Żeby zrozumieć Polskę, trzeba być Polakiem – warunek konieczny. Absolutnie nikt, kto nie włada doskonale polskim i nie ssał polskiego cyca, nie zrozumie tego parszywego narodu, który w chwilach pełni władz umysłowych rzuca się w objęcia ideałów, który pozbawiony jest skrupułów, wulgarny, nasiąknięty przemocą, delikatny i subtelny. Świst motylich skrzydełek, jedwab na marmurze, miękkie masło na toście i inne romantyczne dyrdymały, które trzymamy na wypadek, gdyby trzeba było zrobić z siebie ofiarę – gdyby nam na przykład zapieprzyli Pomorze.
Przykro mi to mówić, ale Polska wyścielona jest gównem, które wychodzi z Polaka już przy śniadaniu, zaraz po zjedzeniu kromki, później wychodzi o trzynastej, razem z zupą i daniem dnia, a kończy się wielkim sraniem po kolacji i smażonej kiełbasie z cebulą, pajdzie ze smalcem i po kiszonym ogóreczku – o ile ma się szczęście i leży gdzieś w lodówce pół roku po terminie. Przykro mi to mówić, ale Polska nie jest puddingiem z chia za trzy złote, nie jest wegańską miseczką tofu przełamanego truflami, nie jest nawet boudin noir, tylko zwykłą kaszaną. Polaków nie da się zjednoczyć w szacunku i miłości, bo jedyne, co nas spaja, to płonąca nienawiść i gdyby pojawił się jakiś odważny i zakrzyknął „Na Ruskich!”, bylibyśmy zespoleni jak wściekli z namiętności kochankowie, którzy leżą po mokrym seksie, facet dalej trzyma flaka w środku, a kobieta błaga, że chce mieć go w sobie do końca życia, że jej cipa chce go pożreć, strawić, wyssać, a chuj bardzo chce być pożarty, strawiony i wyssany. Wystarczy iść na Ruskich. Gdyby nie dało się na Ruskich (choć uważam, że warto podjąć ryzyko, zanim Polacy sami zaczną się wyrzynać i póki wciąż są przestraszeni ogniem piekielnym), to może chociaż spróbować przejść się do sąsiadów, do Czechów, do knedlików i wybić im ten olej z głowy, który ścieka z ich narodowych przysmaków i włosów czeskiego kucharza. I ukraść krecika, koniecznie ukraść krecika, nie zasłużyli na krecika. Zostawić Helenę Vondráčkovą, niech cierpią.
Żaden obcokrajowiec ani innowierca nie nasra na Polaka tak, jak zrobi to drugi Polak. Niżej podpisana, z wyrazami szacunku, zgięta w pokornym pokłonie, na kolankach – Polka.
Połowę narodu czeka teraz wdowi stolec, opozycja wygrała i cieszę się bardzo. Bardzo. Bardzo. Bardzo. Demokracja przeszła zapaść, ale żyje, oddycha i jeszcze posłuży. Przybyli nasi nowi Panowie, zarzucą trochę pudru na to gnojowisko jak Polska długa i szeroka, i jeszcze przez chwilę poudajemy (a już parę razy udawaliśmy), że jesteśmy wyjątkowi, że wybitni (wybitni!), bo najpierw komunizm, a teraz zabiliśmy populizm, zamordowaliśmy populizm, zarżnęliśmy populistów, bo oni zarżnęli nam demokrację (ale nie na śmierć). My Naród, My Wielcy Polacy! Sto dwadzieścia trzy! Aż wszystko jebnie, a jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie jebnęło. Czy to nie jest przypadkiem tak, że kiedy ktoś mówi o sobie, że jest inteligentny, to od razu robi z siebie durnia? I nie ma to nic wspólnego z wysokim poczuciem własnej wartości, bo żaden inteligentny nie musi oznajmiać, że ma jakieś skrawki pod kopułą, chyba że podskórnie czuje, że tej jego inteligencji nikt nie widzi. No chyba że jest kobietą, bo za kobietą krzyczącą o swojej inteligencji, kryje się wiadro kompleksów, dwa wiadra rozpaczy, na trzech wiadrach desperacji (tutaj feministki mogą jeszcze powalczyć). Zabiliśmy populizm, ale przypadkiem podlaliśmy tą krwią nasze ego, które przypadkiem przykryło Boga (ze Świebodzina) i które przypadkiem jest wielkie i wszechpotężne – karzące berło sprawiedliwości. Jesteśmy jak spontaniczny wzwód w miękkich spodniach, który zniknie równie szybko jak się pojawił, a wtedy przybędzie ratunek, populizm, który wstanie z martwych i wjedzie jak Jezusek na osiołku na Wawel szczytować i będą się ścielić setki i pięćsetki, i znowu pogrozi demokracji tłustym paluchem (Bóg zapłać).
Polska nigdy nie będzie Polską naszych marzeń, bo Polakom nie wychodzą nawet marzenia (oprócz sto dwadzieścia trzy). Polska musi być nikczemna, chytra, chamska, zapchlona, miękka, pyszna, współczująca, piękna i zrozpaczona, bo tylko dlatego jest, tylko dlatego jest płodna i żywa, choć ciągle zagrożona i ciągle w pretensjach. Haderlok Europy! Niech nikt nie próbuje nas bronić. Touché.
Każdy Polak wierzy, że zasługuje na więcej, z tego jedna połowa wierzy, zerkając z odbytu przeszłości, a druga wierzy, że najlepiej jest skakać na twardej pale zachodu, który niestety, ale lata świetności ma już za sobą (została potęga atomu, przemowy pełne patosu i sklepiki halal, bo już nawet wymiotło koszerne). W naszych głowach od lat płonie idea, że musimy być jacyś – Zjednoczone Stany Europy, Wielka Polonia, Republika Federalna Polski pod patronatem Matki Boskiej Częstochowskiej i tak dalej, i tak dalej. Bycie sobą nie wchodzi w grę, bo jesteśmy jak kundel, który przypadkiem trafił na wystawę psów i musi się wstydzić, że nie ma rodowodu. Polska nie leży ani na wschodzie, ani na zachodzie, ani po prawicy, ani po lewicy — leży pośrodku, gdyby ktoś zapomniał. Surprise, surprise. Zaakceptujmy w końcu naszą umiejętność robienia szpagatu i nie pchajmy się tam, gdzie nas nie chcą. Chcemy pojednania? Znajdźmy wspólnego wroga. Wydaje się, że do tej pory umknęli nam tylko Maorysi i może warto pójść w tym kierunku, żeby uświadomić tej obcej kulturze, jak bardzo nimi gardzimy i jak niemile są widziani w naszych lasach, na naszych ulicach, przy naszych kobietach i przy naszych dzieciach. A tfu!
Odwagi w beznadziei, Polacy! Nawet polscy nobliści rodzą się w bólach.