Tej książki nie trzeba pisać. Wciąż ją czytamy, choć sięga nam po grdykę.
Przyjaźnili się przez cały okres nauki w liceum. Szóstka zwyczajnych nastolatków, jakich miliony na całym świecie. Kachna nie znosiła owego zdrobnienia, ale i tak – a może właśnie dlatego – wszyscy go używali. Cicha, niezbyt zdolna, ale o wielkim sercu i niemal czystej dobroci, więc, jak się domyślacie, w sprzeczkach zawsze była rozjemcą. Magda imponowała ambicją i niezależnością, a Agnieszka, zwana mAgnes, lubiła dużo gadać, choć treści w jej wypowiedziach zwykle nie było zbyt wiele. I chłopaki: Sławek, wieczny ministrant, Rafał, który pisał cudne wiersze i najlepsze w klasie wypracowania, oraz Marcin, inaczej Cinek, majsterkowicz; śmiali się z niego, że potrafi nawet z kartofla zrobić rower.
Tuż po maturze, gdy świętowali sukces, przyrzekli sobie, że gdziekolwiek się znajdą i jakikolwiek los ich czeka, dwa razy w roku spotkają się tutaj, przy tym samym stoliku, aby ich piękna przyjaźń nie umarła, jak większość podobnych zależności w życiu. Każde z nich wybrało odmienną drogę, ale wszyscy zostali w mieście i zgodnie z obietnicą daną sobie tuż po maturze, spotykali się dwa razy w roku.
Minęło dwadzieścia lat. W lokalu świeciło pustkami; jak natrętna mucha nasuwała się myśl, że oto kolejny biznes pada na ich oczach. Właściwie tylko dwa stoły były zajęte. Ich i ten w kącie, gdzie dwóch rosłych, niezbyt już trzeźwych młodych byczków gziło się z równie ululaną dziewczyną. W żaden sposób nie krępowała ich obecność obcych, jakby byli sami na świecie.
Magda siedziała nad szklaneczką z miną chmury gradowej; mAgnes opowiadała jakieś farmazony, Cinek robił z serwetek origami, a Sławek wgapiał się w telefon, jakby to była najważniejsza w tej chwili rzecz na świecie.
Wreszcie Agnieszka poruszyła temat, których zwrócił ich uwagę.
– Wiecie, o Kachnie będą pisać w gazetach. Ponoć przez szpital przewinęło się mnóstwo redaktorów, aby ustalić, co właściwie się stało. Ciekawe, kto im dał znać?
– Ja. – Magda wyprostowała plecy.
– Po co? – Telefon gwałtownie znikł w kieszeni spodni Sławka.
– Gwoli przestrodze. To przez was – zwróciła się do byłego ministranta – i tych skunksów w rządzie. Przez wasze idiotyczne prawa.
Sławek zamachał rękoma, jakby chciał natrętną muchę odpędzić, ale nim wydał z siebie głos, usłyszał Marcina.
– Dobrze zrobiłaś. Niech ludzie wiedzą, ile kobiet umiera na sepsę, bo lekarze, z powodu przepisów, boją się usuwać uszkodzone i martwe płody. Ja Kachny w życiu nie odżałuję.
– Ale czemu winisz Sławka? Co on jest temu winien?
– Właśnie. Przecież ja jej nie zabiłem.
– Bezpośrednio nie. Reprezentujesz jednak organizację, która naciska, aby podobne przepisy wprowadzać. Pośrednio zatem i ty masz krew na rękach.
– To absurd. Taki był boży plan, nie mamy na to wpływu. Ona już jest z nim, a rodzinie ześle pociechę.
Magda zacisnęła pięści i szczękę, żeby nie wybuchnąć.
– Pociechę. Jak do (bip) nędzy cokolwiek może pocieszyć jej dzieci?
– Wyrosną. Zapomną. A ty się ciskasz, bo jesteś ateistką i myślisz, że w swoim ubogim życiu wszystko ci wolno.
mAgnes wyjęła smartfona, bo dostała wiadomość, więc zamknęła otwarte już usta. Za to Magda przestała szczękę zaciskać.
– Znasz mnie od lat. Nigdy nie lubiłam bajek, także tej o brodatym starcu, który ponoć za dobre wynagradza, a za złe karze. Co mu zrobiła Kachna? Jej kochający i radosny mąż? A co mogły zrobić mu jej dzieci, aby zasłużyć na najsroższą dla nich karę?
– Och, to nie tak…
– Pewne, że nie. Intencje świetne, tylko efekty do (bip). Twój starzec chyba oślepł, skoro karze za dobro, a nagradza za zło. I najwyraźniej świetnie się przy tym bawi. Spójrz na tamtych. – Kiwnęła głową w stronę stolika w kącie. – Nie pracują, nic dobrego w życiu nie zrobili, a żyją jak pączki w maśle. Ej, laska – krzyknęła w stronę młodych ludzi – nie dawaj tyle w szyję, dzieci z tego nie będzie!
Dziewczyna zerwała się z miejsca, ale powstrzymali ją z dwóch stron. Wykrzyczała zatem całą mocą utopionych w alkoholu płuc:
– Ty (bip) (bip) niemyta! A (bip) cię obchodzi (bip) co ja (bip) robię! (bip) w podskokach! Jak cię (bip) to cię (bip) nawet twoja (bip) matka (bip) nie pozna! (bip) ci w (bip) stara (bip)!
– Widzisz? – Znów kiwnęła głową w stronę stolika w kącie, gdzie dziewczyna, znacznie już ciszej, wciąż międliła pod nosem różne bipy. – Możesz ją z Kachną porównać? Zresztą, taka dyskusja nie miałaby końca. Powiem ci tylko, bo sam nie pojmujesz, że dzieci Kachny doznały traumy, która zostanie z nimi na całe życie. Zamiast doczekać obiecanego braciszka, straciły nie tylko jego, ale cudowną, kochającą matkę. Tadzio zaczął się moczyć, nie chce chodzić do szkoły, tylko całymi dniami gra w zabijanie, przez co jeszcze bardziej się stresuje. Ale trudno mu zabronić, bo wpada w amok i może sobie krzywdę zrobić. A Julka przestała mówić. Siedzi w kącie z ostatnim prezentem od Kachny, wydzierganą lalką i patrzy w jeden punkt.
– Skąd to wszystko wiesz? – Agnieszka wciąż przebierała palcami na klawiaturze, ale nie uroniła ani słowa.
– Pomagam Pawłowi. Jego matka jest daleko i zbyt schorowana, aby przyjechać. Rodzice Kachny wciąż nie mogą wyjść z szoku, pocieszanie ich też trochę zajmie, prawda, Sławek? Do tego czasu ktoś musi być z dziećmi, bo Paweł przecież pracuje. Ja mam firmę, mogę nią zarządzać z domu, więc jestem u nich cały dzień. Jak się z tym czujesz, Sławek? Wiedziałeś, że ona wcale nie musiała umierać? Może zatem to jednak nie był boży plan, tylko wciskanie patyka w działające tryby przez nieudolnych kretynów, zwących się jego sługami?
– Nie musisz mnie obrażać.
– Nie muszę. Ale mogę i chcę. Bo jesteście zwykłymi mordercami.
– Ej, nie przesadzaj. – Agnieszka odłożyła telefon. – Zakaz aborcji sam w sobie nie jest zły.
– Jest. – Odezwała się Anula, żona Cinka, która właśnie nadeszła. – Nie chcesz aborcji, nikt cię do niej nie zmusza. Ale nie narzucaj innym swojego punktu widzenia. Zresztą straszna z ciebie hipokrytka. Ile razy sama usuwałaś ciążę?
– Zawsze można się nawrócić. – Sławek przyszedł zaczerwienionej Agnieszce z pomocą.
– A ty się lepiej nie odzywaj – Anula spojrzała ze złością na Sławka i zaczęła coś szeptem prawić mężowi do ucha.
Cisza zapadła, bo Marcin mienił się na twarzy jak bombka w blasku świateł. Gdy skończyła, wstał gwałtownie, przewracając wszystkie szklanki, złapał Sławka za koszulę i wyciągnął oniemiałego kolegę na zewnątrz. Wszystkie trzy pobiegły za nimi.
– Ty (bip). Ty (bip) (bip)! – Okładał go pięściami i kolanami, przyparłszy do muru.
– Zostaw go! – Agnieszka próbowała powstrzymać rękę Marcina, ale sama oberwała.
– Tknij ją tylko, ty (bip) (bip), a urwę ci (bip). Ona ma dopiero dwanaście lat.
– Ale ja jej nic nie zrobiłem! – Sławek próbował zasłaniać się przed ciosami, bezskutecznie jednak. – Myślałem, że jest starsza, taka rozwinięta…
Marcin wpadł w jeszcze większą furię.
– (bip) myślałeś! Wiesz dobrze, kiedy się urodziła, sam ją chrzciłeś! (bip) bip), a gdybym jej nie nauczył, jak reagować na takie ścierwa, jak ty, to… (bip), nawet nie chcę o tym myśleć.
Kopnął go kolanem z całej siły między nogi i puścił wreszcie, gdy Sławek zwinął się pod ścianą i jęczał, trzymając za spodnie.
– Zbliż się do niej jeszcze raz, a – przysięgam – kolejnego rana nie doczekasz.
Stali wokół obitego kolegi, milcząc przez chwilę. Patrzyli w zdziwieniu, bo znali go przecież tyle lat, a nikomu do głowy nie przyszło, że jest zdolny do pedofilii. W zadumanych głowach kołatała im się myśl: po co my się właściwie tyle lat spotykamy? Każde z nas ma własne życie, znajomych, przyjaciół, po co ciągnąć coś, co – jak widać w praktyce – nie ma żadnego sensu? Ciszę przerwała Agnieszka.
– Magda, ty masz chody, możesz mi dać namiary na jakiegoś dobrego adwokata? Ten mój urwipołeć znów narozrabiał. Razem z kumplami dali mały wycisk jakiemuś homosiowi, a ten słabeusz wziął i umarł, a że było trochę świadków… Zabrali go dziś rano. Skończył już siedemnaście lat, będą go sądzić jak dorosłego. Może dostać dożywocie, a co on winien, że chuchro paru ciosów nie wytrzymało?
– Magda, a czemu nie ma Rafała? On mieszka u ciebie, prawda? Obraził się na was? – Anula rozglądała się wokół, jakby czekając, że Rafał wyjdzie niespodzianie z jakiegoś zaułka.
Magda patrzyła gdzieś przed siebie, przygryzając usta. Dopiero po chwili zwróciła się do Anuli.
– Tak, mieszka. Stracił pracę, później swoją kawalerkę, więc go zaprosiłam. I to była najlepsza decyzja w moim życiu, wniósł w nie radość, poetyczną codzienność, barwy wiosny. – Przerwała na chwilę. – Właściwie mieszkał. – Odwróciła się do Agnieszki. – Twój gówniarz z kolesiami zamordowali go wczoraj wieczorem. – Mówiła twardo, choć łzy strumieniem spływały już po jej policzkach. – To nie było parę kuksańców. Zatłukli go na śmierć. Czymś twardym.
Agnieszce cała krew spłynęła do stóp, twarz miała popielatą.
– Ale…- Wyjąkała przez ściśnięte gardło.
– Słuchaj – przerwała jej Magda. – Nie dam ci namiarów na żadnego adwokata. Niech ta banda homofobów zgnije w więzieniu, na nic innego nie zasłużyli. Jestem tu ostatni raz. Wszystko już było. Niech się ten marazm zawali, sczeźnie, rozpryśnie o szpic powszechnej ignorancji.
Odwróciła się gwałtownie i śpiesznym krokiem podążyła przed siebie.
– Magda! – Usłyszała głos Anuli i stuk obcasów biegnącej kobiety. – Magda, zaczekaj. – Dobiegła, łapiąc ją za rękę. – Zaczekaj.
Magda stanęła i odwróciła twarz w kierunku Anuli. Tuż koło niej zobaczyła Marcina; w głębi, pod murem knajpki, wciąż kucał Sławek, a obok stała, jak żona Lota w słup soli zamieniona, nieprzytomna niemal z żalu, Agnieszka.
– Magda, nie odchodź. Trzeba coś zrobić, aby to zmienić.
– Coś… – Magda wydała z siebie odgłos podobny do łzawego chichotu, a może do czknięcia, trudno rozróżnić.
– Cokolwiek. – Dodał Marcin. – To prawda, wszystko już było. Ale i wszystko jeszcze będzie, dla nas też. Każde koło można zwrócić w inną stronę, gdy wiesz jak to zrobić. No przecież musi być jakiś sposób, prawda?
Anna Kupczak @DemosKratos55