W poszukiwaniu remedium na polskie, historyczne bóle fantomowe

O historii wykorzystywanej do celów politycznych pisałam nie raz. Tej niecnej praktyce ulegają wszystkie rządy od zarania dziejów. Imperium bezprawia i niesprawiedliwości – państwo PiS, korzystało z historii, jako narzędzia propagandy, na pełnej…mocy. Wyrządzono tym narzędziem wiele szkód, przede wszystkim, ludziom, którzy z wiedzą historyczną są nieustannie pokłóceni, a patriotyzm wyrażają przez rypnięcie racą i wbiciem do Empiku podczas marszu 11 listopada.


Dzisiejszy felieton będzie trochę inny niż poprzednie. Więcej miejsca oddam Maciejowi Górnemu – historykowi, profesorowi w Instytucie Historii im. Tadeusza Manteuffla PAN w Warszawie. A to z bardzo prostego powodu. Chciałabym Was zachęcić do przeczytania jego książki „Polska bez cudów. Historia dla dorosłych”.
Kilka fragmentów tej lektury możecie odnaleźć na portalu X, dawniej Twitter (dzięki Musk, umiesz komplikować życie) na moim Timeline. Fragment, który chcę Wam pokazać, jest jednak za długi na zwykły wpis u nieszczęśliwie nam panującego Elona.
Rozdział czternasty „Polski bez cudów” zatytułowany „Rewolucja permanentna” jest za długi na X, natomiast jest na tyle smaczny, treściwy, esencjonalny, że postanowiłam zamieścić go tutaj w całości. To bardzo zgrabne podsumowanie wydarzeń historycznych, którymi dowolnie żonglują trzymający władzę, dlatego warto przeczytać całą książkę, gdzie świetnie opisany jest proces, który prowadzi nas do teraźniejszości. Dzięki rozdziałowi czternastemu, słowa Stanisława Lema, które wyraził o Polsce wchodzącej do Unii Europejskiej „Wkrótce Europa przekona się i to boleśnie, co to są polskie fobie, psychozy i historyczne bóle fantomowe” zostaną w pełni zrozumiane.
Rozdział czternasty „Rewolucja Permanentna”
„Wśród wielu stereotypów dotyczących Polaków znajdziemy i taki, który przypisuje im zapatrzenie w przeszłość, w historię. W zabarwieniu pozytywnym mówi się o przywiązaniu, szacunku i – uwaga, modne słowo! – pamięci. W zabarwieniu krytycznym o kulcie dawnych klęsk, rozdrapywaniu ran, cierpiętnictwie i narodowym narcyzmie. Pobieżny rzut oka na to, czym obecnie karmi się polski dyskurs polityczny, wydaje się potwierdzać taki obraz. Partia rządząca krajem, prawicowo-populistyczne Prawo i Sprawiedliwość, z upodobaniem posługuje się historycznym sztafażem. Państwo otacza czcią bohaterów walki zbrojnej, zwłaszcza tzw. żołnierzy wyklętych, czyli antykomunistycznych partyzantów, zwalczając jednocześnie wszelką konkurencję w dziedzinie pamięci zbiorowej. Nawet rządowe projekty modernizacyjne zwracają się ku przeszłości zamiast ku przyszłości. Przedstawiane są jako nowa odsłona państwowego programu inwestycyjnego z lat 30. XX wieku (tak zwanej reformy Kwiatkowskiego). Projekt kolei wielkich prędkości otrzymuje w ramach tych zapowiedzi nazwę międzywojennych szybkich pociągów spalinowych Luxtorpeda. Budowa wielkiego, centralnego lotniska pachnie przeszłością, chociaż w Polsce nie kojarzy się w sposób tak oczywisty jak w Niemczech z hitlerowskimi spędami na płycie Tempelhofu. Kopanie kanałów bez względu na realne potrzeby z kolei od starożytności bliskie było sercu absolutnych władców. Historyczne nawiązania, zwłaszcza do okresu międzywojennego, widać także po prostu na ulicy. Polscy neonaziści wskrzeszają symbolikę rodzimych faszystów, maszerując pod tymi samymi sztandarami, a Jarosław Kaczyński, idealizowany przez jednych i demonizowany przez innych przywódca partii Prawo i Sprawiedliwość, bywa przedstawiany jako reinkarnacja Józefa Piłsudskiego, ojca międzywojennej niepodległości. W sferze publicznej najżywsze spory dotyczą przeszłości: stosunku Polaków do Zagłady, do komunizmu, historii stosunków z Rosją i z Niemcami, antysemityzmu. Wobec przeciwników politycznych używa się epitetów odwołujących się niekiedy do bardzo odległej przeszłości. Zaskakująco często mówi się na przykład o „Targowicy”, nawiązując do prorosyjskiej konfederacji grupy polskiej szlachty zawiązanej w roku 1792, czyli – uwaga – stosunkowo dawno. Przeciwnicy polityczni wymyślają sobie za pomocą odwołań do XVIII wieku – doprawdy można pozazdrościć aż tak rozwiniętej świadomości własnej historii!
Wszystkie te historyczne zapożyczenia i referencje tracą na powadze (i uroku, jak zauważyłby historyk konfrontowany z tą lawiną błędów, bzdur i nietrafionych analogii) przy bliższym wejrzeniu. Powierzchowność aż bije po oczach. Pod faszystowskimi flagami z okresu międzywojennego paradują całkiem nowocześni skinheadzi bez najmniejszego pojęcia o swoich poprzednikach i tradycji radykalnego nacjonalizmu. O nowej odsłonie polskiego międzywojennego modernizacyjnego ,,New Deal” nawet nie ma co marzyć, a nowa Luxtorpeda (notabene ta oryginalna nie była polską konstrukcją, tylko przeróbką składów Austro-Daimler-Puch produkcji austriackiej) prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie poza fazę wstępnych deklaracji. Bohaterowie walki z komunizmem służą wyłącznie do tego, by w jednym szeregu z nimi ustawić prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jedną z ofiar katastrofy samolotu rządowego w Smoleńsku w 2010 roku. I taki właśnie horyzont czasowy – wstecz do ,,katastrofy smoleńskiej” (czy też, jakby chcieli działacze PiS, do zamachu zorganizowanego pospołu przez Władimira Putina i Donalda Tuska) – ma refleksja o przeszłości we współczesnym polskim dyskursie politycznym.
Nic nie dowodzi tego lepiej niż popularność, „żołnierzy wyklętych”. Te niewielkie grupy partyzantów po 1945 roku, osaczane przez NKWD i wojsko, a następnie przez polską milicję, zostały przez komunistyczne władze szybko zlikwidowane. Niektórzy „wyklęci” wykazali się przy tym bohaterstwem. Inni, wcale nie tak nieliczni, ulegli wojennej demoralizacji. Zdarzali się i tacy, którzy mieli na sumieniu mordowanie ludności cywilnej, polowania na Żydów powracających z obozów, napady rabunkowe, gwałty i kradzieże. Ich kult, współtworzony przez instytucje państwowe, prawicowe partie polityczne i subkultury kibicowskie, ignoruje wszystkie te różnice, stapiając znanych i wyimaginowanych, „wyklętych” w jeden obraz heroicznego nacjonalisty. Zwłaszcza kibice piłkarscy lubią pozować na spadkobierców tych wyidealizowanych bezkompromisowych bojowników. Tak jak oni pragną walczyć z komunistami, a że chwilowo nie ma żadnych pod ręką, zastępczo bojują z feministkami, lewakami, zielonymi, kolorowymi, homoseksualistami i z Unią Europejską. Mówiąc za Michaelem Billigiem, jest to klasyczny ,,banal nationalism” – szkodliwy społecznie i traktujący przeszłość czysto instrumentalnie.
„Żołnierze wyklęci” są, obok katastrofy lotniczej z 2010 roku, najważniejszymi źródłami historycznej (choć słowo to należałoby ująć w tym wypadku w cudzysłów) legitymizacji obecnej władzy. Oba te historyczne zjawiska występują w formie karykaturalnej, niemającej nic wspólnego z faktami. „Wyklęci”, intensywnie eksploatowani przez kulturę popularną, wykazują bliższy związek z wojennymi grami komputerowymi niż z historycznym pierwowzorem. Katastrofę w Smoleńsku, porównywaną do mordu polskich oficerów dokonanego przez NKWD w Katyniu, uparcie nazywa się zamachem, odmawiając przyjęcia do wiadomości faktu, że była skutkiem całego szeregu głupich i tragicznych błędów, zaniedbań i niedociągnięć. W tym oderwaniu najpopularniejszych mitów współczesnej polskiej polityki od rzeczywistości nie ma nic szczególnie zaskakującego. To właśnie ono pomaga ubierać historyczne artefakty w dowolnie dobrane treści. Mit transcenduje rzeczywistość, nierzadko tak bardzo, że nic już z niej nie zostaje.
Nie tylko pod tym względem współczesny narodowy antykomunizm polskiej prawicy ma wiele wspólnego z dawnym narodowym komunizmem. Charakterystyczne dla marksistowsko-leninowskich narracji poszukiwanie, „postępowych tradycji” także okazywało się tym łatwiejsze, im bardziej efemerycznych zjawisk dotyczyło. Najlepiej sprawdzały się w tej roli historyczne fałszerstwa wymyślane przez ambitnych historyków. W takich przypadkach źródła nie krępowały niczyjej fantazji, a przeszłość wreszcie miała okazję dorosnąć do wymagań stawianych jej przez współczesność. Jednym z takich wydajnych tematów stały się w pierwszej połowie lat 60. XX wieku walki partyzanckie przeciwko Niemcom w czasie II wojny światowej. Rozwijana pod patronatem potężnego ministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara propaganda, której najzdolniejszym wytwórcą okazał się wojskowy historyk Zbigniew Załuski, dokonała kilku znaczących przeinaczeń pozwalających komunistycznej władzy poszerzyć swój zbiór legitymizacyjnych praktyk. W ujęciu Załuskiego i innych w polskiej partyzantce zawiązał się autentyczny sojusz komunistów z niekomunistami (przy czym rację i przewagę zawsze mieli ci pierwsi). Ideologiczne konflikty pokonywał Załuski za pomocą prostego podziału na dobrych niekomunistycznych szeregowych partyzantów i ich złych dowódców. Połączeni braterskim związkiem komuniści i (szeregowi) niekomuniści toczyli heroiczne boje z okupantem, zadając mu ciąg zasadniczych klęsk.
W rzeczywistości polska partyzantka komunistyczna była nieliczna i częściej toczyła z innymi organizacjami bratobójcze walki, niż z nimi współpracowała. Podobnie mitem była sugestia, jakoby partyzanci stanowili dla Niemców poważne wyzwanie; w pielęgnowanym w latach 60. XX wieku obrazie więcej było zauroczenia jugosłowiańską partyzancką legendą niż związku z rzeczywistością. Analogia z dzisiejszym kultem ,,żołnierzy wyklętych” wydaje się oczywista. W obu wypadkach historia (notabene całkiem nieźle przebadana przez specjalistów) ustąpiła pola filmowi sensacyjnemu dostosowanemu do mało wybrednych gustów. Obie narracje jasno definiują grupę „prawdziwych Polaków”, przeciwstawiając im pozostałych – obcych i zdrajców. Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że ta komunistyczna była nieco bardziej inkluzywna.
Z polskości wykluczała tylko, „reakcyjnych” liderów niekomunistycznego podziemia. Narracja o „wyklętych” chętniej szafuje piętnem zdrady, chociaż szeregi antykomunistycznych bohaterów także zdają się z czasem rosnąć. Jednocześnie obie narracje, choć w nieoczywisty sposób, łączą się z antysemityzmem. W przypadku Mieczysława Moczara chodziło o przeciwstawienie bezdyskusyjnie polskich, „chłopców z lasu” żydowskim komunistom przybyłym do Polski wraz z Armią Czerwoną. W przypadku ,,wyklętych” żydowskość jest cechą przypisywaną ich wrogom i oprawcom – polskim komunistom. Chociaż w polskim dyskursie publicznym historia i pamięć są nieustannie przywoływane, ich rola pozostaje nie tylko instrumentalna, ale także marginalna. Władza, która nieustannie mówi o historii, nie ma o niej nic do powiedzenia. Skoro tak, warto odwrócić strony powyższego równania i zamiast zastanawiać się, co polska polityka mówi o historii, zapytać, co historia ma do powiedzenia o polskim dyskursie publicznym i o polskiej władzy.
TRZY REWOLUCJE
Wypada zacząć od wyciągnięcia kilku wniosków z powyższych spostrzeżeń. Polska nie jest odosobniona w powierzchownym używaniu historycznego sztafażu w dyskursie publicznym. Podobne problemy trapią inne społeczeństwa Europy i Ameryki Północnej: renesans nacjonalizmu, rosnąca ksenofobia, populizm, wzrost popularności skrajnych ideologii. Poza pewnymi elementami symboliki (zresztą często na bakier z historyczną ścisłością) nie ma ciągłości między organizacjami politycznymi okresu międzywojennego a powołującymi się na nie dziś partiami. Jeśli już szukać historycznej kontynuacji, to raczej w nieświadomych nawiązaniach dzisiejszej antykomunistycznej prawicy do narodowych komunistów. To ostatnie wydaje się o tyle zrozumiałe, że to właśnie komunistyczny system edukacji ukształtował pokolenie liderów polskiej prawicy. W 1968 roku, kiedy Jarosław Kaczyński zdawał maturę, słowa pułkownika Załuskiego właśnie stawały się ciałem.
Historia nie pomoże nam zrozumieć przemian zachodzących w polskiej „nadbudowie” (by pozostać przy terminach bliskich komunistom, nawet narodowym). Może jednak rzucić snop światła na to, co dzieje się z „bazą” polskiej polityki, czyli z życiem społecznym. A tu rzeczywiście można doszukać się pewnych historycznych prawidłowości, a nawet polskiej specyfiki.
Jej istotą wydaje się trwała destabilizacja hierarchii i więzów społecznych. W ciągu ostatnich stu lat do rewolucyjnej zmiany elit połączonej ze zmianą systemu wartości doszło na ziemiach polskich trzykrotnie. Najpierw w roku 1918. Jeszcze poważniejsze skutki miał przełom roku 1945. Cykl rewolucji zamyka zaś (jak dotąd) upadek komunizmu w latach 1980-1989. Za każdym razem w pierwszym etapie rewolucji dochodziło do poluzowania dotychczasowych norm, często także do upodmiotowienia tych grup społecznych, które dotąd były pozbawione praw. Etap drugi przynosił im rozczarowanie, szybko tworząc nowe hierarchie, wcale nie bardziej demokratyczne od poprzednich, a z całą pewnością niedorastające do społecznych oczekiwań.
Zacznijmy od początku. Powstanie niepodległego państwa polskiego poprzedziły masowe protesty robotnicze, te same, które wstrząsnęły Austro-Węgrami i Niemcami na początku 1918 roku. Niepodległość wcale nie położyła im kresu. Aż do początku lat 20. XX wieku strajk i protest uliczny stały się normalnym kanałem komunikacji społecznej. Co więcej, okazały się bardzo skuteczną formą komunikacji. Amerykańscy ekonomiści komentujący wówczas (podobnie jak później, po 1989 roku) polską transformację gospodarczą ze zdziwieniem konstatowali, że rosnąca siła polityczna robotników wymusiła na pracodawcach, a przede wszystkim na państwie wiele ustępstw. Inne grupy społeczne nie miały tak mocnej pozycji przetargowej, co odbiło się na bardzo oryginalnej strukturze cen i regulacjach płacowych zabezpieczających pracowników przed skutkami inflacji. Robotnikom sprzyjały także przepisy o zamrożeniu czynszów. Inflacja w krótkim czasie zmniejszyła koszty wynajmu mieszkania z jednej piątej do jednej setnej przeciętnych dochodów rodziny robotniczej. W połączeniu z nowym ustawodawstwem socjalnym (ośmiogodzinny dzień pracy) i zapowiedziami nacjonalizacji przynajmniej części przemysłu inflacja zdawała się otwierać wcale nie najgorsze perspektywy przed biedniejszą ludnością. Zwykłym ludziom powodziło się nie najgorzej nie tylko materialnie. Jednocześnie zyskali bowiem poczucie politycznej sprawczości. Władza zaczęła liczyć się z ich zdaniem. Tym boleśniejszy okazał się upadek. Reformy gospodarcze lat 20. przywróciły Polskę na łono gospodarczego liberalizmu wewnątrz kraju połączonego z protekcjonizmem na zewnątrz. Wkrótce nadszedł Wielki Kryzys, który właśnie w pracujących uderzył z największą siłą. W Polsce trwał wyjątkowo długo, wypychając część społeczeństwa w ogóle poza nawias gospodarki kapitalistycznej.
Objęcie faktycznej władzy przez partię komunistyczną w 1945 roku postrzega się najczęściej w kategoriach politycznego przewrotu, fali terroru oraz zwycięstwa brutalnej geopolityki, którą symbolizuje konferencja jałtańska. Jeśli zajrzeć pod powierzchnię tych zjawisk, można dostrzec interesujące i niejednoznaczne fakty społeczne. Finansowana przez państwo industrializacja kraju osiągnęła w pierwszych latach komunistycznych rządów takie rozmiary, że nie dało się jej pogodzić z powszechną kontrolą poddanych nowego systemu. Masy chłopów wyruszyły do pracy w przemyśle, krusząc tym samym zaskorupiałą strukturę społeczną międzywojennej Polski, która była krajem w znacznej mierze agrarnym. Nie koniec na tym. Jak pokazują historycy społeczni, sama przeprowadzka do miast przemysłowych nie zakończyła tego wielkiego ruchu ludności. Fabryki socjalizmu utrzymywały zdumiewającą fluktuację pracowników, sięgającą w niektórych przypadkach 200 procent rocznie (to znaczy, że statystycznie w ciągu roku cała załoga danej fabryki wymieniała się dwa razy!). W niektórych sferach, na przykład w szkolnictwie wyższym, państwo promowało kandydatów ,,właściwym” robotniczo-chłopskim pochodzeniu. Korzyści politycznych jednak z tego nie odniosło, bo teoretycznie “postępowi” studenci dalej uczyli się u „reakcyjnych” profesorów. Ten masowy ruch ludności paradoksalnie powiększył przestrzeń wolności. Paradoksalnie, bo wszystkie inne działania nowych władz zmierzały w przeciwnymi kierunku, do ograniczania indywidualnych i zbiorowych praw oraz do jak największej kontroli.
Trzecia rewolucja społeczna polskiego wieku XX była rozciągnięta w czasie. Rozpoczął ją ruch „Solidarności”, który w roku 1980 nadał robotnikom poczucie sprawczości podobne do tego, które ich poprzednicy uzyskali w 1918 roku. Zbliżone okazały się także reakcje władz. W obu wypadkach czuły się zbyt słabe, by stawić czoło żądaniom pracujących. Wolały ustąpić, z kiepskim skutkiem dla wyników gospodarczych kraju. Karnawał „Solidarności” został jednak w końcu brutalnie przerwany przez ogłoszony w grudniu 1981 roku stan wojenny. W kolejnych latach komunistyczna władza zaczęła eksperymentować z reformami gospodarczymi, wprowadzając do gospodarki nakazowo-rozdzielczej elementy rynkowe i częściowo otwierając kraj na inwestycje zagraniczne. Cykl rewolucji domknął się w 1989 roku, kiedy upadek realnego socjalizmu zbiegł się z triumfem neoliberalnej ideologii. Dla upodmiotowionych pracowników był to zarazem kolejny etap utraty realnego współuczestnictwa w sprawowaniu władzy. Ostatecznie to oni ponieśli koszty transformacji gospodarczej.
Każda z tych wielkich rewolucji przynajmniej na krótko wstrząsnęła polską strukturą społeczną. Bezpośrednie skutki były za każdym razem odmienne, ale część wspólna okazała się i tak całkiem spora. Wszystkie wiązały się także z wymianą elit. Najpierw urzędnicy i dygnitarze trzech imperiów ustąpili miejsca nowym elitom odrodzonej Polski, w znaczącej części rekrutującym się spośród współpracowników Józefa Piłsudskiego. W 1945 roku elity międzywojennej Polski zostały brutalnie odsunięte od władzy przez komunistów. W 1989 komunistyczne elity zastąpili działacze opozycyjni, a w dziedzinie gospodarki wytworzyła się nowa klasa przedsiębiorców i menedżerów.
A to jeszcze nie wszystko. Pomiędzy przełomem 1945 a 1980-1989 roku doszło w Polsce do jeszcze jednej wymiany elit. W drugiej połowie lat 60. konflikt frakcyjny w partii komunistycznej zaowocował antysemicką kampanią, po której z kraju wyemigrowało kilkanaście tysięcy ludzi, często zajmujących wysoką pozycję w strukturach władzy, w życiu kulturalnym i gospodarczym. Tym razem obeszło się bez obalenia ustroju i bez wojny, skutki okazały się jednak i tak fatalne dla polskiej kultury oraz etyki społecznego współżycia. Po 1968 roku zaczęto mówić o ,,marcowych docentach”, czyli naukowcach awansowanych pomimo braku kompetencji (najczęściej habilitacji) na stanowiska opróżnione przez ludzi zmuszonych do wyjazdu. Społeczne reakcje na tak zwany Marzec (czyli ową kampanię antysemicka) były najczęściej pozytywne, a czystki miały miejsce na terytorium całego kraju. Tym razem rewolucja nie dotyczyła bezpośrednio wszystkich, ale wszyscy stali się jej świadkami.

CYKLE CHAOSU
1918-1945-1968-1989 – w rytmie nieco wyższym niż zastępowalność pokoleń pojawiał się w Polsce ktoś, kto wstrząsał dotychczasową hierarchią społeczną. Doświadczenie radykalnej wymiany elit stało się wspólnym przeżyciem wszystkich Polaków żyjących wystarczająco długo w XX wieku. Innymi słowy – nową normą. Czasem wiązało się to z dziejowym kataklizmem, wojnami światowymi czy klęską komunistycznego projektu. Ale raz, w 1968 roku, doszło do wymiany części elit bez rewolucji. Czy ta specyfika polskich doświadczeń historycznych ma jakiś wpływ na współczesny dyskurs publiczny? Czy wiedza o niej może pomóc zrozumieć to, co się obecnie w kraju dzieje? Wydaje się, że owszem, niektóre następstwa sekwencji społecznych przewrotów odcisnęły piętno na sposobie uprawiania polityki i ogólniej na życiu publicznym w Polsce. Po pierwsze, niepewność i nieustanne zmiany utrudniały stabilizację w każdym wymiarze życia. Autorytety, dogmaty polityczne, ustrój, sojusze, gospodarka – wszystkie te kotwice umożliwiające orientację w ideologicznej przestrzeni zostały kilkakrotnie zerwane. To samo wydarzyło się w skali mikro, gdzie wielokrotnie zerwana została ciągłość pracy przedsiębiorstw, instytucji kultury i nauki, ciał reprezentacyjnych, nawet przestrzeni miejskiej. Brak poczucia zakorzenienia wynikający z historycznego doświadczenia ma wpływ na jakość więzów społecznych. Niski kapitał społeczny, słabość społeczeństwa obywatelskiego, kompromitująco niska frekwencja w wyborach – wszystkie te problemy można postrzegać w kontekście ustawicznych zmian o rewolucyjnym charakterze.
Po drugie, ów brak stabilizacji ma wpływ na sposób komunikacji społecznej do dziś dominujący w polskim życiu publicznym. Skoro powiązania horyzontalne są słabe, pozostaje komunikacja wertykalna z góry na dół i – czasami, z rzadka – z dołu na górę. Antysemicka kampania 1968 roku może być świetnym przykładem takiego sposobu komunikacji wykorzystanego do mobilizacji społecznej przeciwko części elit. Mechanizm jest prosty i polega na wzbudzeniu gniewu, zawiści i moralnej paniki wobec stygmatyzowanej części społeczeństwa, werbalnym (a w dalszej kolejności także faktycznym) wykluczeniu jej ze społeczeństwa, a częściej narodu. Innymi słowy – skoro ludzie mają problemy z dogadywaniem się między sobą, tym łatwiej dotrzeć do nich z przekazem sformułowanym gdzieś na górze. Skoro ze sobą nie współpracują, tym chętniej będą się przyglądać prześladowaniu innych
Obie te kwestie prowadzą do konkluzji, na którą wskazują także długoletnie badania polskich socjologów. W społeczeństwie współczesnej Polski odnajdują oni zaskakująco wiele rezyduów mentalności chłopskiej, okraszonej elementami szlachetczyzny. Nie jest to z całą pewnością społeczeństwo mieszczańskie, związek ludzi mniej więcej równych sobie. Zamiast tego dominują powiązania hierarchiczne, patronackie i klientelistyczne. Dzieje się tak nie ze względu na archaiczną, patriarchalną tradycję czy też jakieś strukturalne opóźnienie cywilizacyjne. Przyczyna jest historyczna, a są nią wspomniane wyżej, powracające w każdym pokoleniu dramatyczne przewroty.
Jeśli Polska wydaje się niekiedy znacząco inna, to nie ze względu na wyjątkową popularność jakiejś ideologii (a być może nawet nie ze względu na wyjątkowo wysoki poziom religijności). Kraj ulega tym samym prądom ideowym, które odnajdziemy u jego sąsiadów. Różnica pomiędzy Polską a państwami o nieco mniej tragicznej historii manifestuje się nie w samych ideach, tylko w sposobie ich oddziaływania. Kultura mieszczańska, której deficyt stwierdzają w Polsce badania socjologów, prowadzi do przyjmowania pewnych norm obyczajowych uniemożliwiających na przykład otwarte manifestowanie poglądów niedających się pogodzić z obowiązującą normą. Krótko mówiąc, kultura mieszczańska skłania do pewnego rodzaju hipokryzji, która nie jest jeszcze poprawnością polityczną, choć jest z nią spokrewniona. Także może niekiedy irytować, ale czyni życie przyjemniejszym i bezpieczniejszym. Polska należy pod tym względem do innej strefy kulturowej. Widać to na przykład w zestawieniu z historycznie znacznie bardziej ,,mieszczańskim” sąsiadem, Republiką Czeską. W tym ostatnim kraju badania opinii publicznej w ostatnich latach nieodmiennie wykazują dużą przewagę przeciwników Unii Europejskiej nad jej zwolennikami oraz powszechną niechęć do uchodźców. W Polsce tymczasem, mimo starań maszynerii propagandowej obecnego rządu, Unia Europejska ma dużo więcej zwolenników niż sama partia władzy, natomiast stosunek do uchodźców zradykalizował się dopiero w 2015 roku wskutek zmasowanej państwowej akcji straszenia zagrożeniami, które mogą oni spowodować. Oba te wyniki przeczą obserwacji życia politycznego, która wskazuje, że Czechy pozostają (wciąż jeszcze) państwem stabilnej demokracji liberalnej, podczas gdy w Polsce system ten jest poważnie zagrożony. Najwyraźniej silna reprezentacja sympatii do idei skrajnych w przypadku Czech ma mniejsze przełożenie na jakość życia publicznego niż słabsza reprezentacja tych idei w przypadku życia publicznego w Polsce. Można powiedzieć, że w przypadku takim jak Czechy toksyczne dla demokracji liberalnej idee oddziela od powierzchni nieco grubszy mieszczański filtr niż w Polsce. Nawet jeśli te idee reprezentują najważniejsze osoby w państwie, normy nie ulegają unieważnieniu.
Co oznacza powyższe rozumowanie dla oceny obecnej sytuacji w Polsce? Przede wszystkim pozwala dokonać rozróżnienia na te zjawiska we współczesnym dyskursie publicznym, które mają charakter trwały, i te, które są incydentalne. W świetle powyższego treści, którymi żywi się polska polityka, a także popularne odwołania do przeszłości nie mają większego znaczenia, brak im bowiem silnego oparcia w tradycji. Kult ,,żołnierzy wyklętych” pojawił się zupełnie niedawno i może równie łatwo odejść w niepamięć. Prawicowo-radykalne odchylenie polskiej polityki może się niektórym wydawać jej niezmienną cechą, ale nie trzeba wiele, aby zastąpił je równie radykalny przechył na przykład ku lewicy. Są to zjawiska incydentalne, w pewnym sensie przypadkowe i koniunkturalne, tak jak koniunkturalny jest stosunek populizmu do politycznych idei.
Cechy trwałości wykazuje natomiast społeczny grunt, na który padają wszystkie te idee. Jest to paradoks, ponieważ owa trwałość polega na destabilizacji i periodycznym zrywaniu więzi społecznych. Niemniej doświadczenie historyczne ostatniego stulecia ewidentnie sprzyja kolejnym radykalnym zmianom. Stwarza gotowość na rewolucję albo chociaż na rewolucyjkę polegającą na wymianie jednych elit na inne. Wydaje się, że obecnie rządząca Polską prawicowa partia Prawo i Sprawiedliwość właśnie owej gotowości zawdzięcza dotychczasowe powodzenie swojej polityki. Bo w gruncie rzeczy polityka obecnego polskiego rządu jest projektem wymiany elit, podobnym do kampanii 1968 roku. Wszystkie inne niepokojące zjawiska – psucie instytucji państwa prawa, zaburzanie proporcji pomiędzy władzą wykonawczą a sądowniczą, walka z wolnością mediów, niszczenie przyrody, kulturowa reakcyjność, eurosceptycyzm czy destrukcja szkolnictwa – są tylko mniej lub bardziej przypadkowymi, „efektami ubocznymi” dążenia do zasadniczego celu, którym jest kolejna wymiana elit. Jeśli wierzyć w cykliczność historii i wziąć pod uwagę to, że od ostatniej odsłony polskich rewolucji minęło już mniej więcej tyle czasu, ile pomiędzy każdą z poprzednich, aż strach pomyśleć, co będzie się tu dziać za kolejnych dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat…”


Książka Macieja Górnego wydana została w roku 2021, zrozumiałe więc są obawy autora co do przyszłości Polski. Jak zauważyliście, podkreślił, między innymi, „kompromitująco niską frekwencję w wyborach”. Po drodze jednak wydarzył nam się 15 października 2023 i tutaj życie napisało, na szczęście, inny scenariusz. Życie, a raczej Polki i Polacy, którzy zostali skutecznie obudzeni. Nie będę wymieniać nazwisk budzących naród, każdy z nas niech sam odpowie sobie na pytanie, kto włączył budzik.
Pocieszające jest też to, że obudziło się w nas społeczeństwo obywatelskie. Kiedy zmiany zachodzą w umysłach ludzi, to to jest rewolucja, której nie da się powstrzymać. Z tym mamy teraz do czynienia.
Żebyśmy nie musieli się bać o przyszłość naszego kraju, koniecznie musimy do tego dorzucić dobrą edukację, w której będzie miejsce na nauczanie historii bez cudów. Tylko z takiej historii możemy wyciągać wnioski i nie popełniać tych samych błędów, które, między innymi, doprowadziły PiS do władzy.
Z tekstu Macieja Górnego usunęłam przypisy, natomiast zachęcam do ich sprawdzenia w trakcie czytania książki.
Szczęśliwej Polski, już czas!
Serdeczności przesyłam.

Podziel się

One Reply to “W poszukiwaniu remedium na polskie, historyczne bóle fantomowe”

  1. …kimającą część społeczeństwa, przede wszystkim młodą jego części, obudzili “rewolucjoniści” w oświacie i wychowaniu typu Czarnek…nie docenił młodych, nie docenił nauczycieli…wiedzy i umiejętności nie wbija się w umysły i serca nakazami i zakazami, “Syzyfowe prace” kłaniają się panu ministrowi…Najjaśniejsza po wyborach nie potrzebuje żadnego mitu założycielskiego typu “wyklęci”, czy inni “przeklęci” wystarczy praca u podstaw i dialog z całym społeczeństwem…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *