W drodze do identyfikacji

Rozdział 3

– Odbierz mnie po drodze do Poznania… Jestem w Zielonej Górze – Yaxa usłyszał głos ojca w słuchawce swego prywatnego telefonu.

– Gdzie cię znajdę?

– W jedynym ludzkim hotelu w tym mieście

– To będzie proste… drugi otworzą dopiero na rocznicę rewolucji bolszewickiej, czyli poślizgną się do w grudnia. Nie ma obawy, żebym pomylił hotele. – Yaxa sam nie wierzył, że tak ględzi, szczególnie w rozmowie telefonicznej z Ablem. Jakaś niewykrywalna trucizna krąży w moim umyśle… to nie dobrze.

– To czekam.

+++

Abel zadzwonił wieczorem z prośbą, czy Matylda będzie mogła zostać u Rebskich o parę dni dłużej niż się umawiali.

Oczywiście zgodzili się. Mira nawet wpadła entuzjazm macierzyński. Zarządziła, że trzeba było teraz podjechać do domu Podpułkownika po więcej ubrań i drobiazgów dla Matyldy. Pojechali we trójkę furgonetką Rebskiego własnoręcznie odbudowaną ze skasowanego wraku.

Podporucznik Rebski został w samochodzie, ponieważ „akcją” dowodziła jego żona. Matylda zaprowadziła ją do swego pokoju ale po chwili zostawiła Mirę starannie i metodycznie pakującą walizeczkę i na poły bezwiednie przepłynęła do studia Safony.

Wszystkie ściany małego pokoiku obudowane po sufit regałami na książki, wypełnionymi niemal do ostatka jakby ściany zbudowano z książek.

 Były tylko trzy luki w tej strukturze: okno na wprost od drzwi, biurko wkomponowane w regał po lewej od wejścia z maszyną do pisania Olivetti, oraz lustro wielkości arkusza A3 zainstalowane pod specjalnym kątem, by siedząca przy biurku mogła widzieć ogród za oknem. Zamontowano je, gdy Matylda była jeszcze w wieku przedszkolnym, by matka mogła ją widzieć nie przerywając pracy nad tłumaczeniami.

Matylda usiadła w krześle mamy i pogrążyła się w jakiś niewyrażalnych myślach.

 Nagle coś błysnęło w specjalnym lustrze ponad jej głową. Matylda wychwyciła błysk kątem oka. Teraz podniosła głowę skupiając się na obrazie. O tej porze nie było jeszcze całkiem ciemno, lecz ogród był zawsze ciemniejszy z powodu małego lasku za jego ogrodzeniem. Młode oczy Matyldy odróżniały teraz od szarawego tła trzy ubrane na czarno postaci, z których jedna przyświecała manipulacjom drugiej przy ogrodowych drzwiach. Matylda patrzyła w lustro nie mogąc się ruszyć ani wydać z siebie dźwięku, porażona nierealną sytuacją. Nierealną bo nigdy nie widzianą w realnym świecie przez całe 11 lat jej życia. Postacie zniknęły wewnątrz domu. Jej domu. Dopiero teraz hipnotyczne działanie nierealnego obrazu ustąpiło i zostało zastąpione przez lęk. Jak najciszej potrafiła, wstała od biurka i przeszła na drugą stronę korytarzyka do swojego pokoju trzymając wskazujący palec na ustach. Mira spojrzała na nią i z teatralnie przerysowanym pytającym wyrazem twarzy. Nim zdołała zapytać, o co chodzi, Matylda stała już przy jej uchu szepcząc:

– Trzech ludzi weszło do domu od ogrodu – Teraz obie stały w absolutnej ciszy nasłuchując dźwięków na parterze. Niewątpliwie ktoś tam się krzątał. Teraz Mira przystawiła usta do ucha Matyldy.

 – Zamknij drzwi pokoju jak najciszej.

Sama zaś jak najdelikatniej potrafiła uchyliła okno wychodzące na ulice gdzie przy przeciwległym krawężniku stała furgonetka jej męża. Zaczęła machać w jego stronę bezgłośnie poruszając ustami. Podporucznik Rebski nie patrzył w okno domu. Mira zaczynała już zdradzać objawy bezsilnej wściekłości, gdy nagle jej mąż otworzył drzwi i stanął przy aucie przeciągając się. Z odległości mniej niż 20 metrów z łatwością dostrzegł niecodzienny wyraz twarzy swej żony. Tak dalece niecodzienny, że postawiło go to w stan gotowości bojowej sprawniej niż rozkaz alarmowego wymarszu odebranego z ‘linii wojennej’. Niebyło dla niego wątpliwości, że w domu dzieje się coś wyjątkowo niedobrego. Mira improwizowała jakieś ‘gesty taktyczne’ pisujące sytuację i niemo poruszała ustami. Podporucznik Rebski jakimś cudem zrozumiał z tej dyletanckiej improwizacji, że chodzi o jakichś intruzów na parterze. Chciał już po prostu wbiec do domu i bezpiecznie wyprowadzić dziewczyny, gdy w ostatniej chwili coś mu się przypomniało

Do nierozpoznanego pomieszczenia zawsze wchodzimy co najmniej we dwóch… Twój granat a potem ty… nigdy odwrotnie… Najpopularniejsze zdanie z dywizyjnego field manual napisanego przez Abla znał każdy w tym związku taktycznym. Cofnął się do auta, sięgnął do kabiny po swoja „maskotkę” i ruszył przez ulicę w kierunku drzwi frontowych domu.

Właściwie był to granat, lecz nie całkiem. „Maskotką” była pusta skorupa granatu zaczepnego F1.  

W tych okolicznościach, tak było nawet lepiej. Coś ciężkiego i twardego przydaje się w większości alarmowych sytuacji, częściej nawet niż broń palna, lub środki wybuchowe.

Wiedział, że Mira nie zamknęła drzwi frontowych na klucz po wejściu do domu. Teraz uchylił je lekko i puścił „granat” po podłodze. Instynkt go nie zawiódł; postać czająca się tuż za drzwiami zareagowała poprawnie, jak żołnierz na odgłos turlającego się grantu i ruszyła biegiem kierunku najbliższego oddzielnego pomieszczenia. Rebski znał dobrze układ tego domu, więc pogłębiający się z każdą minutą mrok nie przeszkadzał mu wcale w pogoni za intruzem. Schwycił go za kołnierz kurtki nim tamten dopadł kuchennych drzwi i natychmiast uderzył go w nerki. Rebski miał bodaj najpotężniejszy cios w dywizji a teraz był dodatkowo wspomagany adrenaliną. Po czymś takim intruz nie był w stanie nawet wydać z siebie dźwięku. Podporucznik poprawił ciosem w okolicę ucha i  poczuł poprzez trzymany wciąż kołnierz, że ciało mężczyzny zwiotczało. Rozluźnił uchwyt pozwalając mu osunąć się na podłogę.

Ułamek sekundy później ktoś z wnętrza kuchni gwałtownie pchnął drzwi, licząc prawdopodobnie na to, że uderzy nimi napastnika. Drzwi uderzyły jedynie nieprzytomnego na podłodze a drugi napastnik prąc na oślep do korytarzyka, wpadł wprost w ręce Rebskiego. W podświadomym odruchu ręce podporucznika zacisnęły się na połach czarnej kurtki a następnie odepchnęły napastnika na krawędź ściany przy drzwiach. Jego głowa uderzyła w tę krawędź siłą bezwładności, co już musiało pozbawić go części przytomności, bo nawet nie podniósł gardy, gdy Rebski wymierzał mu kilka ciosów w twarz. Osunął się do kuchni a o parkiet uderzyło coś ciężkiego. Rebski klęknąwszy wymacał ten przedmiot na podłodze; to był pistolet CZ z tłumikiem.

Takie znalezisko przystopowało podporucznika na parę chwil, sprawdził nabój w komorze i bezpiecznik broni. Lepiej tego nie używać bo sprawa i tak jest już dość śmierdząca – Powiedział do siebie w myślach a następnie odszukał podobny pistolet w kieszeni pierwszego z nieprzytomnych napastników. Postanowił nie sprawdzać reszty pomieszczeń na dole i cofnął się do schodów. Parę sekund później zapukał do drzwi pokoju Matyldy, z którego żona dawała mu rozpaczliwe znaki kilka minut temu. 

– Mira… Otwórz to ja. – Wymruczał prawie przykładając usta do drzwi.

Mira wpuściła go do pokoju zrzędząc scenicznym szeptem:

– Co tak długo ci zajęło klocu drewniany?

– Musiałem obić dwóch zbirów… ale to nie są zwykłe zbiry…

– Tylko dwóch? Matylda widziała trzech wchodzących przez ogrodowe drzwi…– Mira weszła mu w słowo z niewdzięczną pretensją ale po chwili zreflektowała się, iż należy jednak posłuchać profesjonalisty, zwłaszcza takiego który wśród zbirów się wychował. – … Jak to NIE-zwykłe zbiry? Co ty Franek masz na myśli?

Rebski bez słowa pokazał jej dwa pistolety trzymane za tłumiki w lewej dłoni i czekał na znak, czy żona zamierza kontynuować zrzędzenie, czy już jednak, nie. Wiedział, że jej milczenie będzie równoznaczne z ‘przekazaniem dowodzenia’ w jego ręce. Mira milczała.

– Matylda, czy telefon jest w pokoju na dole, jak zawsze? – Zabrzmiało jego pierwsze pytanie po niemym ‘przejęciu dowodzenia’ z rąk małżonki.

– Właściwie to on jest tu… pod łóżkiem przeniosłam go, gdy tata zbierał się do drogi.

– Może nie będzie potrzebny… to znaczy, może poradzimy sobie bez wsparcia Jesteś pewna, że wchodziło tylko trzech?

  – Trzech było pod ogrodowymi drzwiami … jeden majstrował przy nich a jeden przyświecał latarką… trzeci czekał… ale widziałam ich tylko przez lustro

– Świetny raport … nie ma wątpliwości, kto jest twoim ojcem… pokaż mi to lustro…

– To w pracowni mamy… musimy przejść przez korytarzyk

– Poczekaj sekundę. – Rebski wyjrzał z pokoju podszedł do najbliższego włącznika i zapalił światło, po czym zajrzał ostrożnie do pokoju Safony i tam również je włączył; przeszedł na koniec korytarzyka i powoli otworzył drzwi dawnego pokoju Yaxy, tam też zapalił światło. Cofnął się do pokoju Matyldy i kiwnął na nią. Mira też ruszyła z Matyldą do pomieszczenia naprzeciw.

– Siedząc przy biurku widzi się w lustrze ogród.

Podporucznik usiadł w krześle. Ogród był już prawie zupełnie ciemny ale najbliższy fragment rozjaśniało światło padające z okna studia. Drzwi ogrodowe były otwarte na oścież.

– Wygląda, że trzeci mógł już uciec… Zamknijcie się jeszcze na chwilę w pokoju Matyldy a ja rozpoznam przejście do schodów.

Rebski ostrożnie zszedł na dół i zapalił światło. Tym razem zdecydował się użyć jednego z pistoletów mając nadzieję, iż będzie to użycie w formule ‘broni psychologicznej’ a nie palnej.

Dwóch intruzów jakich zostawił nieprzytomnymi przy drzwiach kuchennych, zniknęło. Baaaaardzo dobrze, albo baaaaaardzo źle. – Powiedział do siebie w myślach parodiując manierę byłego dowódcy dywizji. Ostrożnie zbliżył się do kuchni. Nie było w niej nikogo ale za to na stole ktoś zostawił nietypowy plecak. Nie zapalał w niej światła bo wystarczająco dużo padało z hallu przez otwarte drzwi. Kuchnia posiadała tylne drzwi wprost do salonu, przy których był też włącznik światła w salonie. Rebski zbliżył się do nich bardzo ostrożnie i przyklęknął. Wiedział, że aby włączyć światło musi wystawić rękę poza drzwi. Jeden szybki wypad do klamki, pchnięcie drwi i natychmiastowe cofnięcie. Odczekał kilka sekund i znowu nagły wypad tylko by nacisnąć przycisk włącznika i znów kilka sekund pauzy w trakcie, których spokojnie sprawdził broń i  odbezpieczył pistolet. Teraz zajrzał ostrożnie do salonu. Nikogo nie ma. Przeskoczył za przeciwległą krawędź drzwi wciąż pozostając w kuchni i znów wyjrzał do salonu pod innym kątem. Na pewno nikogo nie ma… widać otwarte drzwi ogrodowe… jedyne pomieszczenie jakiego nie sprawdziłem to małżeńska sypialnia podpułkownika… Musiałbym przejść przez cały salon, by się dostać do drzwi… jeżeli ktoś miałby strzelać z ciemnej części ogrodu, to bezpieczniej będzie jeśli do tamtych drzwi podejdę przez główne wejście salonu z korytarza… Będę mógł poruszać się wzdłuż ścian… Zgasił światło w salonie takim samym wypadem jakim je zapalił, bez przekraczania progu kuchni. Po chwili był w korytarzu przez małe okienko przyjrzał się swej „nysce” zaparkowanej pod latarnią naprzeciw drzwi i przygarbiony ruszył wydłuż ściany; zmienił kierunek pod kątem prostym i po paru następnych krokach dotarł do drzwi sypialni małżeńskiej. Także pusta.

  +++

Pakując bagaże do ‘nyski’ Mira nagle przytuliła się do męża szepcząc

– Bardzo jesteś pobity, klocu drewniany?

– Jestem nietknięty… przypadkiem słabo im dzisiaj wychodziło…

– Pewnie kłamiesz ale kocham cię dziś jeszcze bardziej, drewniaku… wykąpię cię i wymasuję jak wrócimy do domu…

– A to, to chętnie przyjmę, podziękuję i nawet zaśpiewam z radości

– Nie. Żadnego śpiewania nie będzie… pofałszować, to sobie możesz w pracy…. Kocham cię, jedźmy już…

Identyfikacja oksymoronu

Na tę jedyną okazję woźny szpitalny ‘otrzymał asystenta’.

Takie rzeczy się nie zdarzają w PRL… może poza jakimiś spektakularnymi wypadkami owocującymi dużą liczbą ofiar. Chłopak oczywiście nie wykonuje poleceń portiera. Pewnie dostał je wprost od ordynatora. Może to niedoszły student medycyny zarabiający punkty jako pielęgniarz(?) Nie ma SBckiego zadęcia, więc nie może być od nich… Zadanie dostał proste, przerzucić masę ludzi od bramy do korytarza prosektorium. Nienormalnie liczna grupa ludzi. Izba wojskowa z Warszawy jest z pewnością w asyście lokalnych prokuratorów… mogę ich poznać po serwilistycznej postawie lokalnych i ‘pańskim’ odbiorze serwilizmu warszawskich… Ciekawe, że żaden nie przylazł w mundurze. Wszyscy mają pewnie jeszcze po asystencie, albo dwóch ale to i tak nie tłumaczy tego tłoku… Ciekawe kogo jeszcze tu przyniosło(?) Ten tłok może być użyteczny. W innych okolicznościach pognałbym tę hołotę, lub powiedziałbym prokuratorowi, by mi zorganizował oddzielną identyfikację albo może mnie… – Abel mówił do siebie w myślach pomimo, że obok stał jego syn. Czuł, że Yaxa bardzo źle zniósłby jakąkolwiek rozmowę w tym momencie.

Otwarto drzwi.

Zwłoki wyciągnięto, najwyraźniej, jakiś czas wcześniej. Pomimo niskiej temperatury w prosektorium, woń spalonych zwłok nasączyła już powietrze w pomieszczeniu.

Yaxa wychwycił ją już na progu i natychmiast zidentyfikował. To było jedno z najbardziej przejmujących wspomnień z jego udziału w ONZowskiej misji obserwacyjnej w Indochinach, gdzie spędził większość roku 1968go. Jego myśli odpłynęły tysiące kilometrów na południowy wschód i w niezbyt odległą przeszłość.

 Niezwykle młodo ukończył studia wojskowe ponieważ w szkole podstawowej przeskoczył trzy klasy jako dziecko wybitnie uzdolnione. Magisterium na WAT i częściowo równolegle robiony ‘Zmech’ zajęły więcej czasu niż edukacja większości podporuczników, lecz tym niemniej metryka urodzenia Yaxy uwierała wiele małych rozumków LWPowskich przełożonych. Mieli problem z absorbcją tak młodego oficera o takich kompetencjach. Nie mogli go jednak odstawić na boczny tor z powodu torującego drogę poparcia, jakie otaczało chłopaka za sprawą wysiłków ojca oraz przyszywanego wujka Rozłubirskiego. Ochoczo zatem poparli pomysł podsunięty przez ustosunkowanych pośredników Abla, by wysłać Yaxa na misję obserwacyjną zamiast dawać mu przydział w jednostce[!?].  Pomysł wysłania go daleko od kraju a raczej od krajowych wydarzeń był formą chronienia Yaxy przed antyżydowską nagonką po Wojnie Sześciodniowej.

Młody Chardon zdawał on sobie sprawę z parasola nad nim i nie zawsze to akceptował, choć nie uzmysławiał sobie prawdziwej skali ochrony jaka go otaczała a już przez głowę mu nie przemykało, iż ochrona zapewniana przez ludzi, których znał, to wciąż nie wszystko, nawet doliczając te jej aspekty, których za młodu nie dostrzegał. Tak to bywa za młodu. Dopiero wiele lat później uzmysłowił sobie, że bez tych rozlicznych parasoli i ‘pługów śnieżnych’ nie byłoby dla niego miejsca ani w LWP ani nawet na pierwszym roku szkoły wojskowej.

 Lecz teraz stąpając po posadzce prosektorium w kierunku stołów z dwoma ‘cywilnymi ofiarami’, jego myśli dominowały obrazy z Indochin przebudzone wonią spalonego człowieka… dwojga ludzi.

Yaxa półświadomie podążał w kierunku smuklejszej ze zwęglonych postaci; niemal nie słysząc formułek wygłaszanych przez urzędników i medyków zwracających się do niego i jego ojca. Jakby wyraźniej docierały do niego słowa tłumacza przekazującego podobnie beztreściwe-treści od polskich oficjeli do niemieckiego słuchacza. Z niezrozumiałego powodu lepiej wyławiał słowa niemieckie, niż ‘kakofonię’ stłumionych głosów po polsku.

 Niemiec prostował jakieś nadinterpretacje poczynione przez polskiego prokuratora, lub wynikłe z błędu tłumaczenia … Mam wszelkie pełnomocnictwa od  żony zmarłego oraz jego teścia jako zarządzającego właściciela firmy… oprócz tego znam herr Schneidera osobiście od lat ponieważ pracowałem dla firmy wcześniej niż on podjął w niej pracę… 

Yaxa przeszedł wzdłuż stołu ze smuklejszą postacią; brakowało jej stóp oraz dłoni z większością przedramion. Przemknęło mu przez głowę parę uwag mechanicznie serwowanych przez technokratyczną część jego umysłu. Mało na nie zważał w tamtym momencie, bo reszta jego mózgu znajdowała się wciąż w stanie osobliwej intoksykacji wonią ale też, nie próbował ich uciszać. Z doświadczenia wiedział, że to daremne i stresujące … To nie był zwykły pożar, to niemal kremacja… Uszkodzenia twarzoczaszki, najprawdopodobniej są wynikiem bezwładność w czasie zderzenia… Kiedyś może zaczną montować pasy bezpieczeństwa we wszystkich samochodach i wprowadzą obowiązek ich używania… Gdyby ktoś zmiażdżył jej twarz przed wypadkiem, pewnie wyglądałaby podobnie po spaleniu. Można najwyżej stwierdzić, iż od frontu nie widać ran postrzałowych, ani kłutych… tylko tyle. Zwęglenie jest tak dalekie, że gdyby nie ta woń musiałbym dotknąć ‘skorupy’, by się przekonać, czy nie prezentują nam tutaj rekwizytu filmowego… Ciało kobiety jest za krótkie, lecz to akurat normalne… Normalne?… W każdym razie widziałem już efekt kurczenia się spalonych zwłok

Dopiero teraz zaczęły docierać do niego słowa patologa i prokuratora skierowane do niego i Abla, lecz wciąż brzmiały one jakby docierały z sąsiedniego wymiaru. Metodyczna część umysłu Yaxy wciąż komentowała bezwiednie … Jedyne co mogliście naukowo stwierdzić, to fakt, że kobieta za życia nie miała nadwagi, że czaszka nosi, typowe obrażenia urazów komunikacyjnych, choć nie całkiem typowej reakcji na działanie termiczne, podobnie jak reszta ciała… Waszym zdaniem, ‘może to być wytłumaczone gwałtownością wypadku’…. Co do ostatniej rzeczy byłbym bardzo powściągliwy, gdyż anomalie zwykle nie są anomaliami, lecz symptomami błędnej interpretacji ale cóż… nie jestem fachowcem w waszej dziedzinie, więc nie będę tworzył własnych teorii a zwłaszcza o nich mówił… Z drugiej strony, w tym wypadku sami nie pokazaliście nadmiaru fachowości… Moglibyście równie dobrze stwierdzić, że  jej nie rozstrzelał pluton egzekucyjny… To sam jestem w stanie dostrzec… Jakiej identyfikacji wy do cholery, oczekujecie?

Tak, coś tu śmierdzi bardziej niż palone zwłoki… Parę spalonych zwłok widziałem w Indochinach i tylko na tej podstawie mogę wierzyć patologowi, iż ofiara była wysoką szczupłą kobietą… Gdyby nie ta koszmarna woń spalonego ciała mógłbym nawet snuć teorie, że pokazujecie nam spreparowany rekwizyt filmowy… zwłaszcza po tym opóźnianiu informacji a później przedłużaniu oczekiwania… jakbyście grali na czas, by coś sfingować

‘Automat metodyczny’ Yaxy niespodziewanie stracił kontakt z tym co mówiono w pomieszczeniu i znalazł sobie inny obiekt …. Dlaczego Abel przylazł tu z tym swoim plecakiem w rękach i tak się dziwnie kręci?… dlaczego nie chciał zostawić go w samochodzie parkingu?… Tak, mówił, że to plecak jaki sam zaprojektował i kazał uszyć, więc nie chce zostawiać go w GAZie z powodu „szmacianej”[1] karoserii tego auta… nonsens

Umysł Yaxy został przywrócony mniej-więcej ( raczej mniej niż więcej) do normalnego trybu, gdy po wyjściu z ojcem na korytarz zostali poproszeni o krótką rozmowę przez niewysokiego mężczyznę pod pięćdziesiątkę w tweedowym garniturze i lazurowej muszce. Człowiek ten zagadnął ich po polsku z silnym śląskim zaśpiewem, dlatego w pierwszej chwili Yaxa nawet nie skojarzył, iż osobą tą jest prawnik niemieckiej firmy.

– Nazywam się Karl Dudek, prawnik rodziny zmarłego i firmy, w której pracował… Najmocniej  panów z góry przepraszam za moje chamstwo… zwłaszcza w takiej chwili, lecz muszę te pytania zadać a obawiam się, że to jedyna okazja…

– Zaciekawił mnie pan tym osobliwym wstępem… proszę pytać.. – Abel zareagował natychmiast.

– Nieoficjalnie wiem, że zmarła kobieta może być pańską żoną…

– To mniej-więcej tak samo jak ja… jak my …

– Czy zidentyfikował pan żonę… mam na myśli… czy było to możliwe w oparciu  o jakiś ocalały detal, lub biżuterię?

– Nie… Jedyną przesłanką może być opinia patologa twierdzącego, że kobieta między 25tym a 40tym rokiem życia, o grupie krwi ZERO Rh plus albo minus… powstała jakaś trudność z ustaleniem… miała powyżej 175 cm wzrostu i była szczupła o dobrej strukturze mięśniowej… Ale to zdecydowanie za mało… Podobno będą wiedzieli coś więcej, gdy ściągną z Krakowa dokumentację dentystyczną… ale moim zdaniem nie wniesie to przełomu, bo moja żona miała nienormalnie zdrowe zęby a tu, jak pan zapewne widział, mamy poważne uszkodzenia twarzoczaszki i żuchwy…

 – Rozumiem… To może być pomocne jeśli ofiara nie była pańską żoną i nie dostała od natury tak doskonałych zębów….

– To cenna uwaga…

– A jaką odpowiedź dał pan prokuratorowi na standardowe fundamentalne pytanie?

– Żeby mnie… żeby mnie wezwał do prokuratury w Krakowie, gdy tam dojadę… że potrzebuję czasu na wyrobienie sobie ostatecznej opinii.

 – … A teraz najgorsze pytanie…

 – Już powiedziałem, proszę pytać… skoro tak mówię, to w mordę panu nie dam a najwyżej nie odpowiem.

– Czy według pańskiej wiedzy istnieje taka ewentualność, iż pańska żona… jeżeli zmarła rzeczywiści nią jest… czy możliwie, że miała jakąś… relację z Jacobem Schneiderem? – Abel skonstatował w myślach, że Niemiec po raz kolejny miał pewien problem z konstrukcją logiczną pytania… To raczej nie jest wynik niedostatecznej znajomości polskiego… ten facet nie jest ani w połowie tak zimnym prawnikiem za jakiego stara się uchodzić

– Nie. Sprawia pan wrażenie błyskotliwego faceta, więc nie muszę uściślać, iż to jest moja wiedza na temat jej relacji zawodowych, oraz z tego samego powodu domyśla się pan, że jakakolwiek odpowiedź z ust męża na temat ich ewentualnej relacji intymnej jest bezwartościowa… Oczywiście odpowiedź w tej drugiej interpretacji pańskiego pytania, również brzmi, NIE… i gdyby nie było tu ze mną mojego syna, również brzmiałaby, NIE… choć jak wspomniałem jest bezwartościowa…

– Może nie aż tak bezwartościowa.

– To proszę mi się zrewanżować odpowiedzią na moje pytania.

– Jeśli zdołam…

– Gdzie się pan tak nauczył polskiego

– Jestem Polakiem… właściwie byłem… właściwie Ślązakiem… pod koniec 1940 wstąpiłem do U-bootmarine, by zarobić na życie rodziny, która nie podpisała volkslisty więc…

 – Wiem, co to oznaczało na terenach wcielonych do rzeszy… ponad połowa takich jak pan zginęła…

– Doceniam… Niewielu Polaków to wie… no a po wojnie byłem w brytyjskiej niewoli, później skończyłem prawo Hamburgu i już nie wróciłem…

– A co herr Schneider robił w Polsce?

– To co do niego należało… rozmawiał na temat dostaw sprzętu chłodniczego

– Rozpoznał go pan?

– Raczej tak… to znaczy mam więcej przesłanek, choć brakuje jego sygnetu… ale bez zbadania zwłok w Niemczech, nie będę mógł mieć pewności….

– A mogę poznać nazwę firmy?

– To nie żadna tajemnica … proszę, to jest moja wizytówka jako radcy prawnego firmy … na odwrocie znajdzie pan pełną nazwę, telefony a  nawet numer rejestracji firmy…

– Nie wyraziłem się precyzyjnie… Chodziło mi o firmę lub jakąś centralę handlu zagranicznego, która była waszym partnerem po polskiej stronie…

 – Cóż… z tym jest gorzej… Rozumie pan pułkownik… tajemnica handlowa i to na wyjątkowo delikatnym gruncie…

– Jestem podpułkownikiem. No cóż… trudno…

– Mogę się jedynie domyślać do czego panu ta informacja jest potrzebna ale jestem pewien, że nie w celach konkurencyjnych… Co prawda powinienem też chronić ‘grunt przed spaleniem’ dla naszej firmy, lecz po tym wypadku oraz… oraz jego okolicznościach… prawdopodobnych… przypuszczalnych okolicznościach, przez kilka najbliższych lat raczej w Polsce nie  podziałamy. Zatem… zatem mogę panu powiedzieć… Ściśle mówiąc nie mieliśmy dotąd kontrahentów po tej stronie żelaznej kurtyny…

 – A mniej ściśle?… – Abel podążył za dziwnie wahliwą nutą w głosie niemieckiego prawnika.

– …Mniej ściśle… Rosjanie dali nam parę zleceń dla swych placówek dyplomatycznych, lub o zbliżonym statusie, znajdujących się w krajach poza żelazną kurtyną… herr Schneider pracował z nimi ostatnio w Austrii i jak twierdził spotkał się tam z potencjalną okazją wejścia na nowe rynki… Wykazywał dużo entuzjazmu do tej idei… Moim zdaniem za dużo… Czy moje informacje będą dla pana pomocne w poradzeniu sobie z … ze sprawami powiązanymi ze śmiercią pańskiej żony?

– Jeszcze nie wiem…

– Jeszcze raz przepraszam za moje chamstwo… przepraszam obu panów ale…

– Taka praca… rozumiem…  Na pańskim miejscu zrobiłbym tak samo… Proszę przekazać moje kondolencje  rodzinie zmarłego.

– Dziękuję ale raczej nie przekażę… Rozumie pan … Sprawa i tak nie wygląda za dobrze, nawet jeśli ta kobieta nie była niczyją żoną, to córka mojego zleceniodawcy była żoną Schneidera…

– Nawet po waszej stronie żelaznej kurtyny, śmierć w jednym samochodzie nie powinna być dowodem romansu a po naszej, bywa znacznie więcej powodów do wątpliwości…

 – Naprawdę doceniam pańską kurtuazję… dziękuję… Mam jednak też inne powody do podejrzeń … Chciałbym powiedzieć do widzenia ale…

– Mimo wszystko do widzenia

– Do widzenia… – Po raz pierwszy i zarazem ostatni włączył się w rozmowę Yaxa.


[1] Samochód terenowy GAZ69 tej wersji miał sporą część nadwozia wykonaną z plandekowego brezentu.

……………….

Meldunki

– A oto i hotel Bazar. Wiesz, że mamy tu ministerialną rezerwację.

– Teraz już wiem. Osobiście wolałbym tam nie nocować… Najchętniej od razu ruszałbym spowrotem do mojego garnizonu i zrezygnował z reszty urlopu. Ale rozumiem, że masz jakiś plan.

– Wchodzimy

+++

– A witam, witam serdecznie. Czekaliśmy na panów… – Recepcjonista hotelowy przeczytawszy nazwisko w dowodzie osobistym Abla, w jednej sekundzie zamienił swoją wyniosłą, zdystansowaną ekspresję, lepkawą kordialnością. Recepcjonista dobrego hotelu w PRLu lat 1960tych ( a i długo później) był osobistością nieproporcjonalnie bardziej pływową niż wskazywałaby obiektywna natura tej profesji. Było ku temu sporo powodów.

Czy on mi się rozserwilistycznił dlatego, że rezerwację zrobiło ministerstwo obrony(?), czy to jeszcze jeden ‘współpracownik’ (?)… trzeba przyznać, że nie zniżył się do użycia formuły ‘towarzysz’. To jednak Poznań. – … Był już dziś do pana telefon z Ministerstwa Obrony Narodowej. Proszono, by pan oddzwonił… Mogę natychmiast zorganizować ‘międzymiastową’.

– To dobry pomysł. Poczekam na połączenie tutaj.

– Może pan rozmawiać w dyżurnym pokoju recepcjonistów, jeśli potrzebna jest dyskrecja.

– Kolejny świetny pomysł. Jest pan naprawdę wyśmienitym przedstawicielem swej profesji.

+++

Centrala międzymiastowa sprawiła się nadspodziewanie szybko. Abel uzyskał połączenie nim recepcjonista skończył formalności. Rozmowa nie była zbyt długa, nie tylko dlatego, iż Edwin nie zdobył zbyt wielu nowych informacji ale także dlatego, że po obu stronach telefonicznego kabla znajdowali się ludzie nieskłonni do zawisania na telefonie i rozumiejący się doskonale w pół zdania.

Rozłubirski jednak zakończył rozmowę czymś nieoczekiwanym:

– Rozpoznałeś recepcjonistę?

– A powinienem?

– On ciebie świetnie pamięta. Sam go zapytaj. Czołem. Do zobaczyska w Warszawie.

Abel zamówił jeszcze jedną rozmowę. Tym razem międzynarodową a w oczekiwaniu na połączenie zagadnął recepcjonistę.

– Mój rozmówca wspomniał, że już kiedyś się spotkaliśmy…

– To prawda. Rozpoznałbym pana nawet gdyby nikt nie uprzedził mnie, kogo oczekuję. Twarzy widzianych w pewnych okolicznościach nigdy się nie zapomina…

– A co to za ‘okoliczności’

– Miałem ‘zareagować’, gdyby ‘nadużył pan zaufanie’ kapitana… to jest generała… wtedy kapitana.

– To pan był tym żołnierzem z digitariewem na pace dodgea?

– Tak, to ja.

– Rozumiem. Przyznaję, że ja pańskiej twarzy nie  zapamiętałem ale pamiętam, że w ‘tak jest’ tamtego żołnierza słyszałem silny poleski akcent.

– Dobrze pan pamięta. Urodziłem się w Pińsku… Tak, teraz już go nie mam… To przez kobietę a właściwie, jej poznańskich rodziców…

– Rozumiem… A zmieniając temat… Pamięta pan może, kto miał dyżur w poprzednią  sobotę?

– Ja

– Świetnie. Niech pan rzuci okiem na to zdjęcie.

– Pamiętam tę panią.

– A jest pan na sto procent pewien, że to ta a nie ktoś bardzo podobny?

– Absolutnie… W tej profesji, zdolność wyłapywania niuansów trenuje się mimowolnie. Ja w tej branży siedzę od szesnastu lat. Na pewno zameldowała się w hotelu właśnie ta pani… Niestety nie wiele więcej mogę powiedzieć oprócz tego, że łączyłem jej jeden telefon ‘na miasto’. Numer podałem śledczemu. Pewnie pan słyszał, że zniknęła torba podróżna… Musiała zniknąć w niedzielę. Jestem pewien, że koleżanka jaka miała wtedy dyżur, jej nie ukradła ale… złodziej mógł ją wymanewrować  raczej łatwo. Mógłbym zorganizować panu spotkanie z nią ale raczej nic to nie wniesie… Chcąc-nie-chcąc słyszałem co mówiła śledczemu.

– Dziękuję. Pomyślę jeszcze o tym. Teraz chciałbym zamówić jeszcze rozmowę międzynarodową… tu jest numer. Poczekam w hallu.

Wyszedłszy z pokoju recepcjonistów, Abel zobaczył, Yaxę wciąż siedzącego w hallu z jakimś katatonicznym wyrazem twarzy.

– Ty wciąż tutaj? Chciałeś iść do pokoju, się przemyć(?)… Nie ważne. Skoro jesteś, to ‘zdam ci raport’. Właściwie, chyba najważniejszy punkt programu pobytu w Poznaniu się zdezaktualizował…

– Tak mi się zdawało, że nie mogła nim być ta skazana na bezproduktywność identyfikacja. A co nim było?

– Właściwie potencjalnie były dwa a może nawet dwa i pół. W najbardziej oczywistym znaczeniu, identyfikacja była istotnie skazana na bezowocność ale nie na bezproduktywność… do tego jeszcze wrócę. Natomiast obecność w Poznaniu była okazją do przyciśnięcia faceta z wydawnictwa, którego Safona miała tutaj spotkać a dodatkowo, był jedyną osobą, do jakiej ona dzwoniła z hotelu.

 – Rozumiem, że ‘Kapitan Kurdupel’ zamknął tę opcję(?)

– Nie całkiem zamknął. Dowiedział się, że facet nie żyje… Popełnił samobójstwo po tym jak porzucił go kochanek… Kochanek, którego nie ma jak namierzyć.

– Homoseksualista, którego SB nie potrafi namierzyć w PRLu(?)… Też mu się zmarło?

– Tego nie wiadomo. Ponoć sąsiedzi widywali dwudziestoparolatka wizytującego tegoż pana ale portret pamięciowy na nic się nie przydał. Po prostu nikt nie wie kim był, skąd się wziął i gdzie przepadł, pomimo, że któryś widział go w niedzielę rano, tuż przed lotem ‘nieszczęśliwego kochanka’.

– Lotem?

– Tak. Pan redaktor „wyskoczył” z okna.

– W PRLu nie mogą znaleźć homoseksualisty przy epizodzie zakończonym denatem(?)… Jasne. W takim razie, pójdę do pokoju, umyję się i jadę do garnizonu.

– OK. Ale potrzebuję jeszcze przegadać z tobą to i owo. Załóżmy wstępnie, że ruszymy jutro rano. Ja do Warszawy a ty do swego lasu.

Nie możemy nawet przejść się śladami mamy, bo nie wiemy gdzie chodziła. Nie wiemy nawet, czy to na pewno ona zameldowała się w hotelu. To mogłaby być jakakolwiek kobieta w przybliżeniu odpowiadająca jej rysopisowi, przecież nikt tu nie znał prawdziwej Safony…

– Recepcjonista jest pewny, że to ona się meldowała… pokazałem mu zdjęcie. Nie sądzę by się mylił ale gdyby nawet, to impostorka nie dzwoniłaby z hotelowego telefonu do redaktora w wydawnictwie. Zwłaszcza do takiego, który miał zostać samobójcą. A jeżeli działał tu jakikolwiek plan, to raczej na pewno było to z góry przesądzone. Przesądzone, bez względu na sukces, czy porażkę planu, gdyż prowincjonalny PRLowski ‘luminarz’ homoseksualista był tak słabym ogniwem, że musiał zostać wymontowany z układu… Za wyjątkiem sytuacji, gdyby sam był tajniakiem ale gdyby nim był, to by nadal żył. A nie żyje.  

Safona zameldowała się i wniosła torbę podróżną. Ale zanim milicja weszła do pokoju w poniedziałek a prokurator zapieczętował go, torba zniknęła.

Pokój wynajęty był do poniedziałkowego poranka, więc pracownicy hotelu zrobili inspekcję około południa tamtego dnia a następnie zawiadomili milicję o personaliach osoby która opuściła pokój bez opłacenia rachunku. Meldunek stwierdzał, że osoba ta nie pozostawiła żadnych swoich rzeczy. Czy to dość nagminna nieuczciwość personelu(?) Mam wyjątkowo dobry powód by ufać temu recepcjoniście jaki nas meldował. Czy torbę ukradł ktoś kto zorganizował zniknięcie(?)

– Dobra. Chodźmy na górę. Odświeżymy się i będziemy myśleć.

– Idź na razie sam. Ja czekam na jeszcze jedno połączenie.

+++

– Dupki z naczelnej prokuratury wojskowej przyleźli na identyfikację w cywilkach. To skrajnie nienormalne… Oni obsesyjnie uwielbiają pokazywać się w mundurach, gdy wiedzą, że będzie widział ich prawdziwy oficer. Nawet nie podeszli do nas, by coś powiedzieć. Wydawało im się, że jeśli nie znam ich osobiście, to nie wiem kim są. Pchnęli do nas podwładnego z poznańskiego wydziału.

– Powiedział, że nie udało im się jeszcze ściągnąć z Krakowa dokumentacji dentystycznej Safony… Myślisz, że to normalna PRLowska inercja, czy coś więcej?

– Myślę, że ten facet już wie, iż pojawiły się jakieś problem z tą dokumentacją, choć może jeszcze nie wiedzieć jakie. Myślę też, iż on ma nadzieję, że nigdy nie będzie musiał tego wiedzieć.

– Co konkretnie masz na myśli?

– Właściwie dopiero twoje pytanie przypomniało mi rozmowę jaką miałem w poniedziałek. Skontaktowałem się z krakowskim prokuratorem… Brazauskas… Może ci o nim wspominałem przy okazji tamtej „historycznej” bójki, w którą milicja i SB usiłowali wrobić moich żołnierzy?

– Tak wspominałeś, że to bardzo etyczny i unikalnie przytomny człowiek

 – Tak. I na dodatek prawie sąsiad. W każdym razie, poprosiłem go o parę porad proceduralnych na wypadek, gdybym musiał się ‘zmagać z organami’… tak żebym wiedział na co mam cisnąć i żeby mnie nie spuścili używając jakiś profesjonalnych zagrywek. Pogadaliśmy sobie na nocnym spacerze

Brazauskas dawał mi użyteczne wskazówki i posłużył się przykładem całkowicie świeżej sprawy z sobotnio-niedzielnej nocy. Otóż było włamanie do jednej z krakowskich przychodni… Milicja natychmiast zadziałała w niedzielę rano, bo przechodnie zauważyli otwarte drzwi…

–  Pewnie jakiś „ateistyczny” milicjant zasuwający incognito na pierwszą poranną mszę…

–  To bardziej niż prawdopodobne… Pewne jest, że milicja zadziałała jak to milicja, po najbardziej ogranym schemacie ‘jak jest włamanie do przychodni, to winni są narkomani’… Jeszcze w niedzielę zwinęli większość znanych sobie narkomanów, wygnietli z paru z nich jakieś zeznania i z dumą przerzucili sprawę prokuraturze w poniedziałek rano… Tylko że apteka przychodni była nienaruszona, natomiast kartoteka została dziko splądrowana…

 Przyznaję się, że dopiero teraz, gdy wspomniałeś o braku dokumentacji Safony przypomniało mi się, że ona nie chciała korzystać z wojskowej służby zdrowia

– To prawda… nawet nazwałeś ją z tego powodu „paranoiczką”… – Yaxa przez chwilę chciał zrobić jakąś uwagę o znaczeniu tamtej sprzeczki rodziców sześć, lub siedem lat temu ale ugryzł się w język a Abel udał, że tego nie dostrzegł.

– Brazauskas nie powiedział mi, która to przychodnia a ja nie pytałem. Po twoim pytaniu skojarzyłem fakty… Teraz nawet nie muszę pytać, która to przychodnia. Ale na pewno wyciągnę go na kolejny nocny spacer po powrocie do Krakowa. Nie wiem, czy on nadal prowadzi tę sprawę, albo czy sprawa w ogóle jeszcze istnieje… ale i tak się z nim umówię.

– Jeśli włamanie było w Krakowie nocą z soboty na niedzielę, to daje nam dość silną przesłankę, że pod-grupa wykonująca włamanie nie brała udziału w poznańskim zniknięciu Safony, czyli gdzieś tu chodzą ludzie wtajemniczeni w sprawę, którzy nie spłonęli.

– Nie pomyślałem o tym… To potencjalnie obiecujące… ale i groźne…

……….

Lody

– Trzeba by coś zjeść.

–  Nie czuję potrzeby jedzenia.

Może po prostu kupmy coś na zgryz w sklepie… może później coś połknę, albo nakarmię gołębie.

 –  Tak czy inaczej, przejdźmy się … usiądziemy może w jakiejś kawiarni…

 –  OK. Jestem już czysty więc mogę iść między ludzi.

+++

–  Patrzę tak na ciebie jedzącego lody i czuję się jakbym przyleciał z innej planety.

–  Jestem za stary na lody? Chciałem ci też kupić ale uparłeś się ‘najadać się kawą’. Bycie ojcem dorosłego faceta nie stoi w sprzeczności ze zjedzeniem kilku lodów rocznie.

–  Wiesz, że nie to mam na myśli…

 –  Jasne, że wiem… i nawet mniej-więcej domyślam się co stoi za twoim osobliwym poczuciem… przynajmniej ogólnej natury tego czegoś. Jem lody zamiast porządnego obiadu i pogrążam się w tym ‘procesie detektywistycznym’ właśnie dlatego, iż podobne poczucie czai się we mnie. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pozwolę mu by mnie ogarnęło, to skutki mogą być katastroficzne.

To kiepskie… niemal absurdalne zajęcie ale myślę, że obaj rozumiemy, iż znieczulamy się tym tak-jakby-śledztwem, bo alternatywą jest czarna bezsilna rozpacz, oraz jej nieprzewidywalne następstwa.

– Taaak… Postaram się przestawić w mój ‘tryb technokratyczny’… to powinno wyzwolić mnie z negatywnego dryfu… przynajmniej na jakiś czas. Ale w tym celu muszę sobie pomilczeć.

–Jasne  

+++

Yaxa milczał prawie konsekwentnie do późnego wieczora.

– A, zapomniałem ci powiedzieć, że moglibyśmy wejść do zapieczętowanego pokoju. Właściwie, miałem ci to zaproponować tylko pro-forma, bo nic tam nie ma.

–  To dobrze, że ‘zapomniałeś’. Powróćmy do intelektualnego ‘detektywizmu’… Po co to było Ablu?… Po co tyle komplikowania wokół tej formalności, która nie miała nawet szansy by być identyfikacją w jakimkolwiek tego pojęcia znaczeniu… jak można identyfikować zwłoki niemal skremowane? Tu nawet aparat naukowy miał niewiele do powiedzenia… A jeśli to niemożliwe, to po co piętrzenie sztucznych trudności i tajności?

– Ponieważ na tej „identyfikacji” miało się wydarzyć coś kluczowego dla scenariusza akcji. Taki epizod musiał być elementem pierwotnego planu. Plan padł a epizod został, bo nie można było się już z niego wycofać.

– A co to miało być?

  – Nie wiem co ale jestem pewien, że nie było to coś, co miało szansę nam umknąć, nawet gdybyśmy starali się to przeoczyć. A jeżeli nic takiego nie miało miejsca, to znaczy, iż scenariusz został spalony… może nawet dosłownie… może nawet na więcej niż dwa dosłowne sposoby.

– Jesteś pewny?

– Tak. Zobacz, jak to wyglądałoby, gdyby chodziło tylko o zamiecenie pod dywan odpowiedzialności armii czerwonej za kompletnie przypadkowy wypadek komunikacyjny. Przy tak posuniętych uszkodzeniach termicznych identyfikacja jest tylko odfajkowaniem kroku w procedurze… Z góry było wiadomo, że nic wiążącego nie możemy powiedzieć… Czyli serwilistyczny prokurator podlizywał się jakiemuś towarzyszowi z KC ‘swym oddaniem sojusznikom’(?)… A może towarzysz z KC używał izby wojskowej prokuratury generalnej, by podlizać się towarzyszowi z Moskwy(?)… Tylko po to by armia czerwona wypadła korzystniej(?) OK. Nie mogę w stu procentach, wykluczyć wyjątkowego splotu głupoty, serwilizmu z karierowiczostwem ale w dziewięćdziesięciu dziewięciu przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć, mogę.

Dlatego uważam, że „identyfikacja” była nagrana przez kogoś spoza takich serwilistycznych układów i spreparowanie paru polskich notabli miało miejsce wcześniej. Mówię ‘spreparowanie’, bo nie sądzę, by któryś z nich miał blade pojęcie w czym bierze udział a nawet, dla kogo naprawdę robi tę przysługę.   

– A ty masz jakieś pojęcie , kto to?

– Oczywiście stoi za tym jakieś kacapskie tajniactwo… tylko nie wiem jeszcze jakie i co gorsza przesłanki jakie mam wskazują osobliwą anomalię… Ale mam szansę się dowiedzieć

– Co wymyśliłeś?

– Pamiętasz moją ‘rozpoznawczą’ Leicę

 – Tę z dołączonym pistoletowym spustem? Marzyłem żeby mieć taką ale nie mogłem nigdzie kupić takiej przystawki nawet w Sajgonie.

– „Zgubiłem” ją odchodząc z „dyplomacji” …tzn. oficjalny protokół ‘utracenia w działaniach operacyjnych’, złożyłem

– I nawet mi nie pokazałeś jej przez 10 lat ? Co za ojciec z ciebie?… To dlatego łaziłeś wszędzie ze swoim plecakiem(?) Rozumiem w takim razie, że zrobiłeś komuś parę fotek(?)

– Mam nadzieję, że udało mi się ich złapać w kadrze wszystkich kręcących się wokół „identyfikacji”… Zobaczymy, gdy wywołam zdjęcia, czyli będę wiedział dopiero gdy dotrę do mojej ciemni w domu. Nie ma nikogo komu mógłbym powierzyć wywołanie czegoś takiego.  Później, dla zidentyfikowania ‘bohaterów fotoreportażu’ mam jeszcze parę spotkań w Warszawie.

– Ja mam ciemnię w moim mieszkaniu. To znacznie bliżej.

– Fantastycznie. Co prawda mogę się znowu wkręcić w wojskowy samolot ale z Krakowa i tak musiałbym jechać pociągiem a podróżowanie Polskimi Kolejami Państwowymi to….

– Wiem. Nawet nie kończ.

A zmieniając temat: Jak mała to zniosła? Co właściwie jej powiedziałeś?

– Twoja siostra nie jest już taka mała… Cóż, powiedziałem jej, że najprawdopodobniej wydarzyła się taka tragedia, po której mama już nigdy  nie wróci… Ale jak ona to naprawdę znosi?… Nie jestem pewien…Wiesz jaką ma ekspresję…

– Wiem… zawiłą.

– Zadzwońmy teraz… Wczoraj wieczorem dzwoniłem, co prawda ale obiecałem zadzwonić ponownie, bo …wiesz…

– Dochodzi północ… nawet taka mała wiedźma jak Matylda, raczej śpi o tej porze…

…………………………………………….

– Mam na myśli, by zadzwonić do Rebskich… Zostawiłem Matyldę u nich… Chyba nie myślisz, że zostawiłbym jedenastolatkę samą w podmiejskiej chałupie… Dobrze, że nie dałeś się dotąd żadnej dziewoi namówić na ojcostwo, bo nie dorosłeś do posiadania dzieci… Mira Rebska na pewno jeszcze nie śpi… nie jestem pewien, czy ona w ogóle sypia.

– To dzwońmy

Abel wykręcił numer centrali hotelowej i zamówił ‘pilną międzymiastową’.  Dwie minuty później recepcja oddzwoniła informując, że połączenie już jest. Telefonistka centrali międzymiastowej wygłosiła swoją formułkę. Słuchawkę w Krakowie podniosła Mira tak jak się Abel spodziewał ale głos miała bardzo zmieniony a w dodatku zdyszany. Nie dała Ablowi dojść do głosu a na koniec przekazała słuchawkę mężowi. Franek Rebski starał się raportować z użyciem kodów, oraz aluzji do rzeczy znanych obu rozmówcom ale i tak trochę za dużo powiedział prawie otwartym tekstem. Ablowi przebiegło przez głowę, bo go nieco przystrofować ale ostatecznie pomyślał, że raport Rebskiego właściwie paralelnie wyklucza, aby ta rozmowa, była słuchana przez kogoś, kto może zaszkodzić. W końcu nie powiedział właściwie nic poza powitaniem i pożegnaniem a odłożywszy słuchawkę zwrócił się do syna.

– Yaxa, musisz pojechać do Krakowa … chociaż na parę dni póki nie załatwię spraw w Warszawie… – Yaxa znał ten spokojny jakby smutny ton w głosie ojca. To nie był zwykły komunikat, ani prośba, z którymi można było polemizować i coś utargować. Ten specjalny ton oznaczał rozkaz ‘w obliczu nieprzyjaciela’. A na taki rozkaz można było najwyżej napisać zażalenie „po bitwie”, nie wcześniej.

… Ty będziesz musiał wywołać te zdjęcia sam ale w mojej ciemni, ogrodzie… Prawie nic tam się nie zmieniło od twoich czasów, więc sobie poradzisz…

– Rozumiem.

– Załatwię z Edwinem, by wojskowy kurier przewiózł odbitki do jego biura w Warszawie. Dołącz do nich dokładny raport z wydarzeń w naszym domu jaki napiszesz po rozmowie z Rebskimi  i Matyldą.

Znasz klimaty, zasznurowana, zalakowana sztywna koperta z adnotacją ‘DO RĄK WŁASNYCH GŁÓWNEGO INSPEKTORA WOJSK DESANTOWYCH’ … wszystkie potrzebne pierdoły znajdziesz w mojej ciemni.

Na szczęście nie musisz jechać do Krakowa ani GAZem, ani koleją… Musisz tylko dotrzeć do bramy lotniska Babimost jutro między 08.00 a 10.00. Będzie tam czekał patrol rozpoznawczy mojej dywizji. Powiesz tylko, że to ty jesteś tym pasażerem.

Sytuacja się zmieniła. Zmieniła się na korzyść pod paroma względami, lecz pod paroma innymi stała się bardziej niebezpieczna.

A teraz idziemy spać.

…………………

Garnuszniki

Watażki

Druhowie

Wojownicy

Yaxa poszedł spać do swojego pokoju. Abel miał zamiar zrobić to samo w swoim ale jakoś mu nie wychodziło. Na poły odruchowo pogrążył się, więc w ‘pisaniu myślami’ książki, której realne pisanie odwlekał od bardzo dawna. Odwlekał, bo nie było najmniejszych szans na wydanie jej w PRL i nie wielkie na druk gdzieindziej. To ‘pisanie myślami’ już od lat paru, było dla Abla ekwiwalentem przysłowiowego ‘liczenia baranów’.

Gdzieś tam  w różnych szufladach jego domu walały się fragmenty manuskryptu. Większość rozdziałów doprowadził do stanu, który mógłby oddać do druku dawno temu zachowując pewność, że nigdy nie musiałby korygować tego co w nich napisał. Jednym z nielicznych, co do których takiej pewności wciąż nie miał traktował o doborze liniowych kadr dowódczych (tak oficerskich jak i podoficerskich). A w tymże, najbardziej dręczyły go problemy doboru w czasach pokoju.

To właśnie zagadnienie obudziła rozmowa telefoniczna z jego byłym podkomendnym Frankiem Rebskim.

Jednym z najwnikliwiej obserwowanych był podporucznik Franciszek Rebski.

Nieprzeciętnie silny, potężny facet, 189cm wzrostu. Jednocześnie spokojny i cierpliwy. Syn samotnej matki alkoholiczki. Bardzo wcześniej zaczął trenować zapasy a później podnoszenie ciężarów, by nie być bitym przez licznych kochanków matki i nie tylko ich, ponieważ dzieciństwo spędził w parszywej dzielnicy jakich rzekomo w sowietystycznych krajach nie było. Maturę zrobił w technikum samochodowym pracując jako mechanik ale marzył, by być nauczycielem. Studia wojskowe wybrał tylko dlatego, że dawały dach nad głową i możliwość szybkiego usamodzielnienia się.

Teraz był już nieco za-starym-podporucznikiem. Miał pecha z momentem historycznym na rozpoczynanie kariery. Ledwie się zadomowił w dywizji a już przytrafiła się ‘Operacja Dunaj’. Wielu dostało po niej awanse ale Rebskiego pominięto.

Czy to dlatego, że za bardzo trzymał się regulaminów w jej trakcie(?), czy dlatego, że bardzo pozytywną opinię do jego awansu wystawił Abel przed swoim odejściem(?)

 Abel nigdy się tego nie dowiedział. Ktoś najwyraźniej bardzo nie lubił tego chłopaka… mniejsza o powód… w LWP powód mógł być kompletnie absurdalny… na przykład to, że Franek Rebski, jak tylko mógł, unikał proszenia o pomoc… to dotyczyło tak spraw służbowych jak i prywatnych… albo to, że zamiast poprosić o przydział auta, kupił spisaną ze stanu po wypadku furgonetkę WSW i zrobił z tej pogniecionej nyski „prawie volkswagena kampera”.

 Pozornie wybrał służbę z pobudek ‘garnusznika’. Z pewnością nie jako ‘watażka. Takie połączeniu cech fizycznych i mentalnych  niemal automatycznie czyniło z niego naturalnego mentora swych podwładnych ale…

 Ale czy tak wzorcowy dowódca czasów pokoju nie stanie się pułapką dla siebie i dla nich w warunkach bojowych?

Abel poświecił obserwowaniu Rebskiego tak wiele uwagi, że mimowolnie przeszedł poza granicę relacji służbowej. W efekcie powstała bliższa znajomości między jego rodziną a małżeństwem Rebskich.

 Mira Rebska, czyli pani podporucznikowa, była nauczycielką języka polskiego. Była niską, niemal chorobliwie chudą blondynką o raczej umiarkowanej urodzie. Była bezpłodna a przynajmniej tak twierdzili lekarze i bardzo cierpiała z tego powodu. Ten fakt, prawdopodobnie, powodował u niej nieco niecodzienną fascynację rodziną Abla a zmiłowanie do literatury, uczyniło ją wielbicielką jego Safony.

Państwo Rebscy byli, więc najbardziej naturalnymi kandydatami na opiekunów jego córki, gdy okazało się, że musi wyruszyć na „identyfikację zwłok” w Poznaniu.

Abel zagłębił się bardziej w swoją unikalną wersję ‘liczenia baranów’:

Istnieją cztery rodzaje dowódców szczebla podoficerskiego jak i oficerskiego.

‘Garnuszniki’. Termin zaczerpnąłem z rosyjskiego, ponieważ żaden polski odpowiednik nie oddaje natury tych ludzi w równie pełnym i zwięzłym stopniu.

Może nawet nie powinienem włączać ich w moją systematykę, ponieważ są to kompletni cywile, przychodzący do armii z powodów wyłącznie socjalnych. Tym niemniej żadna armia nie jest od nich wolna a co więcej spora część z nich imituje cechy pozostałych kategorii. Czasem nawet robią to wystarczająco umiejętnie, by zmylić ‘obserwatora’ . Takie imitowania działają tylko w realiach pokoju ale gdy weryfikuje je wojna, to jest już raczej za późno.

Rasowy ‘garnusznik’  chce po prostu być na publicznym garnuszku i pilnować, by on nie wysechł, to wszystko.

‘Watażki’. Jawnie występują tylko w armiach trzeciego świata. Do pozostałych wkradają się w kamuflażu ‘garnusznika’ lub ‘wojownika’. Nie mam pewności, czy to nie jest, po prostu, sub-kategoria ‘garnuszników’,  którym stopniowo odbija z nadmiaru władzy i wygody. Niektórzy rozsądni oficerowie uważają, iż na wojnie bywają wyjątkowe sytuacje, gdy watażka może się na coś przydać. Ja jestem co do tego sceptyczny. Owszem, takie sytuacje są ale rozwiązywanie ich z pomocą ‘watażki’ raczej zawsze przychodzi zbyt drogo. Sprawa do dalszego przemyślenia.

W okresie pokoju ci ludzie są zarazą. Koszarowy sadysta, to zawsze ‘watażka’ sfrustrowany pokojową rzeczywistością.

Niestety, są dobrze postrzegani w LWP i całym Układzie Warszawskim. To ekosystem w sam raz dla nich. W sojuszu zbrojnym, gdzie wyznacznikiem oficerskiej bojowości, jest wypijanie szklanki wódki na śniadanie… Gdzie kompetencje ucieleśnia zdolność wyglądania w miarę przytomnie po takim śniadaniu… A odwaga zamyka się w raportowaniu z takim wyziewem prosto w nos przełożonego…

‘Druhowie’. Kompetentni i rozumiejący po co jest armia nawet jeśli nie potrafią tego zawrzeć w słowach.  Sednem jest pacyfistyczne znaczenie starej rzymskiej maksymy ‘si vis pacem, para bellum’, tzn. głębokie poczucie, że przed wybuchem przemocy chroni istnienie formacji gotowych wygrać konfrontację a co najmniej bardzo boleśnie zranić przeciwnika, bez względu na to, czy jest to ‘oficjalny wróg’, czy ‘jeszcze bardziej oficjalny sojusznik’.

To świetni mentorzy swych podkomendnych w dobie pokoju ale tym samym potencjalne pułapki (dla podkomendnych i samych siebie) w razie wybuchu wojny.

Mam poważne obawy, że mój własny syn należy do tej kategorii, dlatego wolałbym aby porzucił mundur.

‘Wojownicy’. W czasach pokoju umiarkowanie poprawnie spełnia rolę ‘druha’ ale to przede wszystkim  dowódca czasów  wojny.   Nie ważne jak przygotowany teoretycznie, wojownik instynktownie widzi szerzej i dalej, niż jego podkomendni. To ktoś obdarzony także naturalnym magnetyzmem, zdolnym do skłonienia podkomendnych, by za jego pomysły umarli, wierząc, że on potrafiłby umrzeć za nich…

W czasie pokoju łatwo pomylić ich z ‘druhami’ a nawet z przyzwoitymi ‘garnusznikami’. W czasie wojny, tymczasem, jeszcze łatwiej ich pomylić z ‘watażkami’, dlatego trzeba wiedzieć jak wiedli się przed nią. A to staje się trudne, gdy potrzeby kadrowe rosną wykładniczo jak np. Niemcom w 1941. Koszarowy terrorysta może sprawić, że podkomendni będą przez chwilę bali się bardziej jego niż przeciwnika ale… ale ta chwila jest krótka i może skończyć się katastrofą większą niż zakres odpowiedzialności watażki.

Generalnie jest trudno z tą kategorią. A jest to kategoria najcenniejsza.

Uczciwie należy powiedzieć, że w Szóstej Powietrzno-Desantowej trudno byłoby znaleźć przedstawicieli pierwszej kategorii a i druga nie występował w czystej postaci, lub wcale.

A to dzięki jednemu szczegółowi.

 Konstytucją tej dywizji była zasada, że nie ma w niej etatów ‘NIE-skaczących’. Wymóg skakania skutecznie odstraszał od służby w niej najgorszy materiał dowódczy dostępny w LWP. Karierowicze, imitatorzy, nadęci oportunistyczni idioci i pospolici sadyści, po prostu nie lubią ryzykować wypadku przy skoku spadochronowym. Ich kariery odbywały się pod czyimś patronatem a patron dbał, by nikt nawet przez przypadek nie wetknął takiego przydziału ich totumfackiemu. Strach przed skakaniem był w tych kręgach wręcz zabobonny. A i obiektywnie trzeba przyznać, iż technologia spadochronowa lat 1960tych była wciąż bardzo wypadkowa i wrażliwa na nawet drobne wahnięcia pogody.

W tych okolicznościach, upatrzenie sobie utalentowanych dowódców-czasów-pokoju było relatywnie łatwe ale wyłonienie spośród nich prawdziwych wojowników, było jeszcze trudniejsze.

Jedynymi instrumentami doboru jakimi dysponowałem w tamtych latach były własne doświadczenie frontowe, uważna obserwacja i intuicja… trochę za mało.

Abel w końcu zasnął dzięki kojącemu poczuciu, że podporucznik Rebski, najprawdopodobniej należy do ‘najcenniejszych’, oraz wiedzy iż ma go po swojej stronie.

……………..

Gnostyczna kołysanka

Odcinek 18

 wtręt międzyrozdziałowy

Byłem prymusem szkoły kadetów. Nikt takiej okazji w Związku Sowieckim nie marnował, lecz mimo to ‘Marynarz’, który pozostawał moim ‘opiekunem’  przez okres nauki, zapytał mnie, czy może chcę wybrać życie cywilne(?), bo jego zdaniem byłbym również świetnym inżynierem a nawet projektantem okrętów.

Miałem 17 lat, więc chciałem przede wszystkim być mężczyzną godnym tego miana, zatem chciałem zostać kimś takim jak on, bo on był jedynym znanym mi godnym mężczyzną.

 – Są różne drogi do bycia oficerem marynarki wojennej ale jest tylko jedna, która otworzy przed tobą wszystkie drogi i możliwości tej profesji a może nawet więcej… tą drogą jest Akademia Morska Frunzego w Leningradzie.

+++

W 1961, krążownik Kirow[1], okręt szkolny na którym miałem praktyki w ramach studiów, zawinął do ‘naszej’ (sowieckiej) bazy morskiej w polskim Świnoujściu.

Studentom nie pozwalali zejść na ląd bez potrójnej obstawy nawet w bazie. Potwornie się nudziłem, chociaż miałem do tego mniej powodów niż moi koledzy. Mnie jako prymusa dołączyli do, grupy oficerów wysłanej na wycieczkę do Szczecina.

Jakież tam wszystko było inne. Nie to, że poniemieckie, albo że zamożniejsi ludzie, albo, że inny ustrój tu panował, bo przecież tak samo panowało tam rosyjskie imperium. Po prostu wszystko było inne i nie wiadomo przez co.

Wycieczkę prowadziło dwóch specjalnie przećwiczonych w takim rzemiośle oficerów politycznych, oraz kilkunastu tajniaków pilnujących także i tych dwóch.  Czego pilnowali, właściwie?

Ze Szczecina nie było dokąd uciekać, gdyby nawet ktoś chciał.

Może zabezpieczenie kontrwywiadowcze miało tu odrobinę więcej sensu niż na terenie ZSRR ale takie więcej, to i tak około zera.

Na wachcie, czy nie, spędzałem większość czasu poza kajutą studencką. Rżniecie w siekę i plotkowanie o niebyłych doświadczeniach seksualnych zaczęło powodować u mnie stan przedwymiotny zanim jeszcze przepłynęliśmy Bałtyk a teraz przy nabrzeżu w upalne dni i noce, byłem na skraju eksplozji.  

Raz obserwując przeciwległe (polskie) nabrzeże zobaczyłem spacerującą tam rodzinę. Zagapiłem się na nich przez długie minuty, bo kobieta była sobowtórem mojej mamy.

To nie mogła być ona, bo wyglądała młodziej niż moja mama w dniu pożaru, 13 lat temu.

 To był ktoś znacznie młodszy.

Stała tam z wysportowanym mężczyzną i małą dziewczynką a potem podszedł do nich wysoki prawie dorosły chłopak, kilka lat młodszy ode mnie… Podniosłem do oczu wielką morską lornetkę i zamarłem spojrzawszy w twarz tej kobiety… To już nie było podobieństwo typologiczne a nawet nie fenotypiczne…

Ona była żywą ilustracją pojęcia DOPPELGENIER, czyli po prostu pełnym ucieleśnieniem mojej mamy… jej mimika… jej ruchy… Z tak relatywnie małej odległości, morska lornetka dawała mi możliwość zajrzenia w jej brązowe oczy… To były oczy mojej mamy… Widziałem jak mówi i w miejsce tej luki poznawczej, jakiej lornetka nie była w stanie wypełnić, zacząłem słyszeć w głowie głos mamy. Przestałem patrzeć, ponieważ głos oznaczał, iż ten epizod wymyka się spod kontroli. Wydałem sobie samemu rozkaz NIE-patrzenia, ale było już za późno…

 Wszystko we mnie pragnęło skoczyć za burtę krążownika, przepłynąć basen portowy i podejść do nich i zaprzyjaźnić się z tą rodziną…

Tak przemożnie przeżywałem tylko pragnienie wskrzeszenia mamy, jakiego doznawałem tylko w pierwszych latach po jej śmierci. Miewałem wtedy dni szaleńczej tęsknoty za nią. Pragnienia by wróciła… Wydawało mi się, że jeśli będę pragnął odpowiednio mocno, to ona wróci… Ale nawet jako tak mały dzieciak, budząc się następnego dnia bez niej, podejmowałem postanowienie, iż nigdy już sobie nie pozwolę na takie bolesne fantazje…

Trochę pomagała mi w tym zapamiętana filozofia mamy ale oczywiście, wkrótce potem, nie-dotrzymywałem tej obietnicy, gdy taki dzień wracał… A takie dni wracały wielokrotnie…

Jednak, jako student Akademii Marynarki Wojennej imienia Frunzego, już dawno miałem za sobą ostatnią z takich niedotrzymanych obietnic… Tymczasem ten nowy-stary-ból rozpaczliwie bolesnej fantazji dopadł mnie znienacka od strony, z której nie mógłbym się go spodziewać…. Tak niewysłowienie bardzo chciałem być częścią tej rodziny… chociaż ich bliskim przyjacielem… chociaż wymienić z nimi jakieś poglądy od czasu do czasu. Wiedziałem, że nie mam na to szans, lecz tamtego dnia nie potrafiłem powstrzymać tej samo-torturującej fantazji… Nie wiedziałem, natomiast w tamtym momencie na pokładzie krążownika Kirow i przez 20 następnych lat, że w tym wypadku sprawy potoczą się trochę inaczej… Jednak sprawy z żywymi mają inną dynamikę niż z umarłymi…

+++

Filozofia mamy na temat żywych, których nie mamy szans spotkać była jedną z  nielicznych rzeczy jakie z dzieciństwa zapamiętałem literalnie… jak gdyby jej dygresja dołączona do pewnej opowieści nagrała się we mnie niczym na taśmie magnetofonowej …  może dlatego, że była to prawie na pewno ostatnia z opowieści jaką słyszałem od żywej mamy(?)…

Mama opowiadała mi o swojej rodzinie w Polsce. Rodzinie, od której zabrali ją przemocą rosyjscy czekiści… wtedy już nie zwano ich czeką a jeszcze, nie KGB, lecz tak wtedy jak i teraz sami siebie nazywali, tak jak nazwał ich twórca tej organizacji Feliks Edmudowicz Dzierżyński. Jedyny Polak szanowany w rosyjskim imperium nawet dziś… cóż za ironia?…

Mama opowiadała mi o swojej rodzinie w Polsce bardzo dużo ale przecież miałem 5lat kiedy umarła… Pamięć tak małego dziecka działa inaczej niż w każdym późniejszym wieku. Pamięć małego dziecka chłonie wszystko bez-selektywnie niczym gąbka i zapisuje wszystko, nawet pełniej niż w późniejszym wieku. Zwykle jest to zapisane wyjątkowo głęboko, oraz ‘ustrukturalizowane’ w zgodzie z osobliwą logiką człowieka, która nie całkiem jeszcze przypomina, to co zwykliśmy nazywać logiką. Z takich powodów późniejszy odczyt najwcześniejszych zapisów, jest trudny (o ile w ogóle możliwy). Jest też zaburzony i zanieczyszczony ‘adapterami’, czyli jakby … pomostami tworzonymi przez dorosłą logikę, by odtworzyć wydarzenia zapisane w zgodzie z całkiem inną… logiką(?). Czasem zdarzają się jednak pojedyncze epizody, lub rozmowy, zapisane bardzo dosłownie… jakby były po prostu nagrane. Epizody i rozmowy, które z jakiś powodów nie zakotwiczają się w fundamentach pamięci, lecz unoszą się swobodnie w morzu pamięci napływającej przez kolejne lata… Z jakichś powodów unoszą się zawsze gdzieś w zasięgu ręki, więc zawsze można do nich sięgnąć i z łatwością odtworzyć… Niestety, zawsze są bardzo nieliczne i dotyczą skrajnie małych wycinków najdawniejszej przeszłości… Zwykle też są wyrwane z pierwotnego kontekstu, przez co bywają błędnie odczytywane pomimo swej dosłowności, gdy  dorosła logika narzuca im zbyt współczesny kontekst jaki nie działał w czasie, gdy zapis ten powstał.

 Na szczęście co najmniej część takich zapisów nie sposób zafałszować…

Mama nazywała siebie wdową… Nazywała siebie tak nie tylko w tamtej opowieści o jej polskiej rodzinie, którą tak dobrze zapamiętałem.

Tamta opowieść, czy raczej dygresja była jednak właśnie o tym osobliwym wdowieństwie. Mama mówiła, iż nie ma pojęcia, czy jej mąż żyje, czy żyją jej bliźniaki i nie ma jak tego sprawdzić żyjąc jako więzień, ani jej mąż nie może tego sprawdzić… Mówiła, że w takiej sytuacji, musi myśleć o nich jako o zamarłych i, że oczekuje by oni myśleli o niej tak samo, ponieważ szansa na to, by kiedykolwiek się spotkali jest bliska zeru… Mama mówiła, że w takiej sytuacji ludzie muszą podjąć decyzję o takim „wdowieństwie”, ponieważ nadzieja, choćby najbardziej bezpodstawna, nigdy nie chce odejść z własnej woli… Trzeba to zrobić, by nie umrzeć z tęsknoty… Medycznie rzecz ujmując nie można umrzeć z tęsknoty, lecz gdy dusza cierpi tak bardzo, to zawsze przyplącze się jakaś groźna choroba…  

Jedyną osobą jakiej o tym powiedziałem była moja ‘partyzantka duchowa’ Xenia A ona skomentowała z radością wygrywającego na loterii:

–  O(!), więc jesteś synem wdowy… jak Mani…

– Co w tym nadzwyczajnego?.. Według oficjalnych danych zginęło 8 milionów naszych żołnierzy plus dwa razy tyle cywilów… Mamy miliony wdów i wiele z nich ma synów i pewnie tysiące synów urodziło się po śmierci ojców… – Racjonalizowałem w odpowiedzi, choć od razu czułem, że ona ma na myśli coś głębszego, niż mechaniczny opis rzeczywistości. Nie miałem też pojęcia, kto to Mani.

– Syn wdowy… może znaczyć także mężczyznę zbudowanego przez kobietę bez udziału mężczyzn… bez strukturalnego udziału. – Od tego zaczęła opowieść o manicheizmie i gnostycyzmie. Nie była to edukacja religijna. Nie wysiedziałbym spokojnie, gdyby nią była. Nie rozwinąłbym szacunku dla nauczycielki…

 Tym co mnie zachwyciło, była sztuka odczytywania ukrytych znaczeń, które często nawet nie są ukryte, lecz przeoczane  przez setki tysięcy albo i miliony ludzi na przestrzeni długiego czasu. Przeoczane nie dlatego, że ta masa ludzi była głupia ale dlatego, iż tkwili w paradygmatach programujących częściową ślepotę na to co mieli przed nosami.

Xenię też mi zabrali.


[1] Krążownik przyjęty do służby w 1938 a 1961 przekwalifikowany na okręt szkolny. Proszę nie mylić z krążownikami projekt 1144 Orłan nazywanymi na Zachodzie „Kirov-class”.

Podziel się

2 Replies to “W drodze do identyfikacji

  1. Bardzo ciekawy artykuł, który porusza temat identyfikacji. Autor przedstawia różne aspekty związane z tym zagadnieniem, przytaczając przykłady z różnych dziedzin życia. Cieszę się, że coraz więcej uwagi poświęca się temu tematowi i rozważa się różne metody identyfikacji, takie jak biometryka czy analiza zachowań. Artykuł zainspirował mnie do refleksji na ten temat.

    1. Dziękuję za zainteresowanie moim tekstem. Uruchamianie multi-dyscyplinarnych inspiracji jest, w moim przekonaniu, jedną z najważniejszych funkcji pisarstwa albo nawet całej aktywności kreacyjnej, dlatego bardzo mnie ucieszyło, że jakaś tego typu inspiracja zaistniała.
      Tym niemniej, ten konkretny tekst jest fabułą literacką a dodatkowo, jest tylko jednym z odcinków powieści dostępnej na platformie TAKtowidzimy. Zatem zapraszam do lektury pozostałych odcinków i dalszej wymiany spostrzeżeń.
      Robert Rocherry Czerniawski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *