W pogoni za tenorem (tekst wyjątkowo osobisty)

Kiedy recenzja przedstawienia Córki pułku nosi tytuł: „Tenor, który zachwyca nawet z zapaleniem gardła”, a ty masz bilety na spektakl zaledwie kilka dni później, już czujesz, że tym razem nie będzie łatwo…

Nasze dotychczasowe wizyty w operze po ponownym otwarciu teatrów były całkiem udane. Przez lockdown odwołano w Wiedniu Opowieści Hoffmanna, ale potem wszystko się dobrze układało. Nie myślcie sobie, że to tylko kwestia pieniędzy. W wielu teatrach trzeba rezerwować miejsca z dużym wyprzedzeniem; na dodatek można wskazać tylko ogólnie, gdzie chciałoby się siedzieć (parter, pierwszy balkon itp.) i wybrać jeden, preferowany termin oraz do trzech zapasowych. Jednak przez kolejne miesiące nie wiadomo, czy dostanie się bilety oraz na jaki dzień. Może nie jest to wielki problem dla miejscowych, ale jeśli trzeba z tym zgrać pobyt w hotelu oraz przejazd/przelot, sprawa się nieco komplikuje.

W przypadku Córki pułku złożyłam zamówienie (trudno to nazwać rezerwacją) w połowie maja – podałam tylko trzy terminy do wyboru, bo Boże Narodzenie chciałam mimo wszystko spędzić w domu. Jak się łatwo domyślić, już w maju musiałam w ciemno zadbać o hotel, bo w okresie świątecznym w Wiedniu jest mnóstwo turystów. Rozciągnęłam rezerwację na cały tydzień, kiedy były przewidziane te spektakle (28 i 30 grudnia oraz 2 stycznia). Dopiero w ostatnich dniach września dowiedziałam się, na które z przedstawień przydzielono mi bilety (30 grudnia), ale postanowiłam nie skracać naszego pobytu i wykorzystać go na zwiedzanie muzeów. 

I oto w przeddzień wyjazdu dowiaduję się, że peruwiański tenor, Juan Diego Flórez, sztandarowy odtwórca roli Tonia w Córce pułku, jest chory, co obwieścił przed rozpoczęciem pierwszego przedstawienia z tej serii dyrektor Staatsoper, Bogdan Roščić. Kolejni recenzenci unoszą się nad faktem, że choć Flórez cierpi na zapalenie gardła, wykonał arię z ośmioma wysokimi C, opuszczając tylko fakultatywne – nieprzewidziane przez Donizettiego – dziewiąte (co prawda nie dał swojego zwyczajowego bisu…). Poza tym pięknie śpiewał liryczną arię z II aktu i duet z Marie, a także był świetny aktorsko. Ja za to pełna jestem najgorszych przeczuć. Nie wtajemniczam córki, żeby jej nie psuć nastroju, i ruszamy w drogę…

W pociągu trafiam na instagramowe konto pewnego młodego wiedeńczyka, który chodzi na prawie każde przedstawienie operowe w mieście (ale zwykle na najtańsze miejsca na galerii). Był obecny na tym pierwszym wieczorze i – choć bardzo chwalił tenora – uważał, że kolejne spektakle mogą zostać odwołane. 

Zaczynam śledzić konto tego melomana: pan G. oczywiście jest obecny również na następnej Córce pułku. Tym razem wszystko wygląda bardziej optymistycznie, pojawia się nawet dziewiąte wysokie C.

Tego samego wieczoru dostaję wiadomość od Staatsoper: żadnych świadectw szczepienia, maseczki fakultatywne, nie trzeba dokumentów poza biletem; wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Radość okazuje się jednak przedwczesna. Mail, który otrzymuję dzień później, informuje, że rolę Tonia zaśpiewa ściągnięty pospiesznie z Włoch tenor, Marco Ciaponi. Lekarz doradził Flórezowi, by zrobił sobie przerwę i zebrał siły na ostatni spektakl, 2 stycznia.

Oczywiście to dla mnie prawdziwy cios, ale postanawiam sprawdzić, co to za śpiewak, ten Ciaponi (bo pierwsze słyszę…). Znajduję na YT jego wykonanie arii don Ottavia „Il mio tesoro intanto” z Don Giovanniego Mozarta i stwierdzam: „Jak dobrze brzmi! Bardzo szlachetny ton. Może nie będzie tak źle z tym zastępstwem. Gość młody, trzeba dać mu szansę…”. Potem natykam się na koncertowe wykonanie arii z wysokimi C z Córki pułku właśnie i tu zaczynają się schody.

Najwyraźniej Donizetti stawia przed śpiewakiem inne wymagania niż Mozart: głos Ciaponiego nie brzmi już tak miodopłynnie, pojawia się jękliwy ton i nadmierne vibrato. Wysokie dźwięki nie są zbyt przyjemne dla ucha, a na dodatek tenor śpiewa te ohydne, dodatkowe nuty, które dokładają tu niektórzy (słyszałam je na przykład w wykonaniu Johna Osborna w „kubańskiej” wersji z Bergamo, o której wspominałam przed tygodniem).

Jest mi ciężko na sercu. Wyrzucam sobie, że nie podałam 28 grudnia jako głównego terminu. Sądziłam po prostu, że po przyjeździe lepiej mieć czas na odpoczynek (jeździmy z Krakowa koleją – to niecałe sześć godzin, ale zawsze). Nie mamy jednak wyjścia. 30 grudnia zajmujemy miejsca, które przydzielono nam w pierwszym rzędzie parteru, tuż za orkiestrą. Pewną atrakcją jest obserwowanie całkiem niezłego, niezwykle zaangażowanego dyrygenta. Michele Spotti, rocznik 1993, zadebiutował właśnie w Wiedniu, ale w listopadzie dyrygował Córką pułku na Festiwalu Donizettiego w Bergamo, a i wcześniej zgromadził już sporo doświadczeń.

Ciekawe jest zachowanie muzyków orkiestry: niektórzy skupiają się tylko na swojej partii i śledzą wyłącznie partyturę, inni przyglądają się akcji scenicznej i śmieją się, wymieniając między sobą uwagi (zwłaszcza gdy zaczynają się sceny mówione).

Znana nam ze streamingu Traviaty w 2021 i z wielu nagrań na YT, południowoafrykańska sopranistka Pretty Yende jest prawdziwą gwiazdą tego przedstawienia. Ma znakomitą koloraturę, dużą swobodę głosową i bardzo dobrze daje sobie radę z trudną rolą Marie. Ma też spory talent aktorski; nie próbuje naśladować swojej poprzedniczki, Nathalie Dessay, jest pełna werwy, posiada dużą vis comica, nie ma problemów z francuskim (podobno wtrącała też mamrotane pod nosem zwroty po zulusku). Potrafi ukazywać różne stany uczuciowe – od szczęścia po rozpacz – i jest w tym bardzo wiarygodna. Poza tym to najbardziej urocza córka pułku, jaką kiedykolwiek widziałam.

Marco Ciaponi miał niewiele czasu na przygotowania, ale zmysłu aktorskiego u niego ze świecą szukać. Jeśli nie śpiewa, to stoi i czeka na swoją kolej. Jeśli śpiewa, to też… głównie stoi. Jedyny moment, kiedy jest zabawny, to ten, w którym ściera się z sierżantem Sulpice’em, i obaj zderzają się brzuchami (z tym, że wystający kałdun Adriana Eröda jest wypchany, a Ciaponiego prawdziwy). Tenor nie nosi skórzanych, tyrolskich spodni przed kolano, charakterystycznych dla tej roli, a tkaninowe, dłuższe, prawie po kostki.

Aria z wysokimi C jest na szczęście tym razem pozbawiona dodatkowych nut i wychodzi mu całkiem przyzwoicie, jednak ta z drugiego aktu okazuje się zbyt dużym obciążeniem i wysokie D pod koniec brzmi jak wrzask kota, któremu ktoś nadepnął na ogon. Wcale nie przesadzam.

Ciaponi, dotychczas występujący zazwyczaj w prowincjonalnych włoskich teatrach, jest zachwycony możliwością występu w wiedeńskiej Staatsoper i podczas końcowych ukłonów całuje deski sceny (przyklęka, dotyka dłonią podłoża, a potem całuje swoje palce). 

Podsumowując, Pretty Yende bardzo mi się podobała. Adrian Eröd jako sierżant był świetny głosowo, choć może nie tak pocieszny jak wcześniej Carlos Álvarez. Stephanie Houtzeel jako markiza de Berkenfield nie wypadła zbyt przekonująco (jest zbyt młoda na tę rolę, a śpiewając swój popisowy kawałek na początku spektaklu, dała się zagłuszyć orkiestrze). Rozczarowało mnie obsadzenie Marianne Nentwich jako księżnej Crakentorp: nie zaśpiewała niczego (a robią to w tej roli nie tylko śpiewaczki, ale także aktorki, wykonując np. piosenki kabaretowe), nie powiedziała też nic od siebie – trzymała się po prostu tekstu. Ogólnie rzecz biorąc, mam mieszane uczucia po tym przedstawieniu i nawet pomarańczowo-marcepanowy tort w Café Mozart (o 22 z hakiem to jedyny czynny lokal w pobliżu Opery) nie jest w stanie ukoić mojego zranionego serca.

Teraz zbieramy siły, by 2 stycznia (czyli na dzień przed wyjazdem) stanąć w kolejce po bilety na Stehplätze – miejsca stojące. I pomyśleć, że wcześniej chciałam skrócić pobyt o jeden dzień, by mąż mógł spokojnie wrócić do pracy po przerwie świątecznej. Dobrze, że tego nie zrobiłam, bo wówczas przepadłaby nam ostatnia szansa na zobaczenie Flóreza. Na szczęście Dobry Mąż zapewnił, że poradzi sobie z pracą i trzema psami (z drobną pomocą naszego syna).

W noworoczny poranek widzę na Instagramie zdjęcia ze spotkania sylwestrowego kilkorga śpiewaków operowych i dyrygenta Michele Mariottiego. Jedna z fotografii została zrobiona na zewnątrz, na placyku przed Café Mozart. Ja tu sobie od paru dni wyobrażam, jak to Flórez siedzi w cieple, w domowym zaciszu, by się wykurować na ostatnie przedstawienie, a co widzę? Stoi sobie w niedopiętej kurtce, bez szalika, w koszuli rozchełstanej pod szyją (pozostałe bractwo grzecznie pozapinane i otulone szalami). Lepiej pominę, co wtedy powiedziałam… 

Plakaty na gmachu Opery wymieniają Flóreza wśród wykonawców ostatniego spektaklu, ale w poniedziałek, przed wyruszeniem z hotelu, postanawiamy jeszcze sprawdzić na stronie internetowej, czy w ostatniej chwili nie zaszły jakieś zmiany. I w tym momencie cud (tyle że połowiczny)! Jeszcze rano wszystkie bilety były wyprzedane, a tu nagle coś jest dostępne! Po sprawdzeniu okazuje się, że można kupić jeden jedyny wolny bilet na balkonie, stosunkowo blisko sceny. Decydujemy się na kupno i miejsce to zajmę ja, jako matka-staruszka. Uprzejmy recepcjonista drukuje nam bilet i ruszamy pod teatr, by zająć kolejkę. Do otwarcia kasy pozostaje co najmniej półtorej godziny, a przed nami są już trzy osoby (za nami stanie niedługo spora gromada). 

Z początku jest kilka stopni powyżej zera, ale słońce już się chyli ku zachodowi i z każdą chwilą robi się zimniej. Ubrałyśmy się ciepło: wełniane płaszcze, szaliki, czapki, zimowe buty, ale stojąc w miejscu zaczynamy odczuwać chłód. Tymczasem tuż przed nami zajął miejsce dwudziestoparoletni młodzian, Brytyjczyk – sądząc z akcentu, hinduskiego pochodzenia – wnosząc po wyglądzie (niesłychanie przystojny). Jest w samym garniturze, bez żadnego swetra pod marynarką. Jedynym ustępstwem na rzecz zimowej aury jest fantazyjnie udrapowany szaliczek i kapelusz typu fedora. Chłopak czeka w kolejce, czytając książkę biograficzną o markizie de Sade (512 stron, jak sprawdziłam potem na Amazonie). W pewnej chwili już nie daje rady i zaczyna przytupywać w miejscu, a dołącza do niego para, która stoi przed nim. Wykonują w trójkę ku swojej (i naszej) uciesze rodzaj tańca plemiennego, by się rozgrzać. 

Czas płynie strasznie powoli. Hiszpańskojęzyczna para za nami zastanawia się, czy aby nie kupić biletów po 35 euro od wszędobylskich koników (są jednak sporo droższe od tych na miejsca stojące, które wahają się od 13 do 18 euro). O 17.00 otwierają się drzwi i dalej już stoimy w środku, w relatywnym cieple. Po kilku scenach w kolejce za nami, typu: „Klnę się na Boga, że cała moja rodzina stała tu ze mną od samego początku” (bilety są sprzedawane po jednym na głowę), trafiamy wreszcie do okienka, gdzie moja córka dostaje miejsce 5 w rzędzie A na parterze, czyli na samym przodzie. Dawniej miejsca stojące nie były nijak oznaczane i obowiązywało tu prawo dżungli. Teraz można spokojnie stanąć zgodnie z kolejnością zakupu (nie na darmo poświęciłyśmy prawie dwie godziny na stanie w ogonku) i oprzeć się o barierkę, obłożoną ciemnoczerwonym aksamitem. 

Jako że do otwarcia głównego wejścia zostało jeszcze sporo czasu, pokrzepiamy się torcikami w sieciowej kawiarni Aida (jedna Aida działała swego czasu przy krakowskim Rynku, ale ceny okazały się zbyt wygórowane dla nas, centusiów).

W gmachu Opery musimy się rozdzielić. Trafiam do jeszcze pustej loży balkonowej; mam miejsce na samym przodzie i przy bocznej przegrodzie – oznacza to tylko jednego sąsiada, hurra! 

Niedługo sala zaczyna się zapełniać. Ktoś siada po mojej lewej; podnoszę wzrok i… kogóż to widzą moje oczy? Dyrygent Marriotti, którego znam od czasu kupna nagrania Matyldy di Shabran z Pesaro, a widziałam go też na żywo rok wcześniej, na premierze okropnej wersji Cyrulika sewilskiego. Cała rozpromieniona mówię do niego: Buona sera!, na co on rewanżuje się tym samym (jeśli myśli choć trochę logicznie, to musiało do niego dotrzeć, że go rozpoznałam). Potem, zamiast wyrazić swój zachwyt dla jego sztuki dyrygenckiej, wyrażam nadzieję (nadal po włosku), że tym razem spektakl będzie bardziej udany, bo byłam tu 30 grudnia i nowy tenor niestety mi się nie podobał. W ramach bycia niezbyt uprzejmą roześmiałam się głośno, kiedy Mariotti odruchowo zaczął dyrygować, w chwili gdy muzycy jeszcze ćwiczyli fragmenty swoich partii przed rozpoczęciem spektaklu.

Zaczyna się przedstawienie. Mam na świeżo występ Ciaponiego i tym bardziej mogę docenić aktorstwo Flóreza, który wykorzystuje każdą okazję, by ubarwić swoją postać. Znam jego występ z Wiednia (wersja na YT), z Londynu (nagranie jest dostępne na DVD i BR, za sześćdziesiąt parę złotych) i z Nowego Jorku (Met pokazywała tę operę za darmo podczas lockdownu). Za każdym razem widzę jakieś nowe detale. Weźmy scenę, w której Marie obiera gar ziemniaków dla wojska i słucha wyznań miłosnych Tonia, potem wręcza mu nóż, a sama zaczyna śpiewać. Na początku Flórez ograniczał się do obierania ziemniaka i bezmyślnego cięcia go na plasterki (zapatrzony w Marie), potem dbał, by obierka była jak najdłuższa, a tym razem odkroił i ZJADŁ kawałek surowego ziemniaka, po czym zrobił minę w stylu: „nawet ujdzie”…

Mam ochotę zapytać pana G. z Instagrama, czy na dwóch wcześniejszych przedstawieniach też pojawił się numer z ziemniakiem, ale nie jesteśmy jeszcze w takiej komitywie. Na razie ustaliliśmy, że oboje obejrzeliśmy wyżej wspomnianą premierę Cyrulika w 2021 i jesteśmy tego samego zdania: to najgorsza wersja pod słońcem – pan G, ma jeszcze porównanie ze złymi inscenizacjami z Berlina i Zurychu. Bardzom ciekawa, czy ziemniak to improwizacja pod wpływem impulsu (Flórez kiedyś powiedział, że wychodząc na scenę, nigdy nie wie do końca, co zrobi; to zależy od nastroju, od partnerów, zachowania publiczności…).

Tutaj widownia reaguje bardzo żywo. Brawa po „Ah, mes amis” trwają z pięć minut, ale bisu jednak nie ma. Flórez bardzo rzadko odwołuje występ; raczej sam zastępuje kolegów w razie potrzeby, więc tym razem musiał się naprawdę źle czuć. W trakcie tego przedstawienia nie chciał nadwerężyć głosu, zwłaszcza że teraz zaczyna serię koncertów w USA. Musi mi na razie wystarczyć bis „Una furtiva lacrima” z Napoju miłosnego, na którym byłyśmy w lutym zeszłego roku.

Przed rozpoczęciem II aktu słyszę, jak Mariotti mówi do towarzyszki: „Alessandro ma się już trochę lepiej”. Może to właśnie on miał siedzieć na moim miejscu? O to jednak pytać nie wypada. Po chwili na scenę wychodzi dyrektor, a mnie przemyka przez głowę myśl, że Flórez pewnie nie czuje się siłach, by śpiewać dalej. Tymczasem okazuje się, że to Yende nagle zaniemogła; zaśpiewa mimo wszystko, ale prosi o wyrozumiałość. Gdybym nie słyszała jej trzy dni wcześniej, to nie dopatrzyłabym się w jej występie żadnych niedociągnięć. Wiem jednak, że w tej części troszkę stonowała wokalne fajerwerki i była odrobinę mniej żywiołowa.

Jeden z polskich recenzentów przed dziesięciu laty skrytykował tę inscenizację za wulgarność, pójście na łatwiznę, przycięcie dialogów i „irytujące bezguście”. Z pewnością jednak jest to lepsza zabawa niż starsze wersje, w których stojący nieruchomo zakochani przerzucają się rozwlekłymi, mówionymi kwestiami. Marie w wojskowych spodniach i przybrudzonym podkoszulku jest prawdziwsza niż wyfiokowane „córki pułku” w nieskazitelnych mundurach, z nieodłączną rozłożystą spódnicą. 

Po tym przedstawieniu byłam naprawdę usatysfakcjonowana i podzieliłam się wrażeniami z Mariottim, który opuszczając lożę trochę wcześniej ode mnie, uścisnął mnie na pożegnanie za ramię (trochę mnie to zaskoczyło, ale złożyłam to na karb włoskiego temperamentu). 

Żałuję tylko, że przez te wszystkie zawirowania nie było zapowiedzianego streamingu tej wersji. Flórez i Yende tworzyli naprawdę uroczą parę. Teraz muszą mi wystarczyć wspomnienia. 

Kilka zdjęć z przedstawienia

Pretty Yende
Pretty Yende i Juan Diego Flórez
Pretty Yende, Juan Diego Flórez, Adrian Eröd

I prywatna fotografia M. Ciaponiego


Jeszcze kilka nagrań, wszystkie z Metropolitan Opera. Flórez i Yende z innymi partnerami…
Tonio prosi „ojców” Marie o jej rękę (przecież wstąpił do pułku). 


Scena z ziemniakami i wyznaniami miłosnymi.


Pieśń 21. pułku. W tle tenor Javier Camarena.


Słynne „Salut à la France”.

Podziel się

One Reply to “W pogoni za tenorem (tekst wyjątkowo osobisty)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *