Moi rodzice w dniu swojego ślubu. Maria i Cyryl Marażewscy.
Nie ma ich z nami już od wielu lat, ale tak naprawdę nigdy nie odeszli. Każdego dnia uśmiech wywołuje jakieś o nich wspomnienie; łza jedna czy druga płynie z tęsknoty bądź wzruszenia. A im więcej lat w dorobku, tym nostalgia nasila swoje istnienie, podsuwając myślom coraz szerszą gamę obrazków z przeszłości, jakby w obawie, że czasu już niewiele i wraz ze mną odejdą wszystkie te cudowne chwile, których stali się autorami, reżyserami, aktorami, nieznanymi wprawdzie szerszej publiczności, ale dla mnie najlepszymi. Najwyższej klasy. Szerokie media dziś, w dniu cmentarnej zadumy, o nich nie wspomną. Zrobię to zatem ja; z miłości niewygasłej i ze świadomością, że Czytelnicy też mają swoich Marysię i Cyrusia, o których nigdy nie zapomną.
Nie powiem, że przez całe życie kochali się tak, jak w dniu ślubu, bo patrząc na nich przez czterdzieści z górą lat widziałam tę miłość ciągle narastającą, pęczniejącą, wydającą cudne kwiaty, więc w chwilach ostatnich kochali się znacznie bardziej niż w dniu tak dla nich przecież szczęśliwym. Byli zatem albo wybrańcami losu, albo ludźmi na tyle mądrymi, aby nie marnować uczucia na błahostki, nie szastać nim bez kontroli, lecz dozować i smakować z nieustającą przyjemnością i bez możliwości roztrwonienia. Może i jedno, i drugie…
A ja miałam szczęście zrodzić się z takiej właśnie miłości. I choć nie mieli ze mną łatwo, przez całe swoje życie nie szczędzili mi głębokiego uczucia, troski, pomocy, rady, nauki, jednocześnie puszczając mnie wolno w przestrzeń mojej rozwichrzonej, ciekawskiej, głodnej świata natury. Cierpliwie opatrywali moje obtarte kolana czy łokcie, rozbity nos, głowę, połamane kości, zranioną dumę, zbolałą duszę, rozczarowania i potknięcia. Pokazywali kierunki, cierpiąc, jeśli wybierałam najgorszy z możliwych, oddychając z ulgą, gdy zawracałam w połowie drogi; puchnąc z dumy, gdy coraz częściej udawało mi się bez dłuższych perturbacji odnajdywać ten właściwy.
Papcio powtarzał przynajmniej raz w miesiącu: żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał, dla własnego dobra. Czemu mojego? – Spytałam zdziwiona, gdy usłyszałam natchnione słowa po raz pierwszy. – Przecież to nie ja będę płakać. Papcio wziął mnie pod brodę i obdarzając łagodnym spojrzeniem swych wielkich, niebieskich oczu, dodał: Ale to tobie wyrzuty sumienia nie pozwolą w nocy spać. Niewyspana niczego w życiu nie dokonasz. No i wszystko wraca, zawsze o tym pamiętaj. Często w dwójnasób. Jeśli zatem ty nie chcesz płakać, żyj tak, aby i przez ciebie nikt nie musiał tego robić. Wyrył mi te słowa w głowie, sercu, życiu. Zawsze się sprawdzały.
Papcio był tak zwaną duszą towarzystwa. Grał na akordeonie, śpiewał, sypał dowcipami jak z rękawa. W dodatku miał niesamowicie zaraźliwy śmiech; nikt nie mógł się przy nim opanować. Oglądanie z nim komedii czy kabaretów zawsze wzmagało poziom rozbawienia. Do dziś słyszę ten śmiech za każdym razem, gdy oglądam coś, co oglądałam po raz pierwszy w jego obecności. I choć znam teksty na pamięć, wciąż się śmieję, słysząc go w sercu i widząc, jak rozbawiony zalewa się łzami, poddając wesołości niemal każdy atom swego ciała.
Prawdopodobnie to on zadał mi książki na całe życie. Nie wiem na pewno, bo czytam, od kiedy pamiętam, ale i później miał taki zwyczaj, że zaczynał jakąś historię opowiadać, przerywając w takim miejscu, że biegiem trzeba było udać się do biblioteki, domowej, szkolnej bądź miejskiej, aby zaspokoić rozpaloną ciekawość. (Po latach to samo robił z moim synem.) I choć nie był zachwycony, gdy targałam książkę wszędzie, także do stołu i czytałam przy jedzeniu, nigdy mi tego nie zabronił. Tłumaczył, jak niekulturalne i nieodpowiednie jest podobne zachowanie, zwłaszcza w towarzystwie, ale nigdy nie zabronił.
Mamuśka, nieduża, okrąglutka, z nieznikającym lwowskim akcentem, była życiem. Domem. Przystanią. Ciepłym objęciem. Biciem serca. Spokojem. Radością. Synonimem wszelkiego dobra. Zrozumiałam to, co prawda, dopiero po urodzeniu własnego dziecka, ale miałam jeszcze mnóstwo (na szczęście) czasu, aby jej udowodnić, że wiem i nie zapomnę.
Córcia – śpiewnie mawiała – żebyś ty mi się nigdy nie nabijała z nikogo, kto zdaje się być innym. Bo to, że ktoś inaczej wygląda, nie znaczy wcale, że jest inny. Każdy jest tak samo człowiekiem, a takie nabijanie się bardzo boli. Mamuś, a co mam zrobić, gdy inni się śmieją? Nagadać im zdrowo. To i ze mnie będą się śmiać. Jak durni, niech się śmieją. Śmiech ze słusznego postępowania jest pusty i boleć mądrego nie będzie. I nigdy nikogo nie potępiaj. A jak ktoś robi coś złego? To zło potępiaj, nie człowieka. Ale jeśli ktoś robi złe rzeczy, to sam też jest zły. Córcia, nikt nie rodzi się zły. To świat, ślepo dający swoje łaski i niełaski, ludzi zmusza do czynienia zła. No i zło zawsze złem będzie, ale człowiek może się zmienić.
Mamuśka podchodziła do każdego leżącego na ulicy, także pijaków. Musiała sprawdzić, czy oddycha. Albo obudzić, jeśli leżał w śniegu. Papcio głową kręcił. Kiedyś ci któryś pięścią w nos podziękuje. Wzruszała ramionami. Ale nie umrze na mrozie. – Dodawała. Odziedziczyłam tę przypadłość po niej. Ani ona, ani ja nigdy pięści nie posmakowałyśmy. Za to dziękczynień, kwiatów i czekoladek całe mnóstwo. I świadomości, że może ktoś wciąż żyje dzięki mnie. Bardzo miła jest taka świadomość.
Mamuśka to ogromna dobroć ciepłej dłoni, sprawdzającej na spoconym czole temperaturę podczas jednej z niezliczonych angin swej pociechy. I jej obecność przez całą noc, gdy krzyk wyrywał mnie z majaków albo musiałam zmienić nocną bieliznę, która była na wskroś przemoczona.
I ten absolutnie niewymuszony przykład, gdy jej rodzicielka, czy też inni z najbliższej rodziny, nie mogli już żyć sami. Dożywali u nas. Zawsze znalazło się miejsce i jej radosna opieka.
Oboje rodzice bardzo dbali, abym – w swej niepohamowanej ciekawości wszystkiego – mogła ją na jak najszerszym polu zaspokajać. Pozwalali mi, choć skrzat byłam jeszcze, oglądać Kabaret Starszych Panów, teatry telewizji, także popularną „Kobrę”, wybrane filmy, co do których mieli pewność, że mnie rozwiną w jakikolwiek sposób. Pokazali mi teatr na żywo, mnóstwo ciekawych miejsc, areny sportowe (w końcu nie wiadomo, co wybierze, to nasze rozwichrzone stworzenie, bo uwielbiałam pływać, grać w kosza i jeździć na łyżwach). Cierpliwie znosili długie seanse muzyczne, które brzmiały każdego dnia, a zasięg repertuarowy miałam bardzo szeroki. No i dbali o całą gamę różnych zwierzaków, którymi „to ja będę się zajmować” trwało kilka dni w najlepszym razie…
Nigdy nie usłyszałam od nich, że jestem głupia, nie mam w czymś szans, ani żadnego innego złego słowa. Nawet podczas prób realizacji najbardziej szalonych czy utopijnych przedsięwzięć.
Gdy zachorowałam na raka, przez ułamek sekundy widziałam w ich oczach rozpacz. A później już tylko miłość, pomocną dłoń, chęć służenia do ostatnich chwil. No i ogrom radości, kiedy okazało się, że jeszcze trochę pożyję…
Wędrując zakamarkami życia i świata, codziennie do nich dzwoniłam. Zewsząd. Odbierali na „głośnomówiącym”, ale to papcio zawsze odzywał się pierwszy. Słuuucham. Cześć, słoneczka moje najmilejsze. – Zwyczajowe powitanie i od razu robiło się ciepło. Radośnie. Niebiańsko.
Ronię dziś znów łzę, jedną czy drugą, uwieczniając ich w tym wspomnieniu. Bezustanny ogień znicza, którym jest moje serce, płonie wciąż, a kwiat mojej dla nich miłości ścielę u stóp pięknego życia, które stworzyli dla siebie i dla mnie. Mam też jednocześnie pewność, że mój brat (bo dwoje nas mieli, jednakowo niesfornych) podpisałby się pod tym bez cienia wahania.
Cześć, słoneczka moje najmilejsze.
Anna Kupczak