota była bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy.
– No bo on przeszedł do nas, to co innego. – Lucyna wcale nie jadła. Jakby się z czymś zmagała.
– Poważnie? – Paweł też był w wyśmienitym humorze. – Ale już serio: zdrada zawsze jest zdradą. Teraz się cieszymy, bo odzyskaliśmy władzę, którą zapewnili nam wyborcy, a którą straciliśmy przez zdrajcę, dorastającego na naszych oczach. Jednak temu człowiekowi trzeba się przyjrzeć. Wiadomo, że szczury uciekają z tonącego okrętu, ale jeśli chcemy powrotu demokracji, nie możemy ich brać na swój pokład, bo znów go zapaskudzą. Ani ten, ani tamten, nie powinni już nigdy istnieć w polityce, że nie wspomnę o sprawowaniu urzędów.
– I powinno – dodała Dorota – być tak, że nie wolno zmieniać poglądów i ugrupowań w trakcie trwania kadencji, bo takie lawirowania wyborców lekceważą i wprowadzają w błąd. A jeśli ktoś już to zrobi, niech będzie możliwość go odwołać i zastąpić kimś solidniejszym.
Jakoś dyskusja się nie składała tego dnia. Waldek z Lucyną chcieli lekceważyć wydarzenie, a Dorota z Pawłem wręcz przeciwnie. Czuli wszyscy, że coś się rozpada. Pęka. W końcu siedem lat na dwóch przeciwnych biegunach zrobiło swoje. Coraz mniej mieli punktów stycznych, coraz więcej animozji.
Już mieli wychodzić, gdy Lucyna słabym głosem oznajmiła.
– Moja mama powiedziała, że na wigilii albo oni, albo wy. Nie chce siedzieć przy stole z ludźmi, którzy obrażają prezesa i jego ekipę. Ani z tą, jak powiedziała, waszą homo córką. No i co ja mam teraz zrobić?
Właśnie. Ktoś może zna odpowiedź?
Anna Kupczak @DemosKratos55
Świetny tekst. Dziękuję 🙂❤
I ja dziękuję.