Ciemnogrodu dzień powszedni (14)
Ufność bardzo być może nie aż nabożna, ale ufność szczera (o ile ufność mogłaby być nieszczera?) i głęboka wobec najnowszej oferty kulturalnej nawet zupełnie nieznanych autorów – książki, filmu, płyty, wydarzenia artystycznego niemal każdego typu – jest tym, za czym dziś tęsknię, gdy wszędzie zdaje mi się widzieć obłudną reklamę, zachwalanie bez wartościowania, mamienie i po prostu nabieranie publiki (boć nie publiczności we właściwym tego słowa pojmowaniu), w dodatku w sposób zbyt nachalny, ba, wręcz pogardliwy, bo zakładający, iż ludzie są tak głupi, że to na nich działa… Sugerowanie rzekomej wyjątkowości sztampowej produkcji, o której pamięć nie znika, lecz się nie zachowuje po okresie promocyjnym. Ale tyle wystarczy, aby cel finansowy został osiągnięty.
Nie, nie tęsknię za dawnych (i słusznie minionych) czasów siermięgą, lecz za swoją naturalną naiwnością, a raczej otwartością na coś, co wcale nie ma reklamy, a ja i tak z życzliwą nadzieją, iż warto, zapoznam się z tym właśnie. Do kina szło się na… film. Bo był nowy. Do księgarni coś kupić – trafić! Och, to nie tajemnica – pudłowało się często! Lecz żal o te pomyłki miał inny charakter. Nie wynikał on bowiem z oszukaństwa, jakim jest promocja, propagowanie rzeczy bezwartościowej jako wydarzenie, ba, arcydzieło.
Owo chyba nie tylko moje obecne wyczulenie (uczulenie może raczej?) na tandetę czyni taką szkodę, która przejawia się tym, iż odwodzi mnie/nas od metody prób i błędów, bez polecenia, jakiejś wiarygodnej rekomendacji ani rusz, co prawie wyklucza przypadkowe spotkanie z dziełem, którego nie opatrzono komentarzem, z autorem, o którym nigdy się wcześniej nie słyszało. (Dygresja. Na jednego z najważniejszych pisarzy w moim życiu trafiłem w sposób następujący: Już jako nastolatek byłem wielkim czytelnikiem, co nie znaczy, iż znawcą, nikt mną nie kierował w doborze lektur. Otóż pewnego dnia wszedłem, jak to wówczas regularnie czyniłem, do księgarni im. K.K. Baczyńskiego przy ulicy Żeromskiego na warszawskich Bielanach, niedaleko liceum, do którego przypadkiem i też nie za długo uczęszczałem – wg pana Jerzego Skoczylasa tylko jak używam tego słowa, możliwe – i wśród przecenionych książek natrafiłem na mały tomik zatytułowany Czarna magia. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, ale miał tak samo na imię jak ja. W oryginale tytuł brzmiał inaczej – Spuścizna za życia. Tak zaznajomiłem się z Robertem Musilem, który napisał przede wszystkim Niepokoje wychowana Törlessa i jedną z czołowych powieści XX wieku, czyli Człowieka bez właściwości).
Ufność brała się też stąd, że chciało się wierzyć (będąc zarazem głodnym oferty, ta wprawdzie wówczas była dość ograniczona – acz nie o to mi teraz chodzi), iż zamierzeniem twórcy czy twórców jest przekazanie nam czegoś autentycznego, jakiejś swej prawdy, przeżycia i wizji artystycznej, wręcz duchowej, a nie li tylko zarobienie na nas.
Dużo lepiej (i nie jest to tani sentymentalizm) wspominam słabe filmy i poniekąd grafomańskie, a przynajmniej nieudolne powieści, niż przereklamowane i przepromowane wytwory dzisiejszej, cynicznie zdziczałej, popkultury – jak nie wydmuszki, to zbuki. Wszystko przemyślnie i przewidywanie skrojone (w gwarze kieszonkowców skroić znaczy okraść frajera, tu pasuje jak ulał) pod niższą średnią IQ. Coś starannie wyprane z indywidualności, swoistości, osobności, że o osobliwości się nie wspomni, bo musi być bez trudu do przyjęcia i pojęcia, przełknięcia dosłownie wszędzie. Łatwe i ładne – do jednorazowego użycia. Metafora z papierem toaletowym narzuca się sama…
Moja i być może moich czytelników ufność została zastąpiona podejrzliwością, smętną nieufnością, wręcz cynicznym (z odcieniem kpiny) niedowierzaniem, że dany artysta jest artystą, który dla swojej twórczości poszukuje z odbiorcą kontaktu innego niż merkantylny, po prostu wulgarnie handlowy. Co nie znaczy, iż nie powinien zarabiać i żyć (wy)godnie z tego, co kreuje.
To właśnie stanowi o kryzysie sztuki – odbiór! I raz jeszcze nieco inaczej: o kryzysie sztuki stanowi brak wiarygodności. Nawet pożyteczni idioci kultury, czyli snoby, pogubili się, bo wszak nikt nie chce być robiony w bambuko, że pozwolę sobie posłużyć się klasycznym wyrażeniem potocznym z XX wieku. Oczywiście, nadmiar dzieł (niezależnie od ich wartości, ta jest zawsze nader umowną kwestią, odkąd kunszt przestał być wyznacznikiem artyzmu) powoduje nie tyle przesyt, co kompletną dezorientację. Osobiście nie uważam tego za coś, co mi przeszkadza. To naturalne, że więcej jest – przykładowo – książek, niż da się przeczytać. Złem jest sytuacja, w której nie umiemy się otworzyć na coś innego, nowego, ponieważ nie chce się nam, bo brak ku temu wygodnej sposobności, a na koniec machamy obojętnie ręką, gdyż to niepotrzebne, wszystko jedno… Tymczasem, aby nie wypaść z ogólnokulturalnego obiegu, trzeba znać to, co już znanym uczyniono, niezależnie od tego istotnej wartości i rangi innej niż doraźna sława.
A tyle nisz jest do odkrycia, do spenetrowania!
Gdyby choć raz w miesiącu odejść od samoczynnie serwowanej przez potoczne media „bieżączki”, papki i zerknąć… poza. Tam, gdzie jest nieznane, zapoznane, pominięte. Istnieją maleńkie oficyny wydawnicze, które w swej ofercie mają zdumiewające, co nie znaczy, iż zawsze wybitne publikacje. Podobnie jest z muzyką. Nie wiem, czy znany jest szerzej współczesny polski kompozytor muzyki elektronicznej Tomasz Pauszek? Kto wielbi nieodżałowanego Klausa Schulze (zmarł 26 kwietnia 2022), ten z satysfakcją posłucha kompozycji Pauszka, choćby z płyty LEM.
Na koniec, abyśmy się dobrze zrozumieli, ufność nie oznacza braku krytycyzmu, ale w osobliwy i piękny sposób skraca rezerwę, dystans do dzieła, z którym przychodzi nam obcować, a raczej zaznajamiać się. Jakże miło jest się cieszyć z zaskoczenia! Dość bez tej nieufności spotyka nas rozczarowań.
Na nowo się więc ufności uczę, o ile to możliwe, co polecam także tym, którym nie zabrakło jej, aby tekst ten zacząć i skończyć czytać.
Robert Paśnicki
Zjawisko wskazane przez Autora istnieje niewątpliwie; nie miejsce tu może na egzegezy; istotne – czy sytuacja jest beznadziejna, czy też może jest kilka różnych recept na radzenie sobie z nachalną promocją. Ja radzę sobie z tym w sposób – nazwijmy – ekonomicznie uzasadniony. Lista dzieł i twórców już pozytywnie przez odbiorców zweryfikowana, czy to wczoraj, czy przed stu laty – jest długa, znacznie dłuższa, niż jesteśmy w stanie świadomie skonsumować do ostatnich dni naszych… Wypełniajmy te luki. Bardzo wysoki procent satysfakcji gwarantowany. Luki wypełnione. Zaniechania młodzieńcze i edukacyjne – wyrównane. Da się. Gorzej ze współczesnością. Chcesz być na bieżąco z nowalijkami, opatulonymi nachalnymi anonsami speców od marketingu kultury – licz się z porażkami. Inaczej się nie da. Starta czasu, kasy na bilety czy zakupy, emocji, czasem autorytetu… Ale czas, o którym Autor marzy – se ne vrati.