Bambino

Tekst powstał z inspiracji Marcina @normalny88, niestrudzonego w przybliżaniu rocznic poszczególnych wydarzeń muzycznych i Piotra @APPiotr, który przy jednej z takich okazji przeniósł mnie w świat nostalgii.

Niezapomniany świadek młodości mojego pokolenia z jej wzlotami i upadkami, podłożem historycznym, marzeniami i twardą rzeczywistością. Odtwórca tamtej muzyki, nowej, fantastycznej, znienawidzonej przez dziadków. O czym mowa? Tak, zgadza się. O adapterze. Bambino 2. Jasnobrązowy, z cienkimi pokrętłami, wytrzymały ponad wszelkie przewidziane normy (trudno uwierzyć, ale on wciąż działa). Nie ma możliwości, aby choć w przybliżeniu określić, ile singli, pocztówek z jedną bądź dwoma piosenkami i longów kręciło się pod igłą, dostarczając radości całej naszej paczce podczas prywatek i innych chwil obcowania z muzyką.

          Prywatki odbywały się na zmianę u prawie każdego z nas. Wyjątek stanowili ci, którzy na małej kubaturze dzielili przestrzeń z dużą ilością domowników. Reszta miała w domu święto na czas imprezy. Rodzice chętnie szykowali przekąski i udawali, że nie wiedzą o butelkach z winem, pochowanych po kątach czy kłębach dymu, mimo otwartego okna. Dzieciaki się uczą, nikomu nie robią krzywdy, nie kradną, nie chodzą pijane po ulicach, to niech się bawią.

          W pokoju, który dzieliłam z bratem, po przysunięciu sprzętów do ścian, mogło tańczyć nawet kilkanaście osób, a na dwóch tapczanach było dla nich dość miejsca do siedzenia. Kamienica. Adapter milczał tylko podczas zmiany płyt. Apogeum prywatkowego szczęścia osiągaliśmy w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych.

          Płyty leżały wszędzie. Mnóstwo ich było. Większość pocztówek  miała poobcinane rogi na piórka do gitary, bo choć nie wszyscy potrafili grać, każdy musiał nauczyć się przynajmniej niezapomnianego riffu z piosenki House of he rising sun zespołu The Animals. Brzmiał tak:

          I każdy grał. Do dziś go pamiętam… Największy problem był z dziewczęcymi paznokciami, które podczas mody na ten utwór musiały być znacznie skracane, przynajmniej w jednej ręce. Nikt się temu nie dziwił. Takich paczek, jak nasza, było w mieście mnóstwo.

          Jimi Hendrix – czczony przez nas jak bóg muzyki. Na ścianie u każdego małolata wisiał ten sam plakat: jego czarna głowa na czerwonym tle. Nie pamiętam, skąd je mieliśmy, wszyscy takie same, namalowane akwarelkami na bristolu. I każdy miał czerwoną żarówkę w nocnej lampce. Spełniała dwie funkcje: klimatyczną, bo prawie nic nie było widać, ale nikt się nie potykał o cudze nogi, i wzmacniającą efekt plakatu. W jej świetle tło całkowicie zanikało; wyłaniała się ze ściany głowa ufryzowana na afro, która zdawała się poruszać ustami do słów piosenki All along the watchtower.

          Tańczyło się jive’a, twista, rock and rolla, przytulanki, dreptanki, wariowanki i co tam kto potrafił w rytm muzyki. Każdy mógł oddać się szaleństwu, bo znaczenie miało indywidualne odczuwanie muzyki, a nie wyuczone kroki czy figury. Gdy na talerzu poczciwego Bambino 2 lądowali Riders on the storm The Doors, nie potrzebowaliśmy narkotyków, żeby odlecieć.

          Byliśmy młodzi. Szczęśliwi. Pełni nadziei na przyszłość. Świat wcale nie był szary, choć działo się na nim wiele złych rzeczy. Kiełkowały pierwsze uczucia. Do dziś pamiętam ten kącik za szafą w mieszkaniu Bożenki. Marek był synem zaprzyjaźnionego lekarza, który przychodził leczyć nasze “zapalone” dziecięce gardła nawet w środku nocy, jeśli mama nie potrafiła, mimo usilnych starań, zbić nam gorączki. Miał ciemne, wyraziste oczy i długie, delikatne palce pianisty, do czego był sposobiony od wczesnego dzieciństwa. Siedzieliśmy przyklejeni do siebie, nasze palce muskały się nieśmiało, serca chciały wyskoczyć uszami. Ten pierwszy pocałunek zapadł mi w serce wraz z brzmieniem piosenki Girl zespołu The Beatles.

          Do dziś, słuchając jej, wspominam tamtą chwilę i robi mi się ciepło koło serca. Niestety, w tym samym czasie niejaki Gomułka stwierdził, że nie chce, aby w Polsce powstała V kolumna i zorganizował nagonkę. Wkładał ludziom w dłonie tablice z hasłami i tą drogą podsycał nienawiść. Zaczęły się dziać różne złe rzeczy. Marek przyszedł mi powiedzieć, że wyjeżdżają całą rodziną z kraju, posiniaczony i z podbitym okiem. Jak to, wyjeżdżacie? – Nie mogłam zrozumieć. Do dziś nie mogę. – Przecież było tak pięknie… A kto nas będzie leczył? Nie możecie wyjechać.

          Mogli, wbrew moim nadziejom. I wyjechali, jak wielu, wielu innych. Być może gdzieś tam, za oceanem (bo taki obrali kierunek) znaleźli swoje szczęście, ale nigdy nie pozbyłam się uczucia, że wyjazdy powinny być planowane, chciane, a nie wymuszane przez autokratycznych polityków i głupich osiłków, którzy zwykle bardzo chętnie dostosowują się do nienawiści przelewanej na wszystko, co w ich pojęciu jest inne i niepotrzebne.

          Wracając jeszcze do Beatlesów: pierwsza ich płyta długogrająca, która zjawiła się u nas okrężnymi ścieżkami, kosztowała majątek. Dość powiedzieć, że nikogo z nas nie było stać, aby nabyć ją indywidualnie. Zaczęliśmy zatem zbierać wszystkie złotówki, które babcie wciskały po kryjomu; dwuzłotówki od cioć, bo im wolno nas rozpieszczać, i pięciozłotówki, stanowiące tygodniówkę, aby zrzucić się na płytę. Nie każdy mógł dać równą część, ale to nie miało znaczenia. Kupioną raz płytą dzieliliśmy się równo; wędrowała co tydzień do innego domu i zawsze była obecna na prywatkach. Do dnia, w którym rączka z igłą, położona na początku rowka, zjechała do środka, wydając tylko jeden dźwięk: zgrzyt. Młodym ludziom pewnie trudno to zrozumieć. Ale my, w tej wspólnocie, byliśmy naprawdę szczęśliwi. Dla jasności: Wranglerów nie nosiliśmy wspólnie, na nie każdy zbierał sam. Dużo dłużej niż na wspólną płytę. Ale już książki dzieliły wędrówkę z płytami; na szczęście ich żywot, choć mocno sfatygowanych, był znacznie dłuższy niż plastikowego longplaya.

          Była też, a jakże, muzyka polska – w takich ilościach, iż trudno cokolwiek wyróżniać, kosztem innych wykonawców i utworów. Zacytuję zatem tylko jeden, bo bardzo dobrze się kojarzy. Podczas pierwszego wspólnego tańca w jego rytmie, Wojtek z wzajemnością zakochał się w Ewie, z którą stworzyli cudowny związek, trwający do dziś. Niedługo zostaną pradziadkami. Patrząc na ich starzejące się twarze i siwe włosy, wciąż mam przed oczami tamtą młodą, piękną parę, która trzymała się za ręce i poruszała, patrząc sobie w oczy, w rytmie rocka.

         I jeszcze jeden utwór, zacytowanie którego zainicjowało moją nostalgię. Marcin wspomniał Manfreda Manna, ja piosenkę, a Piotr Bambino. Dzięki, chłopaki. Nostalgiczne podróże są cudowne i tak dziś dostępne, jak nigdy wcześniej. W latach dziewięćdziesiątych pisałam powieść o tamtych czasach. Trudności w dotarciu do informacji piętrzyły się znacznie, choć było już sporo źródeł, bo i słowo pisane, i nośniki dźwięku ewoluowały znacznie od czasów naszego Bambino. Wtedy nawet nie wiedzieliśmy, co owa nazwa oznacza; były identycznie mianowane lody, więc tylko tak łączyliśmy obie nazwy. Dziś każdy w dwie sekundy może się dowiedzieć, że bambino to po włosku dziecko, a czytając “grającą” książkę czy takiż artykuł, nie musi szukać i zmieniać płyt, aby posłuchać wybranego utworu. Jedno kliknięcie i muzyka gra.

          Niech zatem zagra też i ta, którą tańczyliśmy w kółeczku, chórem wykrzykując “singing do wah diddy diddy dam diddy du” za każdym razem, gdy robił to zespół. Na jednej prywatce przynajmniej pięć razy ów rytuał musiał być powtórzony, a pocztówka zgrała się identycznie, jak longplay Beatlesów. Zaśpiewamy?

          Mam jakieś dziwne przeczucie, że wielu z was mogłoby się pod tym tekstem podpisać. Kochani, opowiedzcie o tym swoim dorosłym dzieciom i wnukom, bo choć wiem, że podobne wspólnoty nie powstaną nagle tylko dlatego, że odchodzące pokolenie oddaje się nostalgii, to wierzę, że na ten jeden dzień, od którego zależy przyszłość naszego kraju, będą umieli się zjednoczyć. Wytłumaczcie im, słuchając z nimi muzyki, którą lubią, że demokracja warta jest ich jednodniowego wysiłku. Nie chcą wszak tracić kochanych ludzi, którzy uciekają z kraju lub, co gorsza, od życia przed represjami, bo kochają inaczej, a rządzącym i ich wyborcom to się nie podoba; kobiet, które umierają w szpitalach, bo kler i władza narzucają swoje tak zwane wartości chrześcijańskie, nie troszcząc się o ich życie; tych, którzy przenoszą swoje firmy za granicę, aby władza nie okradła ich doszczętnie, doprowadzając do ruiny. Świat nam szarzeje, tym razem naprawdę, choć barwy wszelkie aż rażą oczy. Od nas wszystkich, starych i młodych, zależy, czy owa degrengolada się skończy.

          Każda prywatka kiedyś cichnie. Nasze, przez lata, obowiązkowo zamykał Czesław Niemen, któremu wtórowaliśmy pełną mocą młodych gardeł, wierząc, że choć świat jest dziwny i mieści się w nim wciąż wiele zła; że ktoś słowem złym rani tak, jak nożem, to nadszedł już czas zniszczyć nienawiść, a ludzi dobrej woli jest więcej.    

          I – mimo wszystko – nie chcę tej wiary stracić.

Anna Kupczak @DemosKratos55

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *