Ciemnogrodu dzień powszedni (29)
Dziś destynacja to już nie czyjeś przeznaczenie, lecz kierunek podróży. Życie może także być nazwane podróżą, choć częściej mówi się o drodze życia, ścieżce bądź szlaku. W tym rzecz, że pozostając w miejscu i tak zmierzamy do celu, którego zresztą większość chciałaby uniknąć, lecz jak rzekł Lec: „Żyć w ogóle jest niezdrowo. Kto żyje – umiera”.
I oto bez względu na naszą wolę jesteśmy świadomi kresu drogi. Zanim wszelako on nastąpi, mamy szansę przebyć ją w sposób świadomy, poniekąd celowy, bogaty w przygody i wrażenia – albo bierny, nudny i durny.
Nasza ludzka kondycja pozwala nam na refleksję oraz czynne jej sprawdzenie, bo przecież może się nam nic nie udać – powodzenie nie jest na życzenie. Jeśli czyjaś wola bycia w świecie jest rachityczna, to niewiele mu pomoże udział w czymś istotnym („Przystąp do wielkiej sprawy, a urośniesz z wypadkami” – pisał Słowacki w Horsztyńskim). Bowiem są liczni, którzy mówią, że tak, z gorliwością, wielkim entuzjazmem by wzięli udział w buncie, proteście, tyle że na zachętę potrzeba im charyzmatycznego przywódcy, gdyż wszyscy liderzy, jacy są na widoku, jawią się im jako pod tym koniecznym względem ułomni. Przypomina mi to scenę z filmu Wajdy Człowiek z żelaza, kiedy syn Birkuta, Tomczyk, pytał kolegów z pracy, czy przyłączą się do solidarnościowego strajku bądź demonstracji? Oni mu odpowiadali, że tak, jasne, ale jak pójdą inni. Więc on zaczął pytać wprost: nie, jak inni, ale czy ty sam pójdziesz? I oto są nasze ślamazary.
Dawniej i dziś – zawsze coś się ryzykuje. Dziś o wiele mniej, ale przecież bez stresu nie ma sukcesu… To tym bardziej bez ryzyka bunt jest li tylko wakacyjną kontestacją. Lipnym zaangażowaniem w oczekiwaniu na podarunek od losu, który sprawi, że bez większego wysiłku będzie sobie można przypisać heroizm. Długo można się tak bawić i z dobrą o sobie opinią zramoleć w zagarniętej przez bandę łajdaków ojczyźnie. (Tu dygresja, ale mówię z całą powagą. Otóż nie godzę się na zawłaszczenie pojęć i terminów przez „lepszy sort”. Polska to moja ojczyzna! To mój naród i moja flaga biało-czerwona).
Buntem jest tworzenie więzi społecznych, budowanie zaufania, wspólnoty obywatelskiej i sąsiedzkiej. Pomoc głodnym, jak choćby genialna akcja „zawieszony obiad”.
Każda władza opresyjna dąży do poniekąd sprzecznych celów. Jednym z nich jest atomizacja obywateli, aby się nie mogli, nie umieli się przeciw niej skrzyknąć, drugim zaś jest usiłowanie konsolidacji wokół siebie jak największej liczby przekonanych i przekupionych, także zastraszonych.
Cokolwiek czynimy poza systemem – to jest prawdziwym buntem. Nie zarzewiem protestów, ale budowaniem międzyludzkich mostów, tkanki społeczeństwa obywatelskiego. To zarazem osłabia moc przyciągania władzy, która z łaski (ale nie z własnej kaski – to nasze podatki) potrafi pomóc lojalnym i posłusznym, płaszczącym się tubylcom. Folwarczno-kolonialne traktowanie tzw. suwerena wpisane jest w układ Kaczyńskiego. Temu też służy kreowanie oligarchii majątkowej na wzór tej oligarchii (magnaci, królewięta), która już w czasach potopu szwedzkiego trzęsła Rzeczpospolitą i ówcześnie omal nie doprowadziła do rozbiorów, do których nie doszło z powodu braku porozumienia obcych władców. Za jakiś czas się jednak dogadali. Nasi magnaci rozbiorami się nie zmartwili. Natomiast ślamazarna szlachta nie była się w stanie zmobilizować, gdyż zgnuśniała pod każdym względem, a już zwłaszcza intelektualnie była wyjątkowo en masse mierna i bierna, ale Panu Bogu wierna…
Poświęcenie się mogło ukoić sumienie, lecz w żaden sposób nie wpłynęło istotnie na zmianę mentalności tych prostych ludzi, zaślepionych klejnotem swego herbu.
Szat rozdzierać dziś nie trzeba, nie bądźmy zbiorowym Rejtanem. Nie gestów spektakularnych nam potrzeba, lecz stanowczości w sprzeciwie. To są drobne ruchy, ale nader wymowne, gdy stają się lawinowe. Przykładem tego (ilustruje to także skuteczność) jest zignorowanie, czyli odrzucenie przez szkoły tzw. podręcznika pana Roszkowskiego. Indywidualnie mogło to wymagać pewnej odwagi, ale skala uczyniła z tego naturalny odruch przytłaczającej większości nauczycieli.
Chodzi po prostu o to, by wszcząć cichą rebelię, zainicjować ruch odmowy współudziału w kłamstwie – a to wszystko w skali mikro. Zanim bowiem może dojść (ale nie musi, bo być może będzie to zbyteczne; stanowczo wykluczam, że niemożliwe) do masowych demonstracji, trzeba się ćwiczyć, zaprawiać w umiejętności asertywnego oporu.
Nie być potulnym na co dzień, ślamazarnym trybikiem – tylko próbować bronić zasad. Wiem, są miejsca, gdzie o to teoretycznie i z pozoru łatwiej (autonomia czy niezawisłość sędziów i prokuratorów, acz i to nie chroni przed rozmaitymi reperkusjami, a wręcz represjami ze strony zwierzchnictwa za brak uległości), zwykle jednak staje się samemu przed wyborem: spokój czy wartości? Sumienie większości łatwo daje się usypiać, zresztą domowe, rodzinne obowiązki w zrozumiały sposób wysuwają się na czoło. Tymczasem „łudzenie despoty” jest drogą donikąd, do zatracenia moralnego, bo każde kolejne ustępstwo będzie powodowało i potęgowało dalsze naciski i w efekcie dokręcanie śruby. Uległość to kapitulacja. Czekanie na sygnał, zachętę do boju, przygotowanie akcji – to poddanie się.
Pomówmy na koniec o… dobrych uczynkach. O dobrych i drobnych. Uczynkach, które mimo rozproszenia sumują się przy odpowiedniej skali w wielki czyn. Przypomina to zbiórkę pieniędzy, choćby taką na WOŚP. Tyle że nie raz do roku. To czynić trzeba możliwie często, najlepiej codziennie, bez ociągania się, ba, bez wytchnienia, depcąc pokusę defetyzmu, że nic to nie daje. (Nie od razu Kraków zbudowano). A daje, aż nadto wiele daje, gdy obnaża się kłamstwa wprost. Milczenie może być znaczące, lecz nigdy nie ma waloru świadectwa.
I jeszcze jedno – ci ślamazarni dziś, będą jutro, po naszym zwycięstwie, krzyczeć o swojej wielkiej aktywności i doniosłej podziemnej pracy. Stanowczo mówię, że każdy, kto dziś jawnie, otwarcie, bezkompromisowo się nie sprzeciwia – ten jutro nie ma prawa twierdzić, iż był cichym bohaterem. Wyśmieję go tak samo, jak wyśmiewam Jarosława Kaczyńskiego fantazje o jego rzekomych zasługach dla Solidarności. Mitomania powinna być leczona.
Zapewne wiele osób uzna, że apelowanie o to, aby być bardziej zmobilizowanym, czyli ruchliwym, jest wołaniem na puszczy, gdyż ci, którzy chcieli (mieli taki imperatyw moralny), już się w oporze, buncie dali poznać, zobaczyć. Otóż niekoniecznie. Nie każdy bowiem może brać udział w akcjach medialnie dostrzegalnych, lecz wiele osób może nie zdaje sobie sprawy, ile jest w stanie zdziałać lokalnie, wokół siebie, w swoim skromnym zakresie, niespektakularnie, ale na zasadzie kropli drążącej skałę.
Nie bądźmy ślamazarni!
ROBERT PAŚNICKI
Najtrudniej być własnym przywódcą, brać na klatę nie tylko sukcesy, ale i porażki. Umieć płynąć pod prąd, a chociażby i samotnie. Być do bólu uczciwym wobec siebie. Spojrzeć w lustro i zobaczyć prawdę…
Ale; do tego trzeba mieć charakter…
Dlatego potrzebny jest przywódca, ot taki chłopiec do bicia, w razie czego.
Albo statek, do którego można się przykleić.
Cóż… My to tylko my!