Żołnierz wolności i wolność żołnierza

Yaxa wrócił do swojego garnizonu.

 Matylda już spała.

 Dom był tak cichy, że sprawiał wrażenie wymarłego. Rzut oka na zaśnieżoną podmiejską ulicę wzmacniał to wrażenie, niemal do poziomu pewności, że wymarło miasto i cały region a może i świat.

Abel nie czuł najmniejszych szans na zaśnięcie tej nocy. Jego umysły zsunął się w przeszłość.

W dość niecodziennych okolicznościach zostałem berlingowcem i nawet dali mi  dowodzić plutonem czołgów. ‘Szlak bojowy pod pancerzem’ rozpocząłem i zakończyłem w trakcie jednej kompletnie zbędnej bitwy.

 Bitwy krwawszej, niż zdobycie Monte Cassino (gdzie pewnie bym trafił, gdybym się nie spóźnił do Buzułuku)

Bitwy o dolinę Mieriei znanej szerokim masom PRLu, jako zwycięstwo pod Lenino.

 Całą wczesną młodość spędziłem w moskowickich łapach a potem większość życia wciąż w ich zasięgu.

W sierpniu 1941 roku Stalin pod wpływem klęsk na froncie przeżywa załamanie nerwowe i praktycznie przestaje rządzić. Ludzie z jego otoczenia próbują wszelkich metod, by powstrzymać klęskę zbliżającą się do kremla na czołgach Heinza Guderiana. Wchodzą w najróżniejsze sojusze w innych warunkach kompletnie niemożliwe. Jednym z nich jest traktat Sikorski-Majski.

 Stalin tylko podpisuje wszystko, co mu podsuną pod rękę. Wszystko to jest następnie w jego imieniu ogłaszane i przekładane na akty wykonawcze.

Jednym z takich aktów jest amnestia dla Polaków a ścisłej mówiąc dla osób posiadających polskie obywatelstwo przed 1 września 1939 roku. Co później okazało się pretekstem do różnych parszywych zagrywek.

 O amnestii dowiedziałem się dopiero w listopadzie, bo komendant naszego łagru „prowadził własną politykę”. Z dnia na dzień przekładał wdrożenie rozporządzenia, zakładając, że lada dzień Stalin pobije Niemców i można będzie kontynuować po staremu… Przecież we wrześniu jeszcze kontratakował… Dopiero, kiedy operacja ‘Tajfun’ sparaliżowała Rosjan pod koniec października a te informacje z pewnym opóźnieniem dotarły do Jakuckiego kraju, komendant zląkł się, że nowy car będzie mówił po niemiecku a on przecież tym (jak i żadnym innym) nie włada. Zatem, postanowił wesprzeć Stalina, na ile to zrozumiał …posyłając mu na zachód Polaków… Ot może coś pomogą…

 Wreszcie ogłosił amnestię, która nam Polakom w tym obozie należała się rozkazem Salina od z góra dwóch miesięcy.

‘Posyłając’, to trochę za dużo powiedziane.

 Najpierw wziął się za ślimacze wystawianie przepustek i wręczanie ich z łaską jakby oczekiwał wylizania rowa przy okazji. Później po prostu wyszliśmy z obozu i ruszyliśmy, jak i czym popadło. Byleby na południowy zachód… Byle dojść do najbliższego przejazdu kolejowego, gdzie pociągi towarowe zwalniają.

 I tak dobrze, że wyruszyliśmy przed kontratakiem spod Moskwy, bo nasz komendant zacząłby swoje prymitywne zagrywki od nowa i pogrywałby tak jeszcze rok, zapewne.

Stopniowo rozdzielaliśmy się po drodze. Trzeba było łapać jakieś podwózki, w których bywało czasem jedno czasem dwa miejsca… Nawet i to bywa raczej trudne zimą w Jakuckim kraju. Łapało się jakieś sanie z zaopatrzeniem, które nie jechały daleko a kraj przecież ogromny, więc szukało się noclegów, by nie zamarznąć szukając czegoś na następny etap.

‘Ciągnęło się zapałki’, kto się pakuje, a kto idzie na pieszo… I tak w kółko… Trochę do przodu… Czekanie… Losowanie rozstanie… Czasem powtórne spotkanie w jakimś obozowisku hodowców reniferów zwanym kołchozem… I w kółko, i w kółko… zimno, śnieg… Bród i setki kilometrów pustkowia…

Racje żywnościowe skończyły się prawie natychmiast, trzeba, więc było robić ludziom jakieś przysługi, by podzielili się żarciem i miejscem w pobliżu ognia.

 Do pierwszej „stacji” kolejowej dotarłem, więc dopiero na koniec stycznia… A w efekcie dopiero w marcu dotarłem do Saratowskaj Obłasti, czyli w pobliże Buzułuku. W tych kategoriach ‘pobliżem’ można było już nazwać dwustukilometrowy dystans pozbawiony jakiejkolwiek komunikacji publicznej. Tam dwóch braci ukraińskiego pochodzenia też starających się do armii Andersa powiedziało mi, że obóz przeniesiono do Taszkientu i żebym uważał na rosyjskich mundurowych, bo Polacy, którzy tak jak ja mają obozową przepustkę za całe dokumenty, odsyłani są pod eskortą do fabryk na Ural, albo dalej.

Ruszyłem na Taszkent. Teraz brakowało mi wody w podróży… A w kwietniu Rosjanie już oficjalnie ogłosili blokadę napływu ochotników do Armii Andersa, więc musiałem unikać nie tylko mundurowych, ale też każdego, kto wyglądał mi na donosiciela, czyli niemal wszystkich mieszkańców rosyjskiego imperium. Byłem już tak blisko… Tak blisko… Gdy wdałem się w bójkę z cholernym oszustem o pieprzony podpłomyk, na który przecież zapracowałem… i dałem się złapać… Żeby było bardziej ironicznie odwieźli mnie samochodem do Taszkientu… Tyle że nie do polskiego obozu wojskowego a do tamtejszego śmierdzącego więzienia. Dobrze choć, że w tym więzieniu oddzielali politycznych od kryminalnych a mnie, jako Polaka usiłującego złamać zakaz naboru, automatycznie zakwalifikowano, jako więźnia politycznego i nikogo już nie interesowało, że zgarnięto mnie wprost z ulicznej bójki.

Chyba we wrześniu, czy październiku rozpoczęła się ewakuacja Polskiej Armii do Iranu z Krasnowodzka. Mnie to już nie ruszało, bo siedziałem w więzieniu w oczekiwaniu na… na diabli wiedzą co(?)

 Wchodziło w grę wszystko oprócz tego o co mi chodziło, więc co za różnica(?)

 No może jedynie taka, z kim się siedzi. Jakimś cudem trafiłem we wrześniu do dwuosobowej celi. Ciasna była jak diabli, ale za to tylko jeden współwięzień i na dodatek Polak … Polak pamiętający mojego ojca z wydziału architektury Politechniki Lwowskiej.

 Był starszym oficerem artylerii nazwiskiem Leon Nałęcz-Bukojemski.

Zaliczył na architekturze tylko jeden rok akademicki 1913-14, bo ruszył z Pierwszą Kadrową Piłsudskiego jak tylko wybuchła Pierwsza Wojna Światowa. Nie pytałem, dlaczego siedział w rosyjskiej ciurmie, gdy obok stała polska armia, bo takich nawyków niepytania nabyłem w łagrze… a poza tym, co za różnica(?) Rozmawialiśmy otwarcie i ciekawie o wielu innych kwestiach… Tyle było mojego zysku z życia, co tej ciekawej dyskusji w rodzimym języku i w ciepłym klimacie. Za dzień, tydzień, czy za rok zabiją mnie, lub rzucą do jakiejś niewolniczej roboty na lodowatym pustkowiu pod dowództwem jakiegoś złośliwego menela z mózgiem wypalonym przez metylowy spirytus.

Pana Leona, o czymkolwiek, by nie mówił przepełniała jakaś nieogarniona gorycz zawodu, tak jakby w życiu zawiódł się na wszystkich i wszystkim, z kim i z czym miał kiedykolwiek do czynienia. Wiele kompletnie niepowiązanych wątków opatrywał dygresją o tym, iż może zawieść mnie każdy nawet jeśli pozornie jest po tej samej stronie i nie ma w tym interesu. Zrobił raz też odniesienie do czegoś co nazwał „willą rozkoszy” ale szybko uciął ten wątek i nie wracaliśmy do tego.

Ja konsekwentnie wyczuwałem kiedy należy pominąć prośbę o uściślenie a do wypytywania w sensie dosłownym w ogóle nie miałem tendencji. Znaczenie pojęcia „willa rozkoszy” poznałem wiele lat później.

 W listopadzie 1942 pana Leona zabrali… Po prostu weszli i go wyprowadzili. Myślałem, że wzięli go rozwalić, ale gdy czwarty dzień czekałem bezowocnie na nowego współlokatora zrozumiałem, że dzieje się coś innego.

 Pewnie mnie też wezmą na rozwałkę do końca tygodnia…

Nie wzięli i tak spędziłem w celi samotne dwa tygodnie. Mogłem sobie ćwiczyć do woli bez obawy, że niechcący strzelę w twarz współlokatora z powodu ciasnoty. Po dwóch tygodniach wrócił w świetnej formie. Odżywiony i dobrze ubrany. Miał ze sobą butelkę whisky… prawdziwej szkockiej, jaką ostatni raz widziałem u mojego ojca w gabinecie i czekoladę hershey. Nie mówił, co robił i gdzie. Wszystkie nie-zadane przeze mnie pytania, które w tych okolicznościach zadać należało, zamknął jednym zdaniem: ‘wygląda na to, że nie będzie tak źle’.

  W pierwszych dniach stycznia przyszli po niego jacyś inni. Pan Leon powiedział do zobaczenia i wyszedł z nimi.  Parę dni później przyszedł po mnie strażnik każąc zebrać wszystkie moje graty. Ciekawe, pomyślałem, bo przecież nic nie mam.

 Ruszyłem za nim aż przed bramę więzienia, gdzie stał osobowy ford a z tylnego okna wychylał się pan Leon. I pojechaliśmy na pociąg a potem znowu autem na jakaś daczę. Sądząc po nazwach miejscowości widzianych z pociągu dacza musiała być w granicach 100km od Moskwy. O nic nie pytałem, bo nie było sensu… Tyle mojego zysku, że żyję poza więzieniem i to bez porównania wygodniej niż przez całe moje samodzielne życie.

Dacza była pilnowana. Posiłki dostarczano gotowe. Kucharz o przezwisku Rasputin je podgrzewał. Chyba nazywał się jakoś podobnie Putin, czy jakoś tak… Dla polskiego smarkacza znającego angielski, czyli dla mnie, przezwisko było podwójnie zabawne, gdy modyfikowałem je w gastronomicznym kontekście jako ‘zraz-put-in-raz’.

 Pana Leona odwiedzali ludzie mniej-więcej  w jego wieku a wtedy strażnik zabierał mnie do najdalszego pokoju i pilnował aż wyszli. Parę razy pokazała mi się i przedstawiła tylko pani Zoya Vosskriesienskaya… Niezwykle magnetyczna kobieta… żadnej podobnej nigdy w Rosji nie spotkałem.

Strażnicy odnosili się do mnie z mieszaniną obrzydzenia i litości, niczym do dziecka chorującego na chorobę dającą paskudne efekty estetyczne, z którymi lepiej uważać, bo mogą być zakaźne, choć nikt tego nie potwierdza. Dopiero długo później dotarło do mnie, iż brali mnie za kochanka pana Leona… Osobliwa sytuacja, bo nie ulegało wątpliwości, iż strażnikami byli czekiści… czyli ci, do których obowiązków należało m.in. zwalczanie „piederataw” jak nazywa się homoseksualistów w Rosji także i dziś i pewnie jeszcze długo tak będą nazywani. W ówczesnej Rosji homoseksualizm karany był śmiercią lub dożywociem w gułagu… Nawet gdyby karą byłby mandat jak za jazdę bez biletu… to i tak pozostawałaby ona, którymś z tysięcy dowodów na średniowieczność takiego prawa… Wystarczy, że państwo się wpieprza w jakikolwiek seksualizm dorosłych ludzi uprawiany za obopólną zgodą, by prawo było bezprawiem.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że większość systemów prawnych tamtego okresu kwalifikowała homoseksualizm jako przestępstwo. Bez względu na ustrój…. Czy to Imperium Brytyjskie, czy Republika Francuska. Jednym z nielicznych wyjątków była Druga Rzeczpospolita, no ale ona już właściwie nie istniała…

Tak, średniowiecze wciska się w każdą szparę jaką się mu zostawi, bez względu na ogólne standardy. Jest jednak pewien szczegół różniący nowoczesny system nękany przez średniowieczne infekcje od systemu, który właściwie jest średniowieczną infekcją. Jak wiadomo paragrafy penalizujące homoseksualizm zostały z zachodnich kodeksów usunięte. Dokonało się to bez rewolucji i nie miało szansy się dokonać bez udziału osób heteroseksualnych. Czyli nawet jeśli system głupieje od infekcji, to nie zabrania ludziom go leczyć. Albo innymi słowy: nowoczesny system nie boi się ewolucyjnej modernizacji.

Tymczasem, średniowieczna tyrania boi się jej zawsze… Brak zdolności ewolucyjnej prowadzi do rewolucji. Rewolucja zostawia wszystkich mniej lub bardziej pobitymi, dlatego a po rewolucji… można spokojnie kontynuować po staremu, co Moskale udowodnili ponad wszelką wątpliwość przekształcając imperium w …imperium.  

Ten konkretny  przykład obrazuje jeszcze jedno nieodłączne zjawisko średniowiecznych ustrojów, albo wszystkich innych dotkniętych choćby chwilowo średniowieczną gorączką… i właśnie to dodatkowe zjawisko uważam za groźniejsze od samej homofobii… i właśnie, by to dodatkowe zjawisko zniszczyć, warto trzymać państwo jak najdalej od strefy prywatnej dojrzałych ludzi a zwłaszcza ich seksualizmów… Gdy już prawo staje się bezprawiem, to dla jednych jest „równe” a dla wybranych… „równiejsze”…

Któregoś dnia Bukojemski oznajmił mi, iż ‘właśnie wydano oficjalny dokument uwolnienia nas z więzienia w Taszkiencie. Co jest o tyle ważne, że jedziemy do Sielc nad Oką organizować dywizję pod dowództwem pułkownika Berlinga’. Miałem gówniarską ochotę na przekorne pytanie: ‘A co będzie, jeśli nie chcę w tym brać udziału?’ Powstrzymałem się, bo druga, ta przedwcześnie dojrzała cześć mego umysłu, aż nazbyt dobrze znała odpowiedź….

 I tak zostałem jednym z pierwszych polskich żołnierzy w Sielcach.

 Pułkownik proponował mi służbę w jego pułku artylerii, ale zostawił mi prawo wyboru, więc poszedłem za moją szczeniacką fascynacją i wybrałem czołgi.

Gdy zapadała decyzja o wysłaniu Dywizji Kościuszkowskiej na front, rosyjskie linie były cieniutkie. Ich szczęście, że najlepszy generał Stalina Adolf Hitler odesłał najlepsze jednostki pancerne do Włoch w kulminacyjnym momencie kurskiej bitwy, bo losy wojny mogłyby się łatwo odwrócić. Rosjanie naciskali na Polski Komitet Narodowy i Berlinga,  więc wysłano niedoszkoloną dywizję na front.

Pierwsza brygada pancerna była kompletnie w proszku, więc z najbardziej ‘doszkolonych między niedoszkolonymi’ wybrano dość załóg, by obsadzić nimi Pierwszy Pułk Czołgów i wyprowadzić go ze struktury brygady, jako pułk samodzielny. Pułk mający wspierać natarcie Pierwszej Dywizji Piechoty.

Przy okazji jakimś ‘zaczarowanym ruchem magicznej różdżki’, ktoś uczynił mnie sierżantem podchorążym.

Oficerami w brygadzie pancernej byli chyba wyłącznie Rosjanie o ‘polaczawym pochodzeniu’… A że to byli moi, bardziej lub mniej bezpośredni przełożeni, więc któryś z nich musiał był podpisać wniosek o mój awans… i to skokowy awans. Awanse skokowe są rzeczą osobliwą nawet w nie-całkiem-normalnych armiach. Nigdy nie dowiedziałem się, który podpisał mój awans, ale za to wszyscy oficerowie zaczęli otaczać mnie podobnym woalem milczącej mieszaniny współczucia z odrazą, jakiej zaznawałem od czekistów na daczy jeszcze stosunkowo niedawno…

 To właśnie w tym momencie doznałem owego olśnienia. Olśnienia, iż moi dowódcy, tak samo jak tamci czekiści biorą mnie za kochanka pułkownika Bojemskiego… gdy tymczasem ja nawet dziś nie wiem, czy on tym homoseksualistą był, czy nie był. Dopiero po tamtym awansie zrozumiałem tę cząstkę wiedzy o Rosji i imperialnym sposobie myślenia, jaką ojciec próbował mi przekazać w opowieści o generale Przewalskim i Stalinie.

Hmmm… Całkowicie obojętne mi było czy jestem w ich oczach „pjedjeratam” czy gwałcicielem praczek albo eunuchem…

Ta bitwa to było… Po tylu latach wciąż nie wiem jak to nazwać…

Może 15-20% dowódców do czegoś się nadawało i to raczej ci, po których najmniej się można było spodziewać. Bez wątpienia dowódca dywizji nadawał się tylko do chlania i przewałów. Swoim kreteńskim zwiadem bojowym przed bitwą pokazał Niemcom kierunek przyszłego natarcia… A przecież to polski przedwojenny starszy oficer…

Do grupy nadających się pomimo najwyższego samokrytycyzmu muszę zaliczyć samego siebie. Tylko dlatego, że większość ‘stawiała poprzeczkę bardzo nisko’.

Zaopatrzenie w amunicję organizowano przez odbieranie jej oddziałom odwodowym… Ewakuacja rannych była zakazana pod groźbą uznania za dezercję… A w moim czołgowym ogródku kompletny brak rozpoznania i/lub przygotowania saperskiego. W efekcie z całej kompanii do walki weszły 4 czołgi w tym 2 mojego plutonu, gdy reszta została w mierejskim błocku…

W którymś momencie mój woź stracił gąsienicę akurat przed niemieckim kontratakiem (musiałem ją uszkodzić wcześniej) a tu piechota jęczy, że czas się poddać, lub uciekać.  Amunicji na styk. Dwóch lub trzech oficerów widzę martwych, ułożonych jak do wiejskiego pogrzebu w leju.  Reszta dowódców diabli wiedzą gdzie… Podoficerowie batalionu, na którego pozycjach się znalazłem, dostali swe stopnie chyba za zdolność do malkontenctwa…  Kontaktu z komendą pułku, ni cholery… Stosy ciał bezładnie wrzuconych w leje po wybuchach… Słyszałem później o oficerze, jaki dostał jakiś order pośmiertnie a potem się znalazł żywy, choć ranny. Facet spędził większość bitwy w takim stosie ciał.

Mój uszkodzony czołg szybko zamaskowaliśmy krzakami i rożnym śmieciem, jak kawałki płota a drugiemu kazałem zmieniać nieznacznie pozycje, co kilka minut, między krzakami, wrakami ciężarówek  a małym garbem terenu i walić w każdy wóz bojowy, lub grupę piechoty jakie zobaczą… I jeszcze raz, zmieniać pozycję, bez sprawdzania, czy trafili, albo nie. Ja z moją załogą, byliśmy przywiązani do jednego miejsca, więc odprawiłem kierowcę z telegrafistą do okopu, a ładowniczego ostrzegłem, że gdy Niemcy zaczną wstrzeliwać się w naszą pozycję, to spieprzamy z czołgu. Do tego momentu, będziemy walić w co popadnie.

Pokręciłem się trochę między piechociarzami i udało mi się ich trochę podkręcić. Zracjonalizowałem stanowiska strzeleckie i rozdysponowanie amunicji. Nie miałem wiele więcej wiedzy niż oni… doświadczenia też nie… po prostu było tam takie dno i rozpierducha, że przeciętna doza zdrowego rozsądku jawiła się jako wysokie kompetencje. To wszystko wydawało mi się w wówczas proste racjonalne i oczywiste. Byłem bardzo młody… sprzyjało mi szczęście nowicjusza i nie wiedziałem, iż umiejętność konsolidowania obrony tak jak ja to zrobiłem wymaga lat dowódczego doświadczenia, wspartych wojskową edukacją a nie jakimś gównianym kursem jaki odbyłem w Sielcach.  

No i w sam raz utrafiłem. Niemcy ruszyli i… i się im nie udało. Tego właśnie potrzebowała ta banda rozhisteryzowanych niewolników, by poczuć się ludźmi. Potrzebowali zrobić, co do nich należało bez bycia pouczanym i łajanym przez kreteńskiego poganiacza niewolników. Wystarczy, by człowiekowi coś się udało we właściwym momencie… a gdy jest to grupa ludzi, to mogą potem czynić cuda.

 W czasie mieriejskiej/lenińskiej bitwy cudem było, że w ogóle ktokolwiek mówiący po polsku ją przetrwał.

 Dotyczy to w jakimś stopniu także mnie samego.

Parę minut po wycofaniu się Niemców, nadleciały junkersy i odłamek bomby, lub pocisku z działka przeszedł przeze mnie krusząc lewy obojczyk i zalewając krwią połowę ubrania a kamień wyrwany z ziemi walnął mnie w głowę przez hełmofon… Myślę, iż to musiał być kamień ale mogłaby być równie dobrze czyjaś oderwana głowa. Pewne jest tylko, iż nie było to nic dostatecznie twardego na mój łeb.

Gdy odzyskałem przytomność, było ciemnawo. Ludzie wokół mnie coś do mnie mówili, w czym nie byłem w stanie wyróżnić słów. Poznawałem ich twarze, ale nie byłem w stanie asocjować, kto jest, kim i dlaczego go poznaję.

Ignorując wszystko i wszystkich, po prostu wstałem i ruszyłem pieszo w kierunku Mieriei.

Ciekawe, że przy całej nieświadomości, zachowałem świadomość, iż mogą rozstrzelać mnie za dezercję, ale było mi to doskonale obojętne.

Przeszedłem lepki błotnisty brzeg… październikowo zimną wodę… i brzeg przeciwległy… i szedłem tak ze zwisającą bezwładnie lewą ręką… i szedłem… i szedłem, aż doszedłem do jakiegoś namiotu, w którym była prycza… Na jej brzegu usiadłem… i padłem w tył… gdy ktoś coś zaczął nade mną ględzić.

Wszystko było mi absolutnie obojętne.

Świadomość przez minutę znikaaaaała… To był najszczęśliwsza minuta mojego życia przed poznaniem Safony.

Tracąc przytomność byłem pewien, że to minuta ostatnia. Niestety obudziłem się w szpitalu w trakcie gipsowania… na krótką chwilę. A potem dzień, lub dwa później z żalem stwierdziłem, że żyję.

Tak zażarcie walczyłem o moje życie od 1940… Gdy umierali moi rodzice i masę innych ludzi wokół mnie i nagle na tamtej pryczy w niezidentyfikowanym namiocie, byłem szczęśliwy świadomością, iż za pól minuty wszystko się skończy i wreszcie będę wolny… Nie udało się.

Gdzie tu logika? Sens istnienia?

Nie wspominając o jakichś bożych planach, w które wierzą miliardy ludzi. Niemożliwe, by chemia szoku pourazowego zmieniała „wyższy sens” jeśli on wyższym niż chemia jest… Psychofizjologia to też chemia… a że czasem wychodzą nam z niej rzeczy wielkie… znaczy tylko, że to potrafimy. Bez bogów i wrogów też byśmy potrafili, ale wtedy wolimy być chciwi i egocentryczni.

Zdrowiałem.

 Co prawda po wyzdrowieniu nie zacząłem gonić za śmiercią, ale mój organiczny imperatyw przetrwania zaczął przemawiać do mnie w nowy mniej kategoryczny sposób… Zaczął się rok 1944, czyli miałem fałszywe 20 lat a prawdziwe 17… Choć jak w takich okolicznościach definiować prawdziwość wieku?

Dziś w bezpiecznych krajach, nawet ludzie w wieku stanowiącym sumę tych liczb nie stają się tak dorośli jak ja stałem się wtedy.

Po jakimś czasie w szpitalu dowiedziałem się o naborze do pierwszego polskiego Batalionu Specjalnego.

Złożyłem wniosek o przydział. Czułem, że nie będę potrafił wrócić do 1Brygady Pancernej (w międzyczasie zwrócono jej mój pułk samodzielny). Czułem się chyba winny wobec  moich podkomendnych pozostawionych na tamtym brzegu Mieriei. Racjonalnie, byłem bezużyteczny w tamtym stanie fizycznym a nawet byłbym dla nich balastem. Racjonalna ocena nie mogła nic poradzić na psychofizyczną barierę jaka we mnie wyrosła…  Nawet nie chciałem wiedzieć jak ich dalsze losy się potoczyły.

 Nowy przydział dostałem, bez niczyich grymasów. Tym sposobem poznałem Yuriya i jego młodą żonę.

Kurs spadochroniarski podganiano z powodu nadchodzącej ofensywy.

 Ofensywa ‘Bagration’ ruszyła  dwudziestego drugiego czerwca (w rocznice operacji ‘Barbarossa’) i trwała do dziewiętnastego sierpnia… ale bez nas.

 Ja i jeszcze paru głównie tych z wehrmachtowego odzysku byliśmy gotowi tak, czy inaczej.

Zakładano z góry, iż tylko najlepsi nadąża i całość pierwszego polskiego Batalionu Specjalnego nie będzie gotowa, by wejść do akcji w operacji ‘Bagration’. Znając Moskali, wysłaliby i nieprzygotowanych, gdyby ktoś w komisariacie wojennym miał jakaś ideę z nami związaną. Póki co nie mieli, lub mieli jakąś anty-ideę. Gdybym miał mistyczne skłonności mógłbym pomyśleć, że czytali mi w myślach…

 A myślałem w istocie o poszukaniu kontaktu z AK.

Propaganda rosyjska i polskiego moskalstwa (jak zwał religijnie oddanych kremlowi Polaków mój ojciec już przed wojną) oskarżały Armię Krajową o bierność, tchórzostwo a nawet o współpracę z Niemcami, co dla mnie było najlepszą rekomendacją. Musi to brzmieć dziwnie dla kogoś nieznającego tamtych realiów. Ja znałem Moskowitów lepiej niż bym chciał a stąd wiedziałem, iż jeśli ktoś robi najlepszą robotę dla swoich współobywateli, albo i całej ludzkości to na pewno zostanie przez rosyjską propagandę posądzony o wszystko, co najgorsze… A i odwrotnie, matoły proklamujące (i wyłącznie proklamujące) swój patriotyzm nawet na motywach antyrosyjskich, z pewnością znajdą w rosyjskich mediach, co najmniej zdystansowany respekt.

 Ostatecznie całą ofensywę 1944 roku przesiedzieliśmy na tyłkach po pospiesznie zakończonym kursie nikt nie wiedział, co z nami dalej robić.

Stalin postanowił sobie popatrzeć, co wyjdzie z lądowania w Normandii… Gdyby aliantom nie wyszło z pewnością podpisałby ze starym kompanem z 1939 roku nowy pakt o współpracy. Rosyjsko-niemiecka granica jeszcze przez rok lub trzy przebiegałaby wzdłuż Wisły. Taki paranoik jak on z pewnością również żywił swoje stare fobie z czasów Bitwy Warszawskiej w 1920 roku, więc bez wątpienia ucieszył się z prezentu, jaki w Warszawie zafundowała mu komenda AK.

Z powstania pożytek był tylko jeden… Taki, że przez cały okres rosyjsko – imperialnej zależności każdy GENSEK KPZR-u, ze Stalinem włącznie, wahał się przy każdym przykręceniu śruby Polakom… bo a nuż znowu odwalą taki numer jak z tym powstaniem w 1944.

 Za to nas Rosjanie szykowali na przygotowanie dróg pod ofensywę zimową.

Moja drużyna trafiła do północnej Wielkopolski ze wskazaniem na wybadanie (możliwie jak najgłębiej) przejścia przez wał pomorski w stronę Kolberg.

Wytyczyliśmy parę optymalnych dróg podejścia do wału pomorskiego. Największym ryzykiem było transmitowanie całego tego materiału przez radio… w sumie bez potrzeby.

 Przed wojną byłem dzieckiem oszalałym na punkcie postępu technologicznego a mój ojciec był gotów spędzać każdą wolną chwilę, czy nawet poświęcać różne obowiązki dla omawiania ze mną moich fascynacji. Znałem zasadę triangulacji i słyszałem o pelengatorach na długo przed tym, gdy na kursie spadochroniarzy-dywersantów ktoś mętnie nadmienił ich istnienie. Słuchacze dowolnych kursów mają uniwersalny zwyczaj NIEabsorbowania informacji ‘mętnie nadmienianych’. Logika tymczasem kazała zakładać, że jeśli ta technologia była nieźle rozwinięta w latach trzydziestych, to w toku wojny Niemcy musieli udoskonalić ją wykładniczo.

Wozy pelengacyjne zaobserwowaliśmy już pierwszego dnia po zrzucie w okolicach przedwojennej granicy polsko-niemieckiej. Musiał ich zaalarmować meldunek dowódcy o zebraniu skoczków i rozpoczęciu akcji.

 Dowódcą był Rosjanin o polaczawym pochodzeniu. Taka była zasada w przydzielaniu moskalskich oficerów do polskiej armii, żeby mieli jakiegoś pradziadka, czy pra-ciotka Polaka.

 Nie twierdzę, że przydzielano nam najgorszy chłam… Przeciwnie wielu z tych oficerów prezentowało lepszy poziom profesjonalny od przedwojennych polskich dowódców pozostałych w Związku Radzieckim po wyjściu Andersowców (zapewne, dlatego właśnie ‘pozostałych’). Problemem była raczej skłonność ludzi imperialnych do swoistej histerycznej bohaterszczyzny.

Właśnie takiego polskawego kapitana otrzymała za dowódcę moja grupa.

Gdy przekazywaliśmy kolejny meldunek siedziałem na drzewie na leśnym pagórku. Gdzieś na skraju widzialności mignęła mi w przesiece niemiecka kolumna z wozem pelengacyjnym. Mogłem się mylić, bo zaraz zniknęli wśród drzew i byli, co najmniej dwa kilometry od nas, ale na froncie a zwłaszcza za jego liniami najczęściej trzeba wierzyć takim instynktownym identyfikacjom, bo na rzetelne rozpoznanie zwykle brakuje środków a z pewnością zabraknie czasu, jeśli instynkt podpowiada poprawnie.

 Zsunąłem się niebezpiecznie z drzewa, byle szybciej dopaść stanowiska i pukającego w klucz radiowy dowódcę. Dobiegam i mówię mu, że Niemcy dojadą w pobliże za trzy-pięć minut, na ile pozwolą im leśne drogi i wymogi pelengacji. Wysypią tyralierę w las i… A ten mi odpowiada ‘spakojna małysz’…

Dziesięć czy piętnaście lat starszy ode mnie facet z frontowym doświadczeniem a zachowuje się jak harcerz w ciocinym ogródku, więc odłączyłem akumulator od radia. A ten gieroj cholerny mi tu bluzgać zaczął i straszyć… już chciałem go w mordę strzelić, ale nadbiegła reszta chłopaków z pozostałych ubezpieczeń z wieścią, że Niemcy zatrzymali się w pobliżu i ‘się zastanawiają’ .

Spakowaliśmy się cicho i skuleni ruszyliśmy w głąb niemieckiego terytorium, na północny zachód. Tym razem obława nie ruszyła za nami, choć jeszcze przez jakiś czas nie miałem pewności, czy nie naślą oddziału z głębi swego terytorium, który mógłby działać jak nagonka w trakcie polowania. Polskawy kapitan ochłonął i przestał straszyć mnie sądem… a właściwie przestał się do mnie ogóle odzywać poza wydaniem mi zakazu zbliżania się do radia w trakcie nadawania. Nakazał też swemu zaufanemu, stać zawsze między radiem a mną podczas transmisji… No i tak obaj zginęli przy tym cholernym radiu parę dni później…

 A mi się udało wyprowadzić resztę grupy z obławy. Potem szliśmy i szliśmy, choć nie da się porównać tego marszu z moją wędrówką przez kraj Jakucki…

Aż zidentyfikowałem regularną polską formację. To była Szósta Dywizja Piechoty. Oczywiście, najpierw czuli potrzebę wzięcia nas do niewoli, jako niemieckich dywersantów.

Nawet nie rozumieli czym jest ‘wiezdziechona bumaga’  wystawiona specjalnie z myślą o podobnym spotkaniu. Po 2 dobach i wykonaniu niezliczonych konsultacji, oraz dochodzeń, w końcu oddali nam broń przydzielając do Szóstej (omen jakiś?) Samodzielnej Kompanii Rozpoznawczej podporządkowanej sztabowi tej Szóstej Dywizji.

Szkoda opisywać ich żałosne wysiłki w drodze na Kolberg/Kołobrzeg i samo zdobywanie miasta… Jak zrównali je z ziemią przy pomocy rosyjskiej artylerii rakietowej i jak zdobyli dopiero wtedy, gdy Niemcy odpłynęli na zachód morzem… Nie wiem, po co dowódcom 6 dywizji była kopania rozpoznawcza, skoro potem dysponowali szturmującymi pododdziałami jakby dostarczanego przez nią rozpoznania nie znali… Beznadzieja.

Cała korzyść z mojej działalności pod Kołobrzegiem sprowadza się do poznania późniejszego ‘naczelnego’, czyli porucznika Jaruzelskiego (też zwiadowcy tyle, że drugiej dywizji). Nie przypadliśmy sobie do gustu, ale obaj dostrzegliśmy w sobie nawzajem pewną unikatową wśród oficerów LWP cechę… brak ciągu do wódki.

A o reszcie ludzi i wypadków szkoda gadać. Gdyby nie to, że najlepszy generał Stalina właśnie roztrwonił ostatnie atuty Niemiec w Ardenach, to ofensywa zimowa nie doszłaby dalej niż na zachodnie granice Drugiej Rzeczypospolitej… A może i nawet wróciłaby na linie Wisły…

Nabrałem wreszcie właściwego dystansu do tej roboty, co przypieczętował awans na podporucznika za wyprowadzenie grupy (prawie) w całości… Tak brzmiało uzasadnienie… Przekładając na ludzką mowę ten meta-language umundurowanych działaczy partyjnych… Moim prawdziwym osiągnieciem zdawało mi się wówczas, zdobycie zupełnie unikalnego pistoletu. Jakiś niemiecko-pomorski rusznikarz-wirtuoz zaadaptował fiński pistolet Lahti do długiej lufy artyleryjskiego Lugera i węgierskiej składanej kolby Benke-Thiemann. W sporym uproszczeniu, Finowie włożyli system Bergmana w ergonomię Lugera 08. Już sam pomysł Finów odpowiadał mi bardziej, niż Luger 08, a w interpretacji owego rusznikarza, którego opuszczony dom przywłaszczyłem sobie na dni parę, Lahti oczarowywał mnie jak kobieta.

Bylem wreszcie definitywnie poza granicami ‘matierikowaj impierii’.  

Co prawda imperium przylazło ze mną do Polski, ale czułem, że na własnym terenie nigdy nie będę od nich tak zależny jak przez cztery ostatnie lata.

 Zresztą, mój umysł nigdzie nie wybiegał, ani w przyszłość, ani w przeszłość.

 Etat dowódcy kompanii rozpoznawczej był wolny od jakiegoś czasu. Pełnił go… a właściwie, unikał pełnienia jakiś młody łącznościowiec, który z ekstatyczną nadzieją wyzwolenia, poprosił o powrót do macierzystej kompanii łączności, gdy tylko pojawiłem się ja.

Zrobiono mnie najpierw ‘pełniącym obowiązki’ a potem etatowym dowódcą, gdy tylko dostałem podporucznika.

 Skupiłem się na ochronie moich podkomendnych. Wychodziło mi to nieźle. Bezpowrotnie straciłem tylko dwóch, przez cały wał pomorski, aż do momentu, gdy 12 kwietnia stanęliśmy na prawym brzegu Odry pod Siekierkami. Nim jeszcze w nocy z trzynastego na czternasty Polskie jednostki zluzowały Rosjan tkwiących tu chyba od lutego.

 Wydawało się, że jako kompania rozpoznawcza Szóstej Dywizji zdamy się tam psu na buty, bo Szóstą pozostawiono w odwodzie, więc nawet w tym luzowaniu nie uczestniczyła. Ale dowódca dywizji usilnie pragnął się zasłużyć, zatem wpadł na pomysł przekazania swej kompanii rozpoznawczej do dyspozycji sztabu pierwszej armii LWP.

Gdy zamieniano Czterdziestą siódmą Armię naszymi dywizjami na prawym brzegu, ja z moją kompanią popłynęliśmy na rosyjski przyczółek.

W czasie nocnego rajdu zobaczyłem na własne oczy ludzi jacy masakrowali tysiące moskowickich i polskich żołnierzy, oraz setki czołgów wzdłuż Odry i jej starorzecza.

Nie mieliśmy zamiaru „rozbrajać” niemieckiej obrony tamtej nocy, ale przypadkiem omal wleźliśmy w świetnie zamaskowane stanowisko przeciwpancernej PAK–40 sieben–komma–fünf.

To właśnie takie obrazy pozwalały mi po wojnie czytać prawdę z kompletnie zafałszowanej teraźniejszości, oraz historii, jakimi brutalnie faszerowano, kogo się tylko dało z żołnierzami na czele. Zestawianie nadętych peanów z moimi doświadczeniami pozwalało mi nawet w okresach mojego „bezrobocia” wypracowywać pewne konkluzje uniwersalne.

 W zasadzie stałym zadaniem kompanii rozpoznawczej było dostarczanie „języków”, czyli porywanie jeńców od których można było się czegoś dowiedzieć. Jednak tej nocy było to, raczej nie do pogodzenia z naszym zadaniem głównym, czyli wyszukiwaniem mniej podmokłych przejść dla czołgów. Dlatego tylko przyjrzałem się w szczątkowym świetle temu stanowisku i zapisałem sobie jego położenie, oraz sposób maskowania… A co w nim takiego szczególnego? A to, iż kanonierami były chłopaczki takie jak ja, gdy Rosjanie wieźli mnie na Syberię albo i młodsi. Ich dowódcą był podoficer opierający się na kulach, bo nie miał prawej nogi, co najmniej do kolana… Tak samo obsadzone były baterie przeciwpancerne na wzgórzach Seelow. Wielkiego, genialnego Żukowa, przez trzy dni, masakrowały dzieci i kalecy… Beznadzieja…

Rozpoznaliśmy, co się dało tej nocy i już prawie dochodziliśmy do linii Czterdziestej siódmej… gdzie specjalnie zostawiłem większość swej kompanii dla osłony mojego powrotu… i to bardziej przed sojusznikami, niż przed wrogiem… ale nie uchroniło mnie to przed kolejnym lądowaniem w szpitalu… Ten był chyba w okolicach Piły. Tam dowiedziałem się o zakończeniu wojny w Europie.

Nie cierpię atmosfery szpitali, więc jak najszybciej mogłem, skorzystałem z okazji naboru do ochrony ogłoszonego przez pełnomocnika rządu, czy już wtedy wojewodę zachodniopomorskiego pułkownika Leonarda Borkowicza.

 W ten sposób unikałem komisji lekarskich i zdawania się na wojskowe przydziały. Do „wyboru” były w tym czasie dwie opcje służba graniczna na zachodzie, lub walka z tzw. „zbrojnym podziemiem”.

Mogli mnie wcielić, wraz z całym związkiem taktycznym, do KBW i kazać polować na AK-owców [Rozkaz rozwiązujący AK gen. Okulicki wydał w styczniu. W chwili gdy pod koniec maja kalkulowałem swoje plany, nie wiedziałem o tym fakcie. Gdybym nawet wiedział, to i tak mówiłbym o żołnierzach AK, Akowcy a ich sytuacja prawna do 2 sierpnia pozostawała zła w teorii i w praktyce. Po 2 sierpnia poprawiła się w teorii]

Kompletnie nie miałem koncepcji, co ze sobą zrobić po zakończonej beze mnie wojnie, ale wiedziałem, że na ludzi, którzy walczyli tu w kraju z Niemcami, polować nie mam zamiaru.

Przychodziło mi do głowy, by przedrzeć się na Zachód, co w tym momencie jeszcze nie było aż tak trudne. Uciec tam gdzie moskowickie imperium mnie nie dosięgnie… Ale czy na pewno?.. Przylazło do Polski i wschodnich Niemiec… A jak polezie za mną na Zchód?  Żartowałem ponuro sam ze sobą.

Tak czy inaczej skorzystałem z oferty pułkownika Borkowicza i… i pojechałem na zachód tyle, że bliższy, czyli do Szczecina.

Robiłem tam różne rzeczy a głównie woziłem i ochraniałem prezydenta miasta pana Piotra.

 Piotr Zaręba był studentem mojego ojca… architektem po Politechnice Lwowskiej. Było coś fascynującego w tym wszystkim, co działo się w 1945 roku w Szczecinie i niewykluczone, iż zatopiłbym się w morzu tego, co było tam do zrobienia i oferowanych przez tę sytuacje możliwościach… ale… W listopadzie miała miejsce uroczystość przekazania lewobrzeżnego Szczecina z rąk niemieckich pod polską administrację. Tego ciemnego już popołudnia miałem w aucie dwie najważniejsze w mieście osoby, bo obaj panowie postanowili coś omówić po drodze… mojego prezydenta i wojewodę zachodnio – pomorskiego pułkownika Borkowicza… I przytrafił się zamach później przypisany oficjalnie Wehrwolfowi, ba nazwany jego najambitniejszą i najlepiej zorganizowaną akcją na terenie Polski…

 Ja wiem, z kim walczyłem i kogo trafiłem, i spod czyjego ognia udało mi się moich VIP-ów wywieźć bez szwanku… I nie przypuszczam by napastnicy tamtego wieczora znali po niemiecku więcej niż ‘Hitler-kaput’.

Szczęśliwie nie dałem się nabrać na numer z kontrolą dokumentów, bo byłem już wcześniej zaangażowany w rozwiązanie kwestii rosyjskich rozbojów na rogatkach Szczecina.

Czy tym razem chodziło tylko o rozbój, czy o pozbycie się pary niedających się zmarginalizować polskich administratorów miasta i regionu?  Tego nie wiedziałem i moi szefowie też tego nie wiedzieli, dlatego postanowili dla bezpieczeństwa znaleźć dla mnie jakieś czasowe zajęcie, najdalej jak można było od Szczecina… I tak po pięciu latach znowu stanąłem przed domem we Lwowie.

Lwów był oczywiście już wtedy wcielony do ‘matierikowaj impierii’. Stalin swoim zwyczajem zrobił zatruty prezent ukraińskiemu nacjonalizmowi. Prezent, który miał przekreślić na zawsze, możliwość porozumienia się między Polakami i Ukraińcami.

Polakom zresztą dał symetrycznie inny zatruty prezent w postaci ‘średniowiecznych ziem piastowskich’ odebranych Niemcom. Różnica była tylko taka, że wschodnia Galicja nie była endemiczną ziemią Rusinów południowych zwanych później Ukraińcami. Była obiektem rywalizacji dwóch państwa Polan… państwa Polan kijowskich i poznańsko-gnieźnieńskich (zbieżność nazw obu plemion uważana jest za przypadkową ale nikt tego nie dowiódł)… Później Kijów z rywalizacji wypadł ale zostało w niej prawosławie posiadające atut w postaci języka liturgicznego ‘bardziej ludzkiego’ dla Słowian niż łacina … Takie rozważania do niczego nie prowadzą, bo zawsze, gdy domknie się na jednym końcu, to na drugim końcu coś wyskoczy np. Księstwo Szczecińskie jakkolwiek NIE-germańskie, nie było nigdy wcześniej zamieszkiwane przez ludność, którą można by nazwać polską. Etc, etc, etc. Czas wyprowadzić politykę z historii a historię z polityki.

 Stalin obiecywał też Królewiec, lecz uznał, że zostawi go sobie by Niemcy też dostały coś zatrutego…tym czymś było  zatrute NIEDOPOWIEDZENIE… Miał też drugi (może nawet ważniejszy) powód. Królewiec nadawał się doskonale by kontrolować całą trójkę… Niemcy, Polskę i Ukrainę. Te trzy kraje, to jak świetnie wyczuwał, klucz do sukcesu lub porażki moskiewskiego imperium. Porozumienie między demokratycznymi i suwerennymi, właśnie tymi trzema narodami uruchomi automatycznie proces lawinowego upadku moskiewskiej tyranii… nawet bez jednego wystrzału. Dlatego właśnie wydzielił nam zatrute prezenty, których nie mogliśmy NIE-przyjmować.

Pomimo wywózek, terroru i dowożenia tysięcy ludzi z całego imperium wschodnia Galicja wciąż była zamieszkiwana w przewadze przez Polaków… ‘I to trzeba było zmienić’. Zanim jeszcze wynaleziono pojęcie czystek etnicznych, Stalin już je robił. Dla niego nazwa miała znaczenie jedynie i aż propagandowe, więc dostosowano do faktów pojęcie ‘REPATRIACJA’, choć używano też oficjalnie pojęcia ‘EWAKUACJA’, które później zatarto w historiografii, bo jednak budziło zbyt dramatyczne skojarzenia.

 Przystanąłem przed naszym przedwojennym domem tylko na chwile… i ani przez chwile nie miałem zamiaru wchodzić do niego… prosić obecnych lokatorów o możliwość pozwiedzania starych kątów… Nie… Po prostu wyszedłem na spacer z Zofią Lewartowską, która miała mnie od jutra wdrażać w moje obowiązki w Polskiej Komisji Ewakuacyjnej… A dziś była jeszcze słoneczna mroźna niedziela. Przed nami było jeszcze wiele miesięcy pracy, ale ‘w tygodniu absolutnie nie ma czasu na cokolwiek’… Jak uprzedziła mnie Zofia… ‘Czas pracy jest limitowany tylko ilością interesantów i zadań przez nich generowanych… I co gorsza ich ilość rośnie, bo ludzie zaczynają sobie uświadamiać, że już żaden cud się nie zdarzy’. We Lwowie, Polski już nie będzie.

 Nawet już arcy-idiota biskup Baziak przestał mieszać ludziom w głowach, a sam nie wyjechał jeszcze, tylko dlatego, że wciąż szukano zażądanej przez niego salonki kolejowej.

Chodziliśmy tak Lwowiaczka z Lwowiakiem

Chodziliśmy, pewnie wyglądając dla przechodniów, jak para.  

Zofia była pięć lat ode mnie starsza (oficjalnie tylko dwa) ale tamtym momencie życia wyglądałem na dużo starszego niż istotnie byłem.

Chyba oboje czuliśmy się jak… jak para przypadkowych Rzymian, nieoczekiwanie ocalałych z zagłady Pompei. Spacerowaliśmy po ulicach zatopionych toksycznym prochem historii ze świadomością, że za rok ten obcy całun skamienieje i trzeba będzie, być może całych tysiącleci, by na nowo odsłonić piękno, potęgę i wartości utraconego miasta… Ale to już nie my będziemy je odsłaniać…

Wtedy, drugiego dnia pobytu we Lwowie, pożegnałem się z moim miastem na zawsze… A potem już tylko w nim pracowałem… do dnia, gdy…

…W biurze spotkałem bliźniaki dwujajowe Safonę i Orfeusza Lilienthalów.

No i przyszedł kres mojego stoicyzmu.

Właściwie to zmiotła go eksplozja, której nie usłyszałem. Niewielu ludzi o tym wie, bo niewielu przeżyło wybuch stojąc blisko epicentrum, ale możecie mi wierzyć, że tego wybuchu nie słychać… bo fala uderzeniowa niszczy bębenki zanim mózg odczyta płynący z nich sygnał.

Ten wybuch był dla mnie niemal tym samym…

Właśnie wróciłem z dyżuru na rampie kolejowej. Przedzierając się przez tłum widziałem jak do biura obsługi interesantów wchodzi para ludzi… gdzieś w moim wieku… Nie mogłem ich nie dostrzec, ponieważ oboje górowali wzrostem nad większością interesantów. W dodatku, dziewczyna spojrzała w sposób, w jaki nie patrzył na mnie jeszcze nikt… Ale banał… I co tu zrobić z banalnością stwierdzenia?

 Przez ułamek sekundy poczułem to samo, co odpływając z mieriejskiej bitwy… albo coś niezwykle podobnego.

Zanim się dopchałem do środka byli już „obsługiwani”… Odmownie…

Załatwienie odmowne bardzo rzadko się tutaj zdarzało, mimo, iż każde stanowisko od szefa po szeregowego urzędnika biurowego dublowane było przez Sowietów. Tylko na rampie nie chciało Moskowitom się zapierniczać.

W 1939 roku, polskim obywatelom bez względu na etniczne pochodzenie, zabrano polskie obywatelstwo wciskając w zamian sowiecko–imperialne paszporty. Umowa Sikorski–Majski to zmieniała, ale, z powodu okupacji niemieckiej zwrot polskich paszportów był możliwy dopiero w drugiej połowie 1944. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Rządem Londyńskim, Moskale zmodyfikowali interpretację tamtych ustaleń. W efekcie, nie każdy polski obywatel przedwrześniowy był nim nadal. W zasadzie tylko etniczni Polacy i Żydzi byli przewidziani do „repatriacji”. Jeśli ktoś był dzieckiem przed wojną i… i stracił w międzyczasie rodziców wraz papierami, to czekały go kłopoty.

Jeszcze gorzej, gdy rodzice załatwili np. ukraińskie, choć w zasadzie polskie papiery swym dzieciom przed rozdzieleniem. Łatwo pogubić się w zawiłościach państw multi-etnicznych popadających w niewolę. Przedwojenny polski akt urodzenia stwierdzający ukraińską etniczność w oczach Rosjan stwierdzał NIE-polskie obywatelstwo… nawet jeśli był sfałszowany lub „dopasowany” z obawy przed Niemcami.

Przedwojenny polski obywatel Żyd mógł pozostać Polakiem ale Ukrainiec w identycznej sytuacji już nie mógł.

Żydom statystycznie najczęściej zdarzały się pechowe sytuacje ze zrozumiałych względów. Jeśli np. żydowscy rodzice takie „dopasowane” akty załatwili, by chronić dzieci a potem przepadli, to wtedy wszystko zależało od nastawienia urzędnika, jakiegoś gorkomu, czy rajkomu, czy diabli wiedzą jeszcze, jakiego urzędu.

O szczegółach tego mechanizmu dowiedziałem się dużo później. Tu zaś w komisji ewakuacyjnej, bez poświadczenia polskiego obywatelstwa, nic nie można było zdziałać… Tyle wiedziałem już wtedy i właśnie miałem takie zdarzenie przed oczyma w tamtej chwili.

Dziewczyna drugi raz spojrzała na mnie ciemnymi przerażonymi oczami, gdy tak stałem zamurowany w progu, ale rozmowę z Zofią i Bułhakowem na przemian kontynuowała spokojnym inteligentnym, budzącym zaufanie głosem.

Bułhakow w niczym nie przypominał znanego rosyjskiego pisarza. Był jak zmrożony na kamień bałwan… Taki miał charakter i tak też mniej-więcej  wyglądał (łysy kurdupel z nadwagą). Ale nawet on jakby się lekko nadtopił w czasie tej rozmowy.  Zofia coś proszącego mu też powiedziała… a była jedynym Polakiem, który nie działał mu na nerwy. Po minucie milczącego wahania Bułhakow wstał i powiedział, iż mu ‘przykro ale na wojnę z czekistami na granicy nie pójdzie… Oczeriednoy!… Następny!’

 Oprzytomniałem na tym progu dopiero, gdy ktoś z tylu zaczął przesuwać mnie by dostać się do wnętrza a rodzeństwo starało się wyjść. Skuliłem głowę i przesunąłem się w stronę pół–biurka Zofii by położyć na nim przyniesione papiery… I nagle coś mnie strzeliło od wnętrza. Mruknąłem do Zofii, że czegoś zapomniałem w aucie i otworzyłem okno biura znajdującego się przecież na niskim parterze… i już byłem na ulicy.

Bliźniaki, które przedzierały się przez tłum w korytarzyku, wyszły drzwiami dopiero po chwili. Dziewczyna jeszcze z cienia korytarza wyłapała mój wzrok i podbiegła natychmiast po wysupłaniu się z tłumu, zaczynając mówić nim się zatrzymała.

– O pan już tu… Czy potrafi pan coś na to zaradzić? Coś załatwić? Nie możemy z bratem zostać w kraju, który zabił nam mamę i gdzie tatę zabili Niemcy… chyba… Proszę coś pomóc.

– Proszę mi mówić po imieniu… Mam na imię Abelard… Mówią mi Abel.

– Safona… a to mój brat Orfeusz – Wskazała na brata, który doczłapał do nas dopiero w tym momencie.

– Powiedzcie mi, co z waszym obywatelstwem?… Poza tym, co chcąc nie chcąc słyszałem w biurze.

– Za całe dokumenty mamy te akty urodzenia z ukraińską narodowością, ale przecież przedwojenne, więc też i polskim obywatelstwem… W tamtym sowieckim urzędzie… Głupia powiedziałam prawdę, że są załatwione dla ochrony przed Niemcami a tamten obleśny urzędas zrobił nam taki parszywy wykład… ‘A wy jevreje tak na szto wam w Polszu… tiepier gawariat szto ani naszyje sajuzniki… no nieskolka let tamu nazad nam gawarili Paliaki faszysty… w nieskolkije gody eta możet  wiernuc abratna… a u nas kak jewrej swajo miesta znajet i nie wystuzajetsja my jemu dozwolim zyc spakojna i bezapastna’… a potem właściwie wprost powiedział… ‘nu dziewoczka dawaj trachniomsja to dumamac toze budziet lekcze’… Jaka ja jestem głupia… trzeba mi było się oszpecić i błotem wysmarować, gdy szłam do niego… – Wglądała jak ktoś wahający się między furiacką szarzą a upadkiem z rozpaczy, więc pospiesznie jej przerwałem.

– Nie załatwię niczego urzędowo ale… ale będziecie w Polsce po niedzieli… – A w duchu dodałem – …Bułhakow może nie iść na wojnę z czekistami… jebał go Behemot. Ja mogę. Wojna, to przecież jedyne rzemiosło, na którym odrobine się znam.

Niedziela nad ranem, to najlepszy moment na taką akcje… Dziś jest wtorek, więc mam parę dni na zrobienie rozpoznania np. jak „pożyczyć” służbowego jeepa, w którym poprzedni właściciel zamontował „schowek na artylerie”… o którym wiem tylko ja… Droga kolejowa jest zbyt dobrze pilnowana, nie ma, co jej nawet rozważać… Muszę też przemyśleć jak zapewnić sobie margines czasowy na powrót… Sam brak jeepa może skomplikować życie pełnomocnikowi Sławińskiemu a to przyjaciel pułkownika Borkowicza… Potrzebuję też jakiegoś ogólnego marginesu na plan „D”.

Wziąłem od nich adres i kazałem czekać, z nikim się nie żegnać i nikomu nic nie mówić o wyjeździe, ani o odmowie wydania karty ewakuacyjnej. Wiedziałem już, że najprawdopodobniej będę musiał działać w mundurze. Przydałby się też mundur dla Orfeusza, ale skąd go wziąć? Chyba tylko mój galowy… Jesteśmy podobnego wzrostu… tyko, żeby buty pasowały… Zapomniałem oszacować jego stopy, bo gapiłem się na jego siostrę… żebym tylko czegoś poważniejszego nie spieprzył z podobnego powodu.

 Wiedziałem już też, iż nie mogę jechać najkrótszą drogą. Rozpatrywałem przez resztę dnia zagrożenia, mechanicznie odwalając moje obowiązki w pracy a potem na mojej kwaterze w budynku, w którym mieszkali też wszyscy polscy urzędnicy.

 Przed granicą i na niej mogę trafić na czekistów albo wojsko kontrolujące oscylowanie UPowców przez granicę… tu użycie mundurów ma sens.  Możemy spotkać UPA we własnej osobie… a w tym z kolei wypadku, mundur to samobójstwo. Na granicy czekiści, dla których mundur zwłaszcza oficerski może coś znaczyć, ale przekraczanie bez adekwatnych dokumentów znaczy z pewnością więcej. Potem Polacy… tu na dwoje babka wróżyła, albo mundur bardzo pomoże, albo tak samo bardzo zaszkodzi… ale brak munduru i odpowiednich papierów, to prawie pewna identyfikacja, jako UPA lub przestępcy pospolici… No i ewentualnie znowu UPowcy po polskiej stronie… samobójstwo, jak wyżej.  W zasadzie moglibyśmy pójść na pieszo w samej bieliźnie, gdybyśmy mieli zagwarantowany uśmiech szczęścia, bo tylko szczęście jest w tej układance czynnikiem decydującym. Wszystkich pozostałych komponentów nie jestem w stanie należycie przygotować, ani teraz, ani za miesiąc.

 A szczęścia nie potrafi zorganizować nikt… cóż…

 Mam mojego legalnego Lahti i nielegalny sturmgewehr44. Mrozy trzymają a w sobotnie wieczory wszyscy mundurowi czują potrzebę rozgrzania się samogonem… ci na służbie nawet bardziej niż pozostali… Nie będzie tak źle, jak rzekł kiedyś pan Leon.

No to zaczęliśmy szarżę we troje.

Wyjechaliśmy ze Lwowa na Przemyśl jeszcze w kompletnych ciemnościach a potem odbiłem na południe. Gdy było prawie całkiem jasno, wszyscy byliśmy już zmarznięci a moje wyczucie podpowiadało mi, że granica musi być kilka kilometrów stąd. Zjechałem więc na pobocze i „rozkazałem” bliźniakom ostatnie siku. Co prawda zamierzałem zrobić pieszy rekonesans przed samą linią graniczną, ale wtedy wolałbym mieć ich gotowych i nierozłażących się po krzakach. Rozłożyłem na masce mapę i obciążyłem przed wiatrem moim Lahti.

– Nie idźcie daleko i sikajcie razem. – Właśnie rzuciłem w ślad za nimi, gdy zza łuku drogi wypadł dodge półciężarówka i gwałtownie zahamował, najwyraźniej na mój widok. Instynktownie ująłem chwyt pistoletu. Składana kolba była w pozycji bojowej, bo w ten sposób mapa była lepiej przyciskana do maski jeepa. Na razie trzymałem broń poniżej krawędzi mojego auta, więc nie mogli jej dostrzec ludzie w dodgeu. Po pół-minucie dodge ruszył wolno do przodu a z boku wychylił się facet z PPSzem i zaczął walić seriami z ponad dwustu metrów.

 To jakiś spanikowany idiota… – Pomyślałem – …PPSzem można chybić i z dwudziestu metrów, zwłaszcza seriami. Trafienie z jadącego pojazdu byłoby trudne nawet z dziesięciu metrów.

Bez względu na to co o nim myślałem wojenny odruch narzucił mi postawę.  Byłem już przyczajony za narożnikiem jeepa i spokojnie celowałem czekając na zmniejszenie dystansu…

Około stu metrów było dla mnie w sam raz. Dwa pociągnięcia spustu na strzelca i tyleż samo w szybę na wysokości kierowcy. Samochód powoli wytracił prędkość i stanął na środku drogi. Nikt ze środka nie dawał oznak życia. Prawdopodobnie byli tylko ci dwaj z przodu, ale diabli wiedzą. Krzyknąłem do bliźniąt, by pozostały na swoim miejscu i zapięły spodnie, a sam zacząłem się rozglądać by wybrać możliwie bezpieczne podejście do półciężarówki.

Nim pokonałem dystans do auta idąc bardzo ostrożnie z wycelowanym pistoletem przy twarzy, zza tego samego łuku wypadło sześć, lub siedem motocykli z wózkami. Ruszyłem z powrotem do jeepa by wyłuskać ze schowka sturmgewehr, ale byli zbyt szybcy. Ledwo dobiegłem a oni już otaczali oba auta na drodze… Co za jedni? – Pomyślałem.

Niektórzy w esesmańskich plamiastych anorakach… Może UPA?… Ale nie słyszałem o UPowskich oddziałach motocyklowych. W czasie wojny rosyjski zwiad czasem tak się nosił, ale teraz raczej by im nie pozwolili… Pozostają Polacy… Tylko, co tu robią? Do nowej polskiej granicy jeszcze z 5-8 kilometrów? Dodge… Dodge, którego załogę ustrzeliłem ma polskie oznaczenia wojskowe, więc może jednak Polacy ścigający kogoś, kto ich okradł? – Pomyślałem, że muszę przygotować sobie sprawne wyciagnięcie papierów, by nie wzięli mnie za pasera. ‘Niestety, lub stety’, ci dwaj chyba-złodzieje nie będą już mogli niczego wyjaśnić.

Z pięć RKM-ów digitariewa gotowych do strzału z kilku kierunków… Jeep mnie nie osłoni… Zresztą, głupio tak strzelać się z Polakami bez jednoznacznego powodu… – Takie mniej-więcej miałem wtedy myśli.

– Ty! Ruki pokaży! – Krzyknął jakiś kurdupel, wyskakując z wózka motocyklowego. Musiał widzieć mój mundur pomimo narzuconego nań kożucha, więc chyba brał mnie za jakiegoś przebierańca… Dobrze, że nie zobaczył jeszcze Orfa, którego organiczna kontradyktoryjność z moim galowym mundurem na nim, potwierdziłby taką hipotezę z łatwością.

 Kurdupel miał lekko za duży anorak założony na lotniczy kombinezon i kaptur na łbie. Wszystko komplikowało identyfikacje narodowości, poza jednym, co ją odkrywało. Z takim akcentem nie może mówić nikt nawet z najdzikszego zakątka moskiewskiego imperium… Ukrainiec także nie wchodzi w grę… Tak mówią tylko Polacy niesłusznie przekonani, że znają rosyjski… Teraz mogłem się już przedstawić. Nawet jeśli mnie zaaresztują, to nie będą mogli oddać nas Rosjanom bez zabrania na dochodzenie w siedzibie ich komendy

 A ta komenda  musi być przecież po stronie polskiej.

 Z polskim aresztem potrafię poradzić sobie, co najmniej na cztery różne sposoby. A zatem całkowicie zrelaksowany uniosłem nad głowę obie ręce trzymając w prawej długą lufę Lahti a w drugiej moje papiery.

– Podporucznik Chardon… – Specjalnie spolszczyłem brzmienie nazwiska, by nie straszyć egzotyką – … odkomenderowany do Polskiej Komisji Ewakuacyjnej… A wy, kto? – Kurdupel dotąd obchodzący mnie powoli łukiem stanął  przejmując uważnie papiery z mojej lewej ręki, którą obniżyłem żeby nie musiał podskakiwać – ….Są ze mną jeszcze dwie osoby – Uprzedziłem głośniej, tak by słyszeli jego podkomendni. By nikomu się palec na spuście nie zacisnął z nerwów, bo jego ludzie już zaczynali ustawiać ciasny  postojowy perymetr wokół. A w stronę zarośli krzyknąłem.

– Wychodźcie, to polskie wojsko!

– Mógłbym podporucznika zapytać, co tu po rosyjskiej stronie granicy robi? – Kurdupel w końcu odezwał się po polsku zsuwając kaptur i ukazując furażerkę z kapitańskimi dystynkcjami. Zajrzeliśmy sobie równocześnie w oczy dostrzegając chyba to samo, więc pozwoliłem sobie na ździebko arogancji.

– A ja mógłbym obywatela kapitana zapytać? Cóż, jak wspominałem i co poświadczają moje papiery jestem odkomenderowany…

– Tak wiem… – Wlazł mi ostro w słowo, a potem kontynuował jadowicie – … To ta sama komisja, co ma biuro we Lwowie?

– Ta sama.

– Toście podporuczniku ujechali już z 80 kilometrów od biura.

– Taka służba, obywatelu kapitanie.

– A dokąd w takim razie was służba prowadzi przez to pustkowie.

– Melduję, że do ojczyzny, obywatelu kapitanie – Czułem, iż nie zależy mu na mojej szczerości, ale otwarte kłamstwo może go wyprowadzić z równowagi, i że częste tytułowanie go kapitanem dobrze go nastraja… Pewnie ciężko na ten stopień pracował i dostał go niedawno… Mięśnie twarzy wyraźnie mu się rozluźniły.

– Musimy o paru rzeczach pomówić z obywatelem podporucznikiem… – Tu zrobił jadowitą pauzę spoglądając na Orfa w moim galowym mundurze. Cóż, Orf i mundur jawnie do siebie nie pasowali mimo, że rozmiarówka była właściwa – … mam na myśli tego podporucznika, co umie się zameldować pomimo arogancji… Tu jednak nie jest bezpiecznie, więc skoro i tak do ojczyzny zmierzacie to zapraszam na moją kwaterę w Przemyślu… Mam tam chwilowo piękny przedwojenny pensjonat… A potem pomyślimy, co dalej… – Nie zamierzałem protestować nawet z przekory. W toku rozmowy stopniowo opuściłem też rękę z Lahti wciąż trzymanym za lufę i stałem teraz jak dorosły żołnierz z dziecinnym karabinkiem przy nodze… – Mogę rzucić okiem na waszą broń podporuczniku?… – Najwyraźniej Kapitan kurdupel lubił się też popisywać wyrafinowanym wyrażaniem poleceń, ale jego oczy nie zostawiały miejsca na przekomarzanki.

– Tak jest obywatelu kapitanie.

Ujął ażurową kolbę, przyglądając się pistoletowi, jak gdyby mógł dostrzec jego wnętrze patrząc pod światło. Znalazł zatrzask i zaczął składanie jednocześnie mówiąc.

– Zachowałem się nieelegancko a nawet nieregulaminowo, nie przedstawiając się w odpowiedzi, podporuczniku… Takie mamy czasy… mało-regulaminowe i jeszcze mniej eleganckie… Kapitan Edwin Rozłubirski.

Nie chcę odbierać wam broni, by nie wyglądało to na aresztowanie. Nie chcę żołnierzom przedwcześnie wysyłać negatywnego bodźca, bo moi ‘gwardziści’ reagują bardzo szybko… bez słów łapią moje sygnały… – Po wyciągnięciu magazynka odłożył pistolet na maskę jeepa i kontynuował wyłuskując naboje z magazynka. – …ale ze względów bezpieczeństwa przechowam jakiś czas waszą amunicję… Z pewnością macie w którejś kieszeni zapasowy magazynek(?)… O niego również poproszę… – Istotnie miałem nawet dwa w obu kieszeniach kożucha i jeden w kieszeni munduru. Wręczyłem mu te z kożucha a o ostatnim szczerze zapomniałem… W tamtych czasach nikt nie miał więcej niż jeden zapasowy magazynek do jednego pistoletu. Ja poświęciłem wiele wysiłku przeszukując dom pomorskiego rusznikarza, by ‘uzbierać’ aż trzy magazynki do tak unikalnej broni. 

– Baaaardzo dobrze… A teraz organizacja podróży… Wy podporuczniku jedziecie ze mną dodgem… Poprowadzicie.

– Tak jest.

– Bardzo dobrze… Wasza dziewczyna pojedzie jeepem z moimi chłopakami a jej brat ‘jakby-podporucznik’ zajmie moje miejsce w wózku… Jakieś protesty?

– Żadnych, obywatelu kapitanie… poza tym, że ona nie jest moja dziewczyną.

– A zerkacie na siebie jakby była… Ale to wasza sprawa… Baaaardzo dobrze – przypieczętował po swojemu i zajął się rozdysponowywaniem swoich ludzi – Sierżancie ja pojadę sobie dodgem z obywatelem podporucznikiem… Niech ludzie oporządzą go jakoś do drogi… Ciał nie zostawiamy… temu… temu drugiemu podporucznikowi znajdźcie czapkę uszankę, żeby się nie przeziębił po drodze… Jak skończycie, to przygotujcie przemarsz w schodkach… Wyznaczcie jeden obsadzony motocykl do prowadzenia kolumny a wy ją zamykacie… Jeden chłopak z digitariewem na pakę dodgea i jeden na jeepa… – Tu nagle zwrócił się do Safony zakładam, że koleżanka prowadzi?

– Tak. Kocham prowadzić, choć nie mam za dużego doświadczenia. – Safo odkrzyknęła natychmiast z zaraźliwym entuzjazmem w głosie.

 Zadałem jej, poprzedniego dnia, podobne pytanie, choć inaczej je formułując stąd wiedziałem, iż to doświadczenie ma nie więcej niż 34 minuty długości… ale widząc zapał Safo postanowiłem to chwilowo przemilczeć… Jeżeli nie natkniemy się na zasadzkę UPA, to nic złego z tego nie wyniknie i szczęście nowicjusza będzie nad nią czuwać… A jeśli się natkniemy to… to wtedy coś zrobię… byle to już było po polskiej stronie.

Kapitan Rozłubirski wrócił do rozdysponowywania szczegółów, a kończąc zakrzyknął sobie dziarsko.

– Wszyscy wiedzą, co robić? – Na co odpowiedział mu chór autentycznie entuzjastycznych głosów. Czegoś takiego jeszcze w LWP nie słyszałem.

– Tak jest obywatelu kapitanie.

– Do zadań! – Dopełnił zapał swych entuzjastów i zwrócił się do mnie.

– Weźcie moje gogle, podporuczniku. Przydadzą się wam skoro już odstrzelicie szybę kierowcy. Do Przemyśla nie tak daleko… a i nie wyciśniecie z dodgea WC więcej niż siedemdziesiąt kilometrów na godzinę… z górki… ale gogle załóżcie – Chyba chciał zażartować.

Ruszyliśmy. Przez pewien czas w ogóle się nie odzywaliśmy do siebie a żołnierz na pace nie zamierzał wyskakiwać niepytany i z pewnością mało by słyszał przez dudnienie silnika oraz szum wiatru przelatującego auto na wylot przez brakującą szybę. Ja potrafię milczeć tygodniami, jeśli potencjalny rozmówca nie wie, czy i jak ze mną rozmawiać… więc czekałem… i się doczekałem.

– Nastrzelałem się z pistoletów więcej niż bym chciał… W konspiracji zwykle zadania były pistoletowe a nawet tam, gdzie zdałoby się coś poważniejszego, to i tak pozostawał pistolet, bo tego ‘czegoś poważniejszego’ po prostu nie było skąd wziąć. Kolba Benke-Thiemann nie jest dla mnie nowością, choć nigdy nie trzymałem jej w rękach ale pierwszy raz widzę taki wynalazkowy pistolet. To jakaś domowa przeróbka Mausera C96 na Lugera?

– Nie Mausera, lecz broni jaką Bergman próbował konkurować z Mauserem dawno temu. To regulaminowy fiński pistolet, który jakiś niemiecki rusznikarz połączył z lugerowską długą lufą… W tym sensie, przeróbka jest ‘domowa’… tak jakby.

– Osiem naboi, tak jak w lugerze?

 – Tak jest.

– W magazynku  brakowało trzech nabojów… Skasowaliście dwóch ludzi trzema, pistoletem z prawie stu metrów.

– Czterema… Zawsze noszę nabój w komorze.

– To nie jest bezpieczne.

– Wojna to zajecie okrutne bez względu na doskonałość, czy NIE-doskonałość technologii.

– Gdzie was tak uczyli strzelać, podporuczniku?

– W pierwszym Samodzielnym Batalionie Dywersyjno-Rozpoznawczym.

– To umiecie też skakać ze spadochronem…

– Parę skoków oddałem.

– Jako dzieciak marzyłem o szybownictwie… ale wojna wybuchła… A kto był waszym instruktorem strzelania?…

– Instruktor nazywała się Tatiana Filipowna Andropowa… Mogę teraz ja o coś zapytać?

– Pytajcie, podporuczniku. Jeśli uznam, że nie mogę odpowiedzieć, to po prostu nie odpowiem… Dobre jest każde pytanie niebędące zakamuflowanym pomówieniem, choć nie na każde i nie każdemu można odpowiedzieć nawet jeśli jest dobre.

– Kim były te zwłoki, gdy jeszcze były ludźmi?

– Ludźmi, to oni byli ostatnio we wczesnym dzieciństwie… prawdopodobnie.

Przed śmiercią, oficjalnie pozostawali w pewnej ‘sajuzniczoj’ służbie, choć nawet ta służba nie pochwaliłaby ich za ostatni okres działalności. Póki co, niech wam wystarczy ta część prawdy, że na pace jest złoto i dolary, którymi UPA płaciła im za amunicję, oraz informacje. Namierzyliśmy proceder, więc ci dwaj próbowali zabunkrować swój mały bank w lepiej znanych stronach… i tam jak sądzimy się udawali.

Rozumiem, że to oni pierwsi zaczęli do was strzelać?

– Tak jest.

– Myślę, że, gdy z daleka rozpoznali rogatywkę wzięli was za element naszej obławy… Zresztą, gdybym miał więcej czasu, to sam bym mniej-więcej  w tym miejscu blokadę ustawił…

– Tak poza polską granicą?

– To bardzo świeża granica. – Uciął wyraźnie i już wiedziałem, iż do Przemyśla dojedziemy w milczeniu.

Przesłuchanie w pensjonacie, czyli kwaterze kapitana Rozłubirskiego, przerodziło się płynnie w relaksującą biesiadę, do której dołączyli jego oficerowie.

Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie zakładał konieczności urzędowej weryfikacji tego, co mu powiedziałem.

Zamiast tego interesowało go zweryfikowanie mnie.

Tego, jakim jestem człowiekiem.

Potrzebował czasu, oraz w pełni przez siebie kontrolowanych warunków, by pozwolić działać swej intuicji. Trudno było przeoczyć fakt, że swoją intuicję uznawał za niezawodny instrument badawczy. Wtedy wydawało mi się to rodzajem zabobonnej wiary… Wiary na granicy czegoś niezdrowego. Ale nie widziałem powodu, by budować na tym jakąś konfrontacyjną postawę. Przeciwnie, byłem w stanie przełknąć znacznie większe ‘idiosynketyczności’, dotrzymać słowa danego Bliźniakom.

Gdy już nakarmił swoje dobre przeczucia, zajął się telefonicznym załatwianiem mojego powrotnego przerzutu do Lwowa. Oczywiście z zaprzyjaźnionym sowieckim oficerem.

Bliźniakom dano pokój i zaordynowano gorącą wodę, by mogli się rozgrzać i domyć. Ja tymczasem dalej siedziałem z oficerami w hallu, wtrącając z rzadka pojedyncze zdania. W końcu zadzwonił ‘sajuznik’ potwierdzając, że moja podwózka na powrotny przerzut, powinna już dojeżdżać.  Edwin zakomunikował o ty ‘wszem i wobec’. Wstałem, więc wyciągając do niego rękę.

– Czas w drogę, to jadę… Dziękuję no i… do zobaczenia w lepszych czasach… – A Rozłubirski zamiast odwdzięczyć się czymś podobnym żachnął się mówiąc.

– No, co ty brachu(?)… Najpierw idź pożegnać się ze swoją dziewczyną.

– Pożegnaj ją ode mnie… i jej brata też… Mówiłem, ci już, że Safona nie jest moją dziewczyną…

– Rozum ci odebrało? A ja ci już mówiłem, że patrzycie na siebie ukradkiem jak zakochani?… Tak powiedziałem?

– Powiedziałeś…

– Powiedziałem i wiem, co mówię. Major Rukawisznikow poczeka a ty nie marnuj życia i leć na górę się pożegnać.

– A, jeśli już śpi?

– Ale ty durny jesteś Abel… Dla ciebie się zbudzi… Chętnie założę się o twego Lahti, ale możesz go jeszcze w życiu potrzebować…

– O mojego Lahti, a co on ma do tego? – Nagle ta jego figura retoryczny stała się dla mnie sednem sprawy. Naprawdę durny byłem… może z powodu zmęczenia albo pod wpływem nagłej tremy(?)

– Tak ofiaro… z góry wiem, że przegrałbyś ten zakład, więc nawet nie będę ci mówił, co ja bym postawił… goń na górę.

– Zaraz będę z powrotem.

– Nie tak zaraz.

Na górze zapukałem do pokoju. Otworzył mi Orfeusz już przebrany w cywilne lachy i machnął ręką bym wszedł. Przez uchylone drzwi łazienki odezwała się Safo zanim jeszcze cokolwiek powiedziałem.

– Orfu, czy to Abel przyszedł się pożegnać? – I nie czekając na odpowiedź dodała-…Mógłbyś nas zostawić samych na dziesięć minut?

– Jasne, będę na dole. – Powiedział otwierając ponownie drzwi i zniknął a Safo zawołała ze środka.

– Już wychodzę… – I właściwie natychmiast stanęła w drzwiach zawinięta w prześcieradło związane na wzór antycznej togi i czapce uszance, którą Orfeusz dostał od motocyklistów na głowie – Śmiesznie wyglądam prawda? …Ale ten pokój jest zimny jak cholera… Centralne ogrzewanie nie działa a kominka tu nie ma.

– Raczej jak kariatyda ateńskiego Partenonu… Chciałbym byśmy… – Zaczynałem coś ględzić a ona nieoczekiwanie pocałowała mnie w usta i cofnęła się na ułamek sekundy i…. powtórzyła…

– A ja chcę byś spał ze mną i we mnie… wiem… – Zaczęła rozpinać guziki mojej mundurowej bluzy i koszuli – …wiem, że dzisiaj nie możesz tu zostać, ale przyjedź do mnie… – Pocałowała mnie jeszcze raz odpinając pasek moich spodni… sam nie pojmuję, co mnie tak zamurowało, że stałem nic nie mówiąc i nie robiąc… Wybudziło mnie dopiero, gdy zobaczyłem własną erekcje w moich wojskowych gaciach… Ona cofnęła się o dwa kroki, ale tylko po to, by usiąść na komodzie zadzierając w górę prześcieradło i rozkładając podkurczone nogi…

– Chcę – Jakby mruknęła, więc zrobiłem krok obsuwając z bioder te ohydne gacie i wszedłem w nią całując i wsysając jej usta, i szyję… nienormalnie długą szyję… Niestety miesiące seksualnej prohibicji miewają na ogół jeden uniwersalny skutek… przedwczesną ejakulację… Safo wpiła się we mnie jakby by chciała wcisnąć całe moje ciało w jej własne i tak zamarliśmy na jakieś długie minuty… Nie mam pojęcia jak długie…

Pocałowała mnie jeszcze raz przeciągle i zsunęła się z komody uwalniając mojego penisa z wnętrza. Zrobiła krok w kierunku łazienki i nagle odwróciła się odwiązawszy węzeł na prześcieradle i rozkładając ramiona.

– Podobam ci się? Moje ciało… Podoba ci się? – To nie brzmiało kokieteryjnie. To było tak normalne pytanie człowieka, który chce się czegoś o sobie dowiedzieć od obiektywnego obserwatora. Nie byłem obiektywny, ale i nie musiałem być. Widziałem przed sobą nagość najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek spotkałem.

– Jesteś tak piękna, że aż nie wierze, iż naprawdę tu stoję.

– Przyjedziesz, gdy przyślę ci mój stały adres? Gdy już go będę miała.

– Przyjadę.

– Nie chcę schodzić już dziś na dół… Na łóżku Orfo zostawił twój mundur wyjściowy… Weź go i czekaj na mój list… Idź już… – Urwała i zamknęła się w łazience unosząc z podłogi w przelocie czapkę uszankę, która spadła jej z głowy nie wiadomo kiedy i potoczyła się na sam środek pokoju… Wziąłem pakunek z moim mundurem i zszedłem po schodach.

Od dnia zwycięstwa czułem przepastną samotność. Teraz miała się ona zaostrzyć czekaniem na ponowne spotkanie Safony, ale okazało się, że to działa inaczej… Nawet rozdzierająco niezaspokojone pragnienie jej bliskości, zapachu i słów nie było tak zabójcze jak tamta samotność z czasów zanim ją poznałem.

Więcej… Odkryłem coś zaskakującego dla mojego racjonalnego oglądu rzeczywistości… Coś w co bym nikomu nie uwierzył…

Czekając na powtórne spotkanie Safony dowiedziałem się, że  tęsknota zabija samotność… Zabija tę prawdziwą samotność.

Lwów pożegnałem na samym początku mojego powojennego w nim zamieszkiwania. A po przerzucie z Przemyśla, natychmiast zacząłem załatwiać zakończenie tego przydziału. Planowałem też pójście do cywila i czekałem na list… Jestem prawie pewny, że czekałem na list pierwszy raz w życiu. Pierwszy raz od dawna interesowało mnie cokolwiek z rzeczy przyszłych.

I w końcu się udało… i list i przeniesienie… i niespodzianka… Safona podeszła do mnie na dworcu jakoś inaczej… Właściwie podpłynęła jak karawela Vasco da Gamy… Niektóre kobiety w ciąży tak właśnie się poruszają.

Ta metafora pchnęła myśli Abla ku dosłownemu obrazowi okrętu, choć jakby bez żagli. Zapatrzył się w kilwater. Fraktalnie dynamiczna geometria kilwateru  przyniósł mu nie tylko senność ale też jakieś nieokreślone poczucie smutnego wyzwolenia.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *