Troll…

Pierwszy pomarańczowy prezydent USA, zasłynął tym, że jego gabinet zamiast kreować mądrą politykę, w głównej mierze zajmował się odkręcaniem tweetów, popełnionych przez Donalda podczas porannej wizyty w toalecie. 

Głowy innych państw, korzystając z dobrodziejstw mediów społecznościowych, również lubią strzelić sobie w stopę. Na ten przykład przywódca pewnego kraju w centrum Europy, a to uskuteczni flirt z „przedstawicielką leśnej fauny, afektu prawdopodobnie negocjowalnego”, a to pomoże zaklasyfikować internautom rodzaj ssaka z podrodziny dydelfów (Didelphinae).

A skoro osoby na tak eksponowanych stanowiskach mogą mówić do nas wprost, bez owijania w bawełnę, to każdy z nas może stać się reporterem swojej własnej, jednoosobowej grupy medialnej. I tu zaczynają się schody…

Znane przysłowie mówi, że przed erą internetu tylko rodzina i sąsiedzi wiedzieli, że jesteś debilem (jeżeli miałeś rower, to obszar ten zwiększał się do kilku najbliższych wsi). Dzisiaj, o naszej kondycji psychicznej możemy poinformować świat o każdej porze dnia i nocy – i to często za pomocą jednego palca. 

To nie pora, by analizować tweety/posty, z których wiele ma za zadanie obrażanie innych, czy podlanie nasionek „gówno-burz”. Nie będę też pisał o możliwościach propagowania teorii spiskowych, ułatwiających łączenie się w zorganizowane grupy osób podobnie niemyślących.

Zatem korzystając z okazji, chciałem spojrzeć na to z innej strony, a zainspirował mnie doskonały Ricky Gervais (Humanity 2018).

We wspomnianym programie, Ricky opisuje katorgę, jaką przeżywa jednostka o wystarczającym ilorazie inteligencji, gdy musi (powinna) powstrzymać się od odpowiedzi na internetowe zaczepki. Wszyscy wiemy, że po drugiej stronie siedzi prawdopodobnie zaśliniony troll, dla którego nasza odpowiedź jest porównywalna do narkotyku, będącego sensem jego istnienia. Wiemy też, że największą karą dla takiego trolla będzie brak reakcji z naszej strony. Wiemy, ale przecież mamy rację…

Ile razy zdarzyło się Wam, że chcieliście opuścić toksyczną wymianę zdań, pozostawiając po sobie aurę wyższości i mając decydujące, ostatnie słowo? Żeby było zabawniej, często początek dyskusji nie zwiastuje jeszcze, że mamy do czynienia z arcyćwokiem, nęcącym ofiarę i powoli zaciskającym pętlę… 

Następnie pojawiają się wątpliwości, ale nadal łudzimy się, że rozsądne argumenty (ziemia nie jest dyskiem wspartym na słoniach, stojących na skorupie wielkiego żółwia A’tuina płynącego przez kosmos), trafią do naszego interlokutora, a ten drapiąc się po głowie powie: „Cholerka, możesz mieć rację…” – legenda mówi, że taka sytuacja kiedyś miała miejsce. 

Zatem wiemy, że nie powinniśmy odpisywać, ale jednak to robimy. Przeszczęśliwy troll zaciera wtedy łapy i gotuje się do przytoczenia nam tysięcy informacji znalezionych w internecie lub zasłyszanych w TVP, potwierdzających jedyną słuszną (jego) wersję wydarzeń. Nóż otwiera się nam w kieszeni (pozdrawiam Janusza), już chcemy dać bana… No dobra! Jeszcze tylko trafna pointa i… sytuacja wraca do punktu wyjściowego.

Remedium niby jest banalne – nie wdawać się w podobne pojedynki, bo im dłużej będą trwały, tym więcej dowiemy się o proweniencji własnych matek i utaplamy się w kisielu z owoców wkurwu.

Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Marek Razowski / @RaziOK

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *