Niedobór dostatku, czyli psychologia kryzysu

Ciemnogrodu dzień powszedni (15)

I

            Piotr Wesołowski, felietonista „TAKtoWIDZIMY”, w kilku tekstach poruszył problemy społeczne i gospodarcze odnoszące się do nieuchronnie nadciągającego kryzysu, który z wielu przyczyn może oznaczać dla wielu nie tylko brak ciepłej wody w kranie, ale i dosłownie zimną zimę. O inflacji i drożyźnie nie ma nawet co przypominać. Ani też o samozadowoleniu władzy, która spełnia się w stawianiu kolejnych pomników bratu szefa partii rządzącej i bezczelnej propagandzie sukcesu. Ja skupię się na kilku aspektach psychologicznych obecnej sytuacji.

            Prawdziwego kryzysu nie odczuwamy jeszcze w pełni, acz zaczynają się coraz wyraźniej pojawiać jego zwiastuny. Jednym z nich jest zniechęcenie i zniecierpliwienie wobec uchodźców z Ukrainy. Zaczynają się niesnaski, które są podsycane przez różne siły (krajowe i obce), źle może być jesienią, a wojna przecież szybko się na wschodzie nie zakończy. Brak jest chętnych do podjęcia tematu, jak długofalowo mamy pomagać naszym gościom. Czy też może pomóc im po prostu zostać u nas na stałe jako nowym obywatelom RP? Tymczasowość jest najgorsza i dla nich, i dla nas jako społeczeństwa. To ciągły niepokój egzystencjalny.

            Powinnością dziennikarzy jest odkrywanie prawdy. Kłamstwo to wstyd dla ludzi wykonujących zawód zaufania publicznego. Cóż, kiedy mamy do czynienia z masą koniunkturalistów, oportunistów, konformistów i kameleonów gotowych służyć lokajsko każdemu panu, który zapłaci. Godność i uczciwości to w tym towarzystwie bardzo rzadko spotykane cechy, by nie rzec cnoty. Natomiast stadność i panika moralna (rzecz jasna, jedynie w odniesieniu do opozycji) są nagminne, równie częste, jak symetryzm mylnie utożsamiany (często umyślnie) z obiektywizmem.

            Czym zaś my jesteśmy? Zjednoczeni w podziałach! Tak, z pozoru każdy w miarę rozsądnie myślący człowiek zdaje sobie sprawę, że jeśli chce, aby doszło do zmian i dokonało się odsunięcie od władzy ekipy „Polski w ruinie”, to nieodzowna jest zgoda, wspólny mianownik, którym powinno być hasło: Ratujmy Polskę! Tymczasem Polacy są dzielni, zwłaszcza w dzieleniu się… Gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie – to memento i fatum naszych dziejów minionych i teraźniejszych. Niestety, ta niezgoda nie wynika z bujności pomysłów, lecz ze swarliwego usposobienia. To nie skutek chęci przekazania własnej idei, przekonania do odmiennego punktu widzenia, tylko uporczywa złośliwość, wola rozbicia elementarnej jedności, namiętność opluwania i prostacka radocha z siania zamętu.

            Czy tak zatomizowane społeczeństwo może sobie dobrze poradzić z kryzysem? Jak będzie wyglądała pomoc sąsiedzka (dobrosąsiedzka?) albo chociażby życzliwość dla osób na tyle nieporadnych życiowo i niedołężnych, które same nie będą w stanie podołać przysłowiowemu już zbieraniu chrustu w lesie.

            Jest jeszcze młode pokolenie, które nigdy nie zaznało żadnych braków (poza brakiem pieniędzy na zachcianki) towarów i produktów, które nawet godziny nie może wytrzymać poza zasięgiem sieci komórkowej oraz internetowej, a być może pozna, co to są przerwy w dostawie energii elektrycznej…

            Kryzys wywołać łatwo, ale wychodzi się z niego przez lata, niekiedy dekady. Wielu czeka deklasacja, wielu bodące ubóstwo, jeszcze innych przymusowa emigracja. A mnie nie opuszcza świadomość naszej wspólnej winy – bo nie dość mobilizowaliśmy partię grilla (jak nazywam niechodzących na wybory), nie dość sami się angażowaliśmy w wychowanie obywatelskie młodzieży, zbyt lekko traktowaliśmy zagrożenia ze strony tych, którzy kpiarsko mówili, aby nie straszyć PiS-em… Jeszcze jest szansa, by zatrzymać się przed przepaścią!

II

            W części drugiej niniejszego felietonu przytoczę dwa dłuższe cytaty z dziełka autora już bardzo zapomnianego, który zasługuje na to, aby go odkurzyć, bo był niewątpliwie inspiracją choćby dla młodego Gombrowicza i innych przekornych pisarzy polskich sprzede pierwszej i drugiej wojny światowej.       

            Julian Kaliszewski (1845 – 1909), pseudonim Klin, pisał w satyrze Moi kochani rodacy (Warszawa 1888, pisownia oryginalna):

            Ten brak krytycyzmu jest też i ojcem trzech przywar naszych umysłów: przesady, zarozumiałości i łatwowierności. Nie znając szczytów i przepaści, do jakich duch ludzki dopaść, lub w jakie popaść jest zdolny, byle odmianę na płaszczyźnie naszej umysłowości gotowiśmy albo pod niebiosa wynosić, albo piekłu odsyłać. I tym się tłumaczy ta np. niesłychana ilość znakomitości naszych, których świat – wcale nie zna, i to mnóstwo u nas potępionych – Bogu ducha winnych. Jeżeli kogoś chwycimy w nasze objęcia, dusimy go wtedy z miłości lub ogłupiamy naszymi pochwałami; jeżeli znowu na kogoś raz parol zagniemy, bogowie już takiego nie wyratują. Ta przesada każe nam nieraz mierność równać z geniuszami, a istotne czasem talenty, rzadkie perły w naszym umysłowym pospolitym muszlowisku, w błoto wgniatać za to tylko, że nie chcieli lub nie mogli schlebiać naszym przywarom narodowym. Pół biedy jednak, gdy jeszcze my sami o tych naszych wielkościach głosimy, sława ich wtedy nie wychodzi poza rogatki naszej stolicy, a cudzoziemcy, dzięki nieznajomości naszego języka, nie mają sposobu pokpiwać sobie z naszej naiwności; gorsza sprawa, gdy nas doleci głos jakiś z zagranicy a oceniający albo łaskawie, albo nieuważnie schlebiający narodowi naszemu. Wtedy wszystkie dzienniki poczynają trąbić na dobre o naszej chwale, a to tak długo i tak silnie, że naród upojony i ogłuszony przez te puzony gazeciarskie popada w jakieś odrętwienie, a syt sławy z tego, co już dokonał, drzemie potem czas jakiś i zaniedbuje pracy dalszej około siebie i tak niezbyt rześko prowadzonej.

            I parę stron dalej:

            Nauka nasza, zdawałoby się, że nie może ostać sama o własnej sile, bez podpórek wiary. Jest ona barwną łatką, którą przypina się na plecach dla ozdoby, ażeby podziw innych obudzić, a którą zaraz się chowa do kuferka za powrotem do domu i uważa za jakiś jeno gałgan bez wartości wobec – ornatów kościelnych. Nasi uczeni, zdaje się, wszyscy wpisani są do szkaplerza. W dziełach swoich nigdy oni nie śmią dotrzeć do ostatnich granic w konsekwencji swoich wywodów, a przyswajając nam obce, przykrawają je ad usum Delphini, obciosując z ostateczności, i ubijają wnioski z nich logiczne, pod pozorem, że to jeszcze dla nas… za wczesne. Oby tylko kiedyś nie były – za późne. Skoro zaś odłożą pióro na bok, nie omieszkują ani jednej praktyki religijnej zaniedbać. Znam np. pewnego uczonego wielce astronoma, który w cztery oczy nie oponuje przeciw zdania Laplace’a, twierdzącego, że przejrzał wszystkie regiony nieba, a nigdzie Boga nie napotkał, co mu jednak nie przeszkadza, co święto swoje dzieciaczki prowadzić do kościółka, zamiast wywieść ich na obserwatorium, wskazać gwiazdy i rzec krótko: oto macie Boga!… Znam i filozofów zdejmujących pilnie czapki przed świątyniami, a to dlatego, ażeby… ludu nie odwodzić od wiary, bo… świat się wtedy wywróci.

            To powszechne mniemanie jest także i źródłem drugiego błędu, jakoby Polska mogła być tylko – katolicką. Począwszy od ciemnego naszego wieśniaka, który tylko katolika uznaje za Polaka, skończywszy na tak zwanych świecznikach narodu, wszystko to bije bezmyślnie w jedno, streszczone przez Libelta w ten sposób, że „Polak oświecony czy nie oświecony nie może stać się niewiernym religii ojców swoich bez  z d r a d z e n i a  sprawy największej narodowej”, bo podcina „macicę pnia narodowego, którą jest religia przodków”… Więc dla tych panów widocznie Polska istnieje dopiero od roku 965, a przedtem… przedtem wcale nie było Polski, ot! jakaś horda zapewne, której hany nazywali się Leszkami, Popielami i pierwszymi Piastami; horda, która jednak 500 lat, co najmniej, to jest, połowę tego czasu, co chrześcijańska Polska, wzrastając ciągle i potężniejąc bytowała, która nam dała język, poczucie własnej narodowości i której „macicę, religię przodków” właśnie rzymsko-germański chrystianizm podciął, a mimo to, tej narodowości nie wykorzenił. Czyżby racjonalniejsze tegoczesne pojęcia miały mieć większą siłę i podciąwszy nieco dzisiejszej kory rzymsko-katolickiej wraz z nią miały naruszyć i sam rdzeń narodowy?… O małej, jak widać, średnicy obiektywa musiała być w tej lornetce, przez którą Libelt patrzył na dzieje nasze i mocno snadź podkopcona przez trybularze kościelne, aby mu gołe słońce rozumu oka jego wiary na szwank nie naraziły. Czy on rzeczywiście nie zauważył tego bijącego w oczy faktu, że warunkiem istnienia narodowości, jej rozwoju, istotnego życia, a nie lichej jakiejś wegetacji, jest pełna narodowość ducha, myśli, celów, przekonań i  w i a r y  wreszcie? Że te właśnie narody w Europie najlepiej się rozwinęły, które wyraźnie  u n a r o d o w i ł y  wszystkie strony swoje? (…) Naród musi mieć swój wyłączny charakter  p o d  k a ż d y m   w z g l ę d e m, a nie być jakimś numerem, prowincją, parafią, która we wszystkim zniewoloną jest odnosić się i pytać o pozwolenie mieszkających w innej sferze ziemi i z innym charakterem a potrzebami ducha. Naród musi mieć swoją głowę tam, gdzie ma i tułów swój, a nie być jakimś ogonem wlokącym się za innymi. Libelt nie wiedział, że Polska dotąd nie będzie istotnym narodem nowożytnym, dopokąd nie położy swojego piętna narodowego na swojej religii, myślach i uczuciach, aby została tym dla przyszłości swojej, czym była Lechicka Polska dla chrześcijaństwa, to jest podścieliskiem dla przyjęcia nowej, tegoczesnej, na rozumie opartej cywilizacji, a dopiero wtedy, wtedy może ziści się marzenie jego, że oświata nasza „przyświecać będzie ciągle półwiekiem wieków”…

            Trzecim błędem naszej łatwowierności [jest] to dziecinne przekonanie, że cały świat zajmuje się nami, że mu strasznie na sercu leży nasz byt, że gryzie go sumienie za nasz los nieszczęśliwy i prędzej [czy] później musi on nam wymierzyć sprawiedliwość. Niewątpliwie jest to logika poczciwego serca, ale nie logika historii. (…).

            Na razie pozostawię powyższe gorzkie spostrzeżenia i stwierdzenia bez komentarza, lecz w przyszłości zamierzam powrócić do twórczości i osoby tego autora, który został sportretowany przez Wiktora Gomulickiego (1848 – 1919) w powieści Ciury (1907, wyd. powojenne 1986).

ROBERT PAŚNICKI

Podziel się

One Reply to “Niedobór dostatku, czyli psychologia kryzysu”

  1. Dzięki za cytaty z Klina. Nie znałem tego autora, nawet nigdy o nim nie słyszałem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *