Wspomnień czar…

1 września 1969 roku, pierwszy dzień w szkole, granatowa spódniczka i biała bluzeczka ( specjalnie uszyte przez panią krawcową ne tę okazję), spod spódniczki wystające chude, krzywe nogi, w białych, elastycznych podkolanówkach. Pierwszy dzień szkoły, w klasie, w której stoją ohydne ławki z dziurami na kałamarz, pomalowane okropną, ciemnozieloną farbą olejną.

Ktoś malował niedbale, bo widać zacieki i zachodzące na siebie warstwy farby. Spieszył się przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego Niby wszystko odświeżone, ale takie nieświeże. Na ścianie godło i portret pierwszego sekretarza, Władysława Gomułki. Jakiś łysy facet w rogowych okularach, nic mi ta twarz nie mówi, chociaż podobny jest trochę do mojego dziadka, Stefana.

Nie boję się, tylko się rozglądam. Mimo chorobliwej nieśmiałości, nie jestem dzieckiem lękliwym. W tamtych czasach boję się tylko pająków i wielkich, bezpańskich psów, wałęsających się po mieście. Nikt się nimi specjalnie nie przejmuje, o schroniskach nie ma co marzyć, nie ma niczego takiego.

Stoję i rozglądam się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Jest! W jednej z ławek siedzi Rysiek, kumpel z podwórka, fajny kolega, znamy się od przedszkola, znaczy jest dobrze, będzie z kim porozrabiać. Nagle mój wzrok pada na nią, siedzi sama w ławce, ma brzydki niebieski fartuch i jest gruba, tak, gruba. Dzieci nie używają określeń otyła, przy kości itp. Gruba to gruba. Siedzi sama, bo nikt nie chce usiąść koło grubej. No to siadam koło niej…od tamtej pory będzie moją najlepszą przyjaciółką, taką na dobre i na złe. Przyjaźnimy się do początku studiów, po prostu się rozjeżdżamy w różne rejony i zaczynamy nowe życie, mamy nowe problemy.

Pani jest miła, ma okulary i ciepły głos. Taki głos u nauczyciela, to wielka zaleta, nigdy go nie podnosi, ma wiele cierpliwości, mimo, że klasa liczy ze czterdziestkę uczniów.

Nawet nie myślę, że będę się nudzić, umiem czytać i pisać, nawet nie pamiętam kiedy i jak się tego nauczyłam, ale to nie przeszkoda. W szkole dzieje się zawsze coś nowego, a czytanie i pisanie to tylko dodatek. To zupełnie inna szkoła, kałamarz, obsadka ze stalówką i atrament, którym poplamione są wszystkie ubrania (mam oczywiście piękny fartuszek uszyty przez panią krawcową ), ale ubrania i tak są poplamione. W drugiej klasie tato kupi mi chińskie pióro, ze złotą stalówką, prawdziwe, chińskie pióro, ale się nim cudnie pisze!

Jestem chyba dziwnym dzieckiem, bo lubię szkołę, nie lubię wstawania rano, ale szkoła nie kojarzy mi się z niczym nieprzyjemnym, mam blisko, wychodzę z domu o 7:55 i nigdy się nie spóźniam. Po szkole odprowadzam Ewę (grubą), która mieszka na drugim końcu miasta, potem Ewa odprowadza mnie, buzie nam się nie zamykają. Potrafimy się tak odprowadzać kilka razy.

Czasy są jakie są, szare, biedne, ale dzieciństwo jest tym momentem w życiu, że takich rzeczy się nie widzi, one są poza nami. Nie mamy jeszcze telewizora, więc czyta się książki, nawet pod kołdrą, z latarką (tata konsekwentnie wymaga by po dobranocce leżeć w łóżku). Pierwszy telewizor kupuje nasz sąsiad, pamiętam jak cały blok zwalił mu się na chatę, by obejrzeć transmisję z lądowania na Księżycu, jedyne miejsce jakie znalazłam było pod stołem, ale stamtąd widziałam doskonale. To był czad! Człowiek na Księżycu! To było jeszcze przed pierwszym dniu w szkole. Aleśmy się o tym z Ewą nagadały.

Podstawówkę wspominam dobrze, miałam dobrych nauczycieli, dobrych ludzi…Liceum podobnie. W jedynym liceum w mieście, był jedyny kabaret, do którego pisałam teksty i mimo wrodzonej nieśmiałości występowałam. Zwykle jako Józef Mąka, twórca ludowy. Cała szkoła czekała na nasze kolejne występy. Nie było cenzury naszych tekstów, a używałyśmy sobie na całego (same dziewczyny, klasa humanistyczna), nie było donosów na nas do Komitetu, nikt nas nie prześladował, nie donosił. To była normalna szkoła…Miejsce nauki i zabawy.

A teraz ad rem! Współczesna szkoła staje się miejscem formatowania „nowego obywatela”, nauczyciele są pod presją, czują się zapewne znacznie gorzej aniżeli nauczyciele mojego dzieciństwa i są tak samo podle wynagradzani jak wtedy. Wtedy nie trzeba było mieć mgr przed nazwiskiem by uczyć…a wielu uczyło naprawdę dobrze. Szkoła to miejsce, w którym spędzamy ¼ naszego życia (łącznie zw studiami), ja w niej spędziłam (także jako nauczyciel) 53/60 swojego życia. Nie wolno odpuścić i pozwolić by zrobiono z niej sztancę! Sztancę, do bicia miedziaków.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *