30 września 2022 zakończyłam definitywnie swoją 30-letnią współpracę z tak zwaną edukacją, z perspektywy prawie roku nareszcie zaczęłam nabierać dystansu. Wydawało mi się, że ten obszar przestanie mnie dotyczyć, interesować i boleć. Nie jest tak. Człowiek może wyjść ze szkoły, ale szkoła z niego nie wyjdzie. Gdybyś nie wiem jak próbował się zdystansować, to nie da się. Wiedzą to wszyscy, którzy kiedykolwiek związali swoje życie z szeroko rozumianą oświatą.
Nie chcę się pastwić ani użalać, chcę jedynie zabrać swój skromny głos w sprawie edukacji w naszej nie mającej szczęścia krainie.
To, oprócz służby zdrowia, najbardziej zaniedbana dziedzina. Od pamiętnego roku 1989, kiedy Polska odzyskała możliwość samodzielnego stanowienia o sobie, nikt tak naprawdę nie zrobił niczego, by w edukacji zaczęło dziać się naprawdę dobrze; niektórzy z braku czasu, niektórzy z braku umiejętności, a inni wręcz szkodzili i szkodzą nadal.
Po 1989 roku Polska miała dwudziestu jeden ministrów oświaty – każdy z nich przychodził ze swoją „idealną” wizją szkolnictwa, ze swoimi wydumanymi w zaciszu gabinetów pomysłami na kolejną wiekopomną reformę, która miała „uzdrowić” polską oświatę i pchnąć ją na tory postępu. Tak się składa, że w 1988 roku splotłam swoje zawodowe życie z tą „uzdrawianą” dziedziną. Byłam obserwatorem oraz uczestnikiem wszystkich eksperymentów na żywym, szkolnym organizmie. W niniejszym tekście chcę zebrać i podsumować działania poszczególnych „reformatorów”.
Nie chciałabym nikogo zanudzić. Dlatego pominę niektórych ministrów, których rolą było głównie administrowanie. Skupię się na tych, których wkład w polską edukację był w ten czy inny sposób „znaczący”.
Wybitny historyk, Henryk Samsonowicz, szkołę podstawową i średnią znał jedynie z czasów, kiedy sam pobierał w nich nauki. Jego wiekopomnym dziełem jako ministra edukacji było wprowadzenie religii do szkoły.
Andrzej Stelmachowski, też profesor, tym razem prawa (rząd Jana Olszewskiego) – krótki rząd i krótki minister. Nauczyciele zapamiętali go podczas jednodniowego, ostrzegawczego strajku w dniu 28 lutego 1992 roku. Domagającym się rewaloryzacji płac nauczycielom ówczesny minister pogroził laską, co transmitowała ogólnopolska telewizja. Innych spektakularnych osiągnięć nie odnotowano.
Zdobysław Flisowski, profesor (a jakże) nauk technicznych, zasiadł w fotelu ministra edukacji w rządzie Hanny Suchockiej. Za jego ery płaca nauczyciela rozpoczynającego pracę w szkole wynosiła 2 miliony złotych, a tego z 30-letnim stażem 2,5 miliona. Solidarność zorganizowała wówczas bezterminowy strajk, głównie o podłożu płacowym (sama go organizowałam w swojej szkole, jako członek Solidarności). W tym samym czasie protestowali także pracownicy służby zdrowia i instytucji kulturalnych, w sumie ponad 300 tysięcy pracowników.
Strajk nauczycieli skrytykował ówczesny prymas Józef Glemp. “Czy nauczyciele zamykający szkoły i opuszczający uczniów mogą nauczyć miłości ojczyzny? Czy nauczyciele mogą spokojnie uczyć historii Polski i przerabiać dzieła wieszczów, gdy jednocześnie podpisują się pod zdaniem: tylko teraz, przed maturami, możemy wymusić podwyżki płac?”
Profesor Jerzy Wiatr. Wprowadził do ministerstwa, jako eksperta, znanego seksuologa, profesora Zbigniewa Lwa Starowicza, co spotkało się to z protestami ze strony części nauczycieli i rodziców oraz Kościoła katolickiego. Generalnie był nieprzychylny nauczaniu religii w szkole, miał też krytyczny stosunek do Konkordatu.
Mirosław Handke, wielki reformator z rządu Jerzego Buzka; to za jego sprawą wprowadzono reformę w 1999 roku, powołując do życia gimnazja, które po wielu latach prób i błędów zaczęły się sprawdzać i dawać pozytywne efekty edukacyjne, co potwierdzały badania PISA. Polskie gimnazja należały do najlepszych szkół w Europie i na świecie. Uczniowie osiągali świetne wyniki z czytania i interpretacji, matematyki oraz nauk przyrodniczych. Wielką wtopą ministra była likwidacja Zasadniczych Szkół Zawodowych, nie każdy młody człowiek marzy o byciu studentem.
Minister ten jednak okazał się człowiekiem honoru (nie do pomyślenia w dzisiejszej rzeczywistości), albowiem złożył dymisję, gdy okazało się, że budżet nie przewidział środków na podwyżki dla nauczycieli.
Krystyna Łybacka, profesor matematyki sprawiła, że z matury wyłączono królową nauk, matematykę.
Roman Giertych może i dobrym mecenasem jest, ale ministrem edukacji był nader nieudanym. Swoje dzieło uzdrawiania szkolnictwa rozpoczął od powołania Narodowego Instytutu Wychowania, który to miał promować patriotyzm i postawy obywatelskie. Skończyło się tym, że uczniowie i nauczyciele wyszli na ulice, domagając się jego dymisji (co nie nastąpiło). Mundurki to pryszcz w porównaniu z pomysłem (na szczęście nie wypalił) tworzenia specjalnych placówek dla uczniów sprawiających problemy wychowawcze. Podobnie program „Zero tolerancji dla przemocy w szkole”. Pamiętam także, że do kuratorów zostało skierowane pismo, w którym mieli oni sprawdzić, czy WOŚP nie wywiera złego wpływu na uczniów. Pan minister również próbował wyeliminować LGBT z przestrzeni szkolnej, że o raportach o uczennicach w ciąży nie wspomnę. Z kanonu lektur szkolnych wyrugował Gombrowicza.
Miał jednak dobry moment: przywrócił matematykę na maturze. Niestety, jak się okazało, że po latach bezmatematycznych matur mnóstwo maturzystów nie osiągnęło minimum, pan minister obligatoryjnie obniżył próg.
Katarzyna Hall zabiegała o obniżenie wieku inicjacji szkolnej i była orędowniczką posłania do pierwszych klas dzieci sześcioletnich, jak to ma miejsce w państwach o wysokim rozwoju, zabiegała również o obowiązek przedszkolny dla pięciolatków. Przy tej okazji pojawili się państwo Elbanowscy, obrońcy „utraconej niewinności” i umiejętnie wykorzystali „koniunkturę”, by zadbać o własny interes, w sensie materialnym. Niestety pani minister zaliczyła też wtopę pod postacią „godzin karcianych”, zwanych przez nauczycieli darmochą, taki rodzaj szkolnej „pańszczyzny”. Wielki problem dla nauczycieli i dyrektorów, najmniejszy dla uczniów, bo rzadko który z tego korzystał.
Czas na crème de la crème, czyli największych psujów polskiej edukacji.
Anna Zalewska, wielka deformatorka polskiej edukacji.
Zlikwidowała gimnazja kompletnie nieprzygotowaną reformą. Niekonsultowaną z nikim, oprócz prezesa wiadomej partii. Zignorowała protesty nauczycieli, rodziców i uczniów, doprowadziła „dzieło” do końca. Przywróciła porządek szkolny z czasów PRL, dokładając ósmoklasistom egzamin na koniec. Spowodowała kumulację roczników, chaos w programach i ich przeładowanie, zafundowała gehennę milionom uczniów.
Niektórzy uczniowie klas szóstych mieli nawet po 10 godzin dziennie. Inni uczyli się na zmiany. Jeszcze inni nie mieścili się w przeładowanych klasach…
Przetrwali, ale jakim kosztem? Nerwice, lęki, depresje… Wystarczy spojrzeć w statystykę prób samobójczych wśród nastolatków, jest przerażająca.
W nagrodę pani minister dostała bilet do Brukseli.
Przemysław Czarnek; lista jego grzechów względem edukacji wystarczyłaby na osobny artykuł, skupię się na najważniejszych.
Zideologizował szkołę na niespotykaną dotąd skalę, czyniąc z religii katolickiej przedmiot priorytetowy.
Wypowiedział wojnę nauczycielom, przez co szkoły od lat borykają się z problemami kadrowymi, nie ma szkoły, w której nie byłoby co najmniej kilku wakatów. Nauczyciele odchodzą od nauczania, nowi się nie garną, bo do czego?
Nie znam się na szkolnictwie wyższym, ale tam narobił także niezłego burdelu. Mam nadzieję, że któryś z naszych czytelników napisze, jak to wygląda.
Dwukrotnie próbował wprowadzić tzw. „lex Czarnek”, prawo dające nieograniczoną władzę kuratorom oświaty, na szczęście do tej pory nie przeszło.
Rozdaje na prawo (bo na pewno nie lewo) pieniądze przeznaczone na wsparcie oświaty znajomym królika, słynne wille Czarnka. Wszędzie, gdzie tylko może, wprowadza sterowanie ręczne. Szkoła pod jego władaniem to powrót do pedagogiki zacofanej i prymitywnej.
Bill Clinton rzekł był: „Gospodarka, głupcze”, a ja mówię: Edukacja, głupcze. Bez niej nie zrobimy ani kroku do przodu.
Polskie dzieciaki nie mają szczęścia do mądrej szkoły, która kształci i wychowuje. Która uczy samodzielności, umiejętności uczenia się, kształci kompetencje społeczne i obywatelskie, umiejętność samodzielnego myślenia, wyciągania wniosków, zadawania pytań i stawiania hipotez.
Młodzi Polacy nie mają pojęcia o ekonomii i gospodarce. Nic nie wiedzą o świecie współczesnym, bo kładzie się nacisk na nauczanie historii, oblanej lukrem naciąganego patriotyzmu.
Nieliczni interesują się polityką, większość żyje rzeczywistością wykreowaną w rożnego rodzaju mediach.
Polska szkoła to kucie, kucie, kucie… jak w kuźni, nie placówce wspierającej rozwój i postęp.
Nastąpił zanik potrzeb poznawczych. I to jest właśnie wina złej edukacji.
Polska szkoła umiera… a takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie.
Nic dodać, nic ująć. Ja kończę przygodę z edukacją po 40 latach pracy w zawodzie (zaczynałam w 1983 roku). W ciągu najbliższych 2 lat odejdzie z zawodu większość moich koleżanek i kolegów (na zasłużoną emeryturę). Widoków na młodych adeptów zawodu nie ma. Nikt się nie garnie, nikt nie wybiera specjalności nauczycielskiej. Czeka nas niechybnie katastrofa. Ja nie mam wątpliwości co do tego. I też mnie to martwi.
Artykuł ten jest dosyć kontrowersyjny. Autor wyraźnie ma swoje zdanie na temat edukacji i korzysta z mocnych słów, aby przedstawić swoje argumenty. Choć nie zgadzam się z niektórymi jego punktami widzenia, muszę przyznać, że temat zwraca uwagę i pobudza do dyskusji. Warto podkreślić, że edukacja jest ważnym tematem, który wymaga ciągłej refleksji i doskonalenia.