WŁADCA PIERŚCIENI „po łozińsku” (3) Brak szacunku do czytelnika

W poprzedniej części rozważań dotyczących przekładu Jerzego Łozińskiego podałem kilka przykładów na brak szacunku dla twórcy, wyrażający się w zmienianiu myśli autora. Tego typu zabieg jest niedopuszczalny nawet w przypadku chęci poprawienia narracji, co jednak nie da się zastosować w tym przypadku, gdyż zmiany niszczą spójność dzieła.

                Tym razem zajmę się drugim wykroczeniem wspomnianym w części pierwszej, czyli brakiem szacunku do czytelnika. Być może niektórzy uznają, że jestem zbyt drażliwy i czepialski, ale podejmę ryzyko, ponieważ mówimy o twórczości Tolkiena, który był niezwykle precyzyjny i nigdy nie pisał ani mniej, ani więcej, niż to było konieczne. Do tego wniosku powinien dojść każdy, kto czytał „Historię Śródziemia”. Mnogość wersji niemal każdego epizodu świadczy o tym, że to, co znalazło się w powieści jest wersją ostateczną.

                Pamiętam doskonale moje pierwsze kroki w spotkaniach z literaturą i radość czerpaną z lektury indiańskiej trylogii Szklarskich, „Złoto Gór Czarnych”. Radość – oczywiście poza poznawaniem ciekawej historii – płynęła z wielości przypisów, szczególnie w części trzeciej, dzięki którym miałem przekonanie, że czytam trudną prozę, niemal książkę naukową. Jednak miałem wtedy 10 lat i teraz już nie oczekuję, że w przypisach znajdzie się wyjaśnienie, co to jest karibu czy wigwam lub też zapis fonetyczny imion bohaterów. Tolkien w tym zakresie traktował swoich odbiorców poważnie, czego niestety nie można powiedzieć o autorze drugiego polskiego przekładu. Tłumacz dodawał kwestie nieobecne w oryginale, jakby chciał wyjaśnić przyczyny takiego, a nie innego postępowania. Pisarz miał znacznie większe zaufanie do swych odbiorców i nie wykładał wszystkiego, lecz pozwalał, a może nawet zmuszał, do przemyślenia niektórych spraw i do samodzielnej oceny faktów.

Jeden przykład padł już w poprzedniej części analizy, gdzie krótkie „said Théoden”, zamieniło się w „rzekł Théoden, na którego twarzy raptem pojawił się smutek”, jakby czytelnik sam nie był w stanie pojąć, iż nie jest to radosne pożegnanie. Podobnie było w przypadku drugiego z hobbitów, Pippina, który odbył wymuszoną podróż do Minas Tirith z uwagi na swoje nierozważne zachowanie: spojrzenie w Palantir Orthanku. Peregrin Took na początku oblężenia skarżył się na swoje położenie, na co Gandalf odrzekł, że przecież trafił do miasta ze względu na swoje zachowanie. Tolkien napisał tylko „Pippin said no more”, tymczasem tłumacz był łaskawy wyjaśnić, że „hobbit przełknął tę przyganę w milczeniu.”

Nadal jesteśmy w stolicy Gondoru, gdy Pippin na jakiś czas rozstał się z Gandalfem. Jak każdy szanujący się niziołek marzył o jedzeniu „…and gave him as mas food and ale as he could wish.” Dostał więc tyle, ile sobie życzył, a w obliczu zbliżających się zastępów Mordoru każdy czytelnik wie, co ma o tym myśleć. Jednak Jerzy Łoziński postanowił pomóc i w tym fragmencie stwierdził, że „mimo wojennych, uszczuplonych racji, jeść mógł i pić do woli.”

 Na koniec już przedziwny element i jeszcze dziwniej wytłumaczony przez autora przekładu. Często bowiem spotykamy imiona pisane fonetycznie (naprawdę!!!), co w zamierzeniu Łozińskiego ma „uratować” dzieło przed błędnym odczytywaniem tychże imion. Tłumacz napisał w dodatkach, że „Th” oddawał literą „t”, aby uniknąć nieporozumień wynikających z wymowy angielskiego „th”. Z kolei Elwing zapisuje jako Eluing, ponieważ nie chce, aby ktoś to imię przeczytał tak samo jak w przypadku Elvis Presley. Pomijając absurd takiego podejścia, wypada zadać pytanie: dlaczego chciał, aby to imię czytać jak Louis Armstrong? I dlaczego Éowyn, a nie Eołin? Albo chociaż zachowując konsekwencję: Éouin? A jak już napisałem o braku konsekwencji, dlaczego władca elfów nazywa się Tranduil, ale władca Rohanu to Théoden? Jest jeszcze Khazad, Grishnákh i wiele innych niekonsekwencji oraz przeinaczeń.

Kolejnym zabiegiem była rezygnacja z akcentowanego „o”, ponieważ głupi Polacy mogli to czytać, jak „o” z kreską i władztwo Keleborna i Galadriel (pisownia imion „łozińska”) zamieni się w Lurien. Z tego powodu „ó” zamieniło się w „õ”. Rzecz jasna także w tym przypadku zabrakło konsekwencji i na przykład ojciec Gimlego nazywa się Glóin, a więc przez nieostrożność tłumacza Polacy mogą myśleć, że jego imię należy czytać Gluin. Po wyjaśnieniach Łozińskiego zacząłem się zastanawiać, dlaczego w tłumaczeniu nie pojawiły się dziwadła w stylu Ajsengard. Dodam jeszcze, że Peregrin, syn Paladina, w skróconej wersji Łozińskiego brzmi Pipin, aby nikt nie przeczytał podwójnego „p”. Jednak tuz obok występuje hobbit (Tolkien tłumaczył, że wymawia się jak słowo rabbit), jak również troll.

Fonetyczne pisanie nazw osobowych jest według mnie skrajnym brakiem szacunku dla czytelnika i w przypadku imienia John wolałbym Jana, niż Dżona. Co ciekawe, ten sam tłumacz nie miał pokusy (prawdopodobnie) by napisać Szerlok Holms z Bejker Strit…

C.D.N.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *