Rozdział 2

Wtorek 22 lipca 1969
Abel siedział w salonie swego domu w półkatatonicznym stanie. Myśli popłynęły do dnia, gdy ostatnio jego mała rodzina zebrała się tu w komplecie. To było tych kilka tygodni, gdy Yaxa czekał na swój pierwszy prawdziwy przydział po powrocie z misji ONZowskiej w Indochinach. Jego syn jako genialne dziecko ukończył podstawówkę i liceum przed terminem, więc był nienormalnie młody idąc na studia. Gdy ukończył dwa kierunki był nadal nieustawnie młody, choć robił te kierunki jeden po drugim a nie równolegle.
W PRLowskich realiach mógłby być z tym problem nawet, gdyby ukończył kierunki cywilne ale, że uparł się na wojskowe… Drugą stroną realiów PRLowskich było to, że pewnym ludziom i ich krewnym, powinowatym, oraz protegowanym, nie rzucało się kłód pod nogi. Przynajmniej dopóki nie znaleźli się na jakiejś liście specjalnego ostracyzmu.
Zwykle był to system samoregulujący. Taki ‘krewny pod parasolem’ zwykle był idiotą, albo innym rodzajem niedojdy, więc ‘brak kłód’ nie kończył się sytuacjami z którymi nikt nie wie co zrobić. Jeśli protegowany naprawdę do niczego się nie nadawał (nawet jak PRLowskie standardy), to PRL miał szereg cieplutkich posad dla idiotów i niedojdów. Tymczasem, wybitny, młody człowiek, któremu nie rzucano kłód pod nogi za wybitność, bo był czyimś krewnym/protegowanym, mógł wylądować w osobliwej odmianie próżni, gdyż PRL nie wiedział, co robić z takimi anomaliami. Tak właśnie stało się z Yaxą.
Możliwość wysłania go do misji obserwacyjnej zamiast walczyć o przydział dla zbyt młodego podporucznika, była zbawienna. Były jeszcze co najmniej dwa powody jakie czyniły ją nawet ultra-zbawienną.
Po jego powrocie z Indochin było masę czasu na rozmowy a Abel żadnego zajęcia tak nie kochał jak dyskutowania z inteligentnymi, konstruktywnie rozumującymi osobami.
Tamte odwiedziny, Abel wspominał ciepło z innego powodu. Obecność syna magicznie rozproszyła ciemną mgłę gromadzącą się od paru lat pomiędzy nim i Safoną
Mgła powróciła po wyjeździe Yaxy do przydzielonego garnizonu ale wspomnienia tych kilku tygodni były kojące a Abelard bardzo potrzebował teraz wszystkiego o kojącym działaniu.
Jego wspomnienia popłynęły teraz za jedną nocną rozmową, sam na sam z Yaxą. Temat nie wydałby się nikomu kojącym. Z obiektywnego punktu widzenia musiałby być zakwalifikowany zupełnie przeciwnie ale dziś Abel znajdował ukojenie nawet w podążaniu za tym wspomnieniem.
Listopad 1968
– Dopiero w Sajgonie uświadomiłem sobie, to co mówiłeś o instynkcie, że jest to pewien skrót między zmysłami i nagromadzonym doświadczeniem oraz umysłem, a nie jakaś pół-magiczny talent jakichś cudownie obdarzonych.
– Czyżbyś niedowierzał własnemu ojcu(?)
– Co innego wiedzieć a co innego poczuć.
– Wiem co masz na myśli… Tak się tylko droczę… Z resztą to bardziej autoironia niż cokolwiek innego. Cieszę się, że dojrzałeś do zaabsorbowania sprawy empirycznie… zwłaszcza jeśli zamierzasz pozostać w tym zawodzie i ogłoszą operację obronną o najszerszym zakresie…
– Ablu, nie zaczynaj znowu o tym…
– OK, nie zaczynam. Dobrą whisky przywiozłeś. Dobrze, że cię nie podkusiło kupić tego amerykańskiego cholerstwa kukurydzianego.
– Jakoś tak mi zostało w pamięci co mama mówiła, że whisky jest tym lepsza im gorzej wygląda nalepka na butelce.
– To prawda. Twoje zdrowie synku
– Przestań mówić do mnie synku, bo będę do ciebie mówił, papo.
– Nie boję się…
– Może instynkt cię zawodzi
– Mam jeszcze coś oprócz instynktu… Coś równoległego… Poważnie. Wiem kiedy ‘Śmierć’ przygląda się moim poczynaniom.
– Strasznie spirytualnie to brzmi jak na ciebie.
– …Taka forma opisywania tego została mi z wczesnej młodości gdy po raz pierwszy doznałem tego poczucia… Myślę, że wtedy za bardzo personifikowałem śmierć jak gdyby była postacią z obrazu Jacka Malczewskiego… Byłem przecież nastolatkiem… Byłem co prawda skrajnie anty-spirytualnym nastolatkiem, lecz ze smarkaczami już tak jest, że nawet kontestestując postawy metafizyczne, wytwarzają rodzaj doraźnej metafizyki na indywidualne potrzeby… Teraz mogę sobie tłumaczyć, że umysłowi nastolatka tak było po prostu łatwiej ogarnąć pewną niewytłumaczalną prawidłowość. Niewytłumaczalną, nie z jakiegoś szczeniackiego romantyzmu dorabiającego metafizykę do grozy, czy okrucieństwa konkretnych sytuacji… sytuacji w jakich nastolatkowie znajdują się niezbyt często. Niewytłumaczalność a zatem i jakaś mimowolna metafizyczność były po prostu automatycznym efektem empirycznej obserwacji… W tej empirii była anomalia… Coś co nie zgadza się ani z ‘logiką instynktu’ ani fundamentami psychologii… Mój ojciec znał osobiści i Freuda i Junga, w naszej bibliotece były wszystkie ich publikacje i sporo z nich przeczytałem jeszcze jako w sumie dzieciak, jeszcze przed wojną. Oczywiście większość ich zawartości mnie przerastała, nawet to co dziś uznaję za błądzenia obu panów… Tym niemniej nauczyłem się z lektury wystarczająco dużo by dostrzec anomalię. Zatem skoro NIE we wszystkich sytuacjach niosących obiektywną grozę lub niebezpieczeństwo miałem owo poczucie… ‘obecności Śmierci’… ‘jej gapienia się’, i przeciwnie, skoro miewałem je w okolicznościach pozornie niewinnych albo mało niebezpiecznych, wiedziałem, że anomalia jest objawem czegoś poza instynktem, albo materiałem dla psychoanalityka.
Był jeden moment, gdy zwątpiłem w słuszność tej „mojej metafizyki”… To zdarzyło się gdy po raz pierwszy zostałem poważnie ranny… Pomyślałem wtedy, że cała moja systematyzacja intuicyjnych sygnałów była szczeniacką iluzją, że umieram na przekór mojemu ‘szamanistycznemu systemowi’… Ale to było tylko z powodu wyczerpania, wzmocnionego skutkami upływu krwi… To jest taki stan, który powoduje nieprzeparte pragnienie, by wreszcie odpocząć za wszelką cenę, choćby to miała być cena życia. Tamtego dnia czułem ‘Śmierć’ koło mnie w chwili ciszy ale zdarzyło się to ze dwie godziny przed zanim Niemcy ruszyli do kontrataku nad Miereją…
– Ale wspominałeś, że nad Miereją ranił się odłamek bomby lotniczej…
– Tak. Sztukasy przyleciały po odparciu niemieckiego natarcia… może się spóźnili… Luftwaffe wcale nie działała tak precyzyjnie jak głosi legenda.
– Ale to wciąż mógł być ‘tylko’ instynkt …Może namierzał cię snajper a ty za wyłowiłeś instynktownie jakiś refleks szkła optycznego i nieoczekiwanie zmieniłeś pozycję zanim miałeś okazję cokolwiek skonstatować(?)
– Faktem jest, że w trakcie bombardowania nie czułem ani jakiegoś ‘gapienia się’, ani żadnych podszeptów, ani nawet strachu. Faktem jest też, że wybuch rzucił w moją głowę czymś co mnie ogłuszyło (może czyjąś oderwaną głową) a mógł rzucić, czymś co przebiłoby szmaciany czołgowy hełmofon. Odłamek który przeszedł przeze mnie nie tylko złamał mi obojczyk ale spowodował sporą utratę krwi, czyli mogło się zdarzyć, iż umarłbym z tego powodu, zwłaszcza przy kompletnej absencji medyków na tamtym odcinku oraz sanitarnym analfabetyzmie mojej załogi. A tu instynkt nie pomógł mi uniknąć obrażeń… nie czułem ani strachu ani żadnych nadzwyczajnych wrażeń, ani gdy samoloty nadleciały ani w trakcie bombardowania, ani gdy odzyskałem przytomność… choć w tym ostatnim etapie oczywiście czułem szereg nie-zwyczajnych rzeczy ale żadnej z tamtych, o których mowa.
Natomiast, było znacznie więcej chwil w moim życiu, gdy czułem jak ‘Śmierć’ się na mnie gapi i myśli, co by tu ze mną zrobić… bez dotykania albo z… Myśląc o tych momentach, nigdy nie upierałem się, że ten gapiący się jest śmiercią, choć potencjalnie zabójcze momenty jakie przecięły me życie, zawsze jakoś ‘interesowały tego obserwatora’, więc najprościej było nazywać go ‘Śmiercią’… Na szczęście byłem naturalnie pozbawiony skłonności do mitomanii… Faktem jest jednak, iż to odczucie pojawiało się w momentach szczególnych, czasem wyprzedzając je o parę godzin… Nie koniecznie takich momentach, jakie większość ludzi odebrałaby jako szczególne… To były momenty, jakie przynosiły drastyczną przemianę, bez względu na to czy same w sobie były drastyczne, wyjątkowe, lub kompletnie niepozorne… A i sama przemiana, choć drastyczna niekoniecznie oznaczała destrukcję… Zresztą, jak kwalifikować zabójcze momenty do tejże kategorii(?)..
– Wiesz pełniej niż ja, że instynkt maja wszyscy poza nielicznymi wyjątkami. To wynika z zasady doboru naturalnego. Przodkowie musieli go mieć jeśli żeby dany człowiek mógł się urodzić a jeśli dana linia trwa, to wciąż przekazuję ich geny. Oczywiście ciągle powstają kombinacje redukujące ostrość instynktu a tysiąclecia urbanizacji i cywilizacji weryfikują pulę genową inaczej, niż to było wcześniej. Instynkt danego człowieka z populacji zurbanizowanej jest zwykle niemrawy, pół-uśpiony, albo aktywny jedynie w wąskim wycinku np. zawodowym. Może to twoje dodatkowe, niewytłumaczalne poczucie ‘bycia obserwowanym’, to raczej objaw pełnej aktywności instynktu, która w naszych czasach jest nietypowa ale i twoje życie nie było zbyt typowe nawet jak na realia twojej generacji. Ewolucyjnie muszą istnieć kombinacje nad-aktywne i sub-aktywne w oceanie przeciętnie aktywnych. Przeciętność określa typowy wzorzec a to co typowe jest najlepiej przebadane… Codzienność systemu akademickiego sprawia, że zwykle tylko ‘typowe jest brane na warsztat’ a anomalie są mimochodem spychane na margines a później wypadają i poza. Miałem ostatnio fajną dyskusję z mamą. Safona ma szereg ciekawych obserwacji dotyczących takich niuansów praktyki badawczej, wyniesionych z tłumaczenia prac naukowych i konsultowania ich z naukowcami.
Nie mam jakiegoś kontr-poglądu ale możliwe, że całkowicie racjonalne wyjaśnienie twojego poczucia byłoby potencjalnie dostępne, gdyby nie rozszerzający się margines szarej strefy domen akademickich.
– OK, skoro akademicka nauka abdykuje, to my możemy sobie ‘pokopać w zagadnieniu’ , zwłaszcza, że nie zbieramy się do robienia na tym doktoratów.
W tej swoistej ‘wojskowej kulturze intelektualnej’ istnieje mnóstwo śmiecia ale są i takie jak ta konstatacja, że ‘kuli, która cię zabije nie usłyszysz’ , która jest wojennym odpowiednikiem jabłka Newtona… i komu jak komu, nie muszę ci tłumaczyć, jaką rolę odgrywa w tym fizyka.
Można by na tej ‘ludowej fizyce’ zakończyć temat. Można dodać trochę więcej tego samego, mówiąc o dźwiękach pocisków, że gdy np. sławny w literaturze ‘świst kul’ przechodzi w odgłos jakby spluwania, to doświadczony żołnierz wie, iż czas się kryć. Można dorzucać coś o większych pociskach a w ich kontekście o pękających bębenkach, etc.… Ale dla kogoś takiego jak ja, jest wciąż jakieś ‘znacznie więcej’ w maksymie o niesłyszalnej kuli.
Wyobraź sobie człowieka z nie-uśpionym instynktem ale w okolicznościach skrajnie… kakofonicznych dla funkcjonalności instynktu. Kakofonia jest zwykle groźniejsza od niedoboru sygnałów, lub informacji. Jest zmierzch w bardzo pagórkowatej okolicy, czyli prawie ciemno w kotlince ale jasne niebo za wzgórzami, a taki kontrast dodatkowo zaburza akomodację. Ktoś do niego celuje. Naszego delikwenta otaczają bardzo głośne hałasy oraz inne zaburzające bodźce a strzelec jest daleko… powyżej 300 metrów. Pocisk ponaddźwiękowy więc odgłos wystrzału nie byłby bodźcem, nawet gdyby dałoby się go wyłowić z tego zgiełku i gdyby dawał jakiś czas na ultra-instynktowną reakcję, tylko, że pocisk pokonuje dystans w ciągu ok. jednej sekundy, więc nawet ultra-instynkt nie ma szans… W chwili gdy strzelec pociąga spust, pod naszym delikwentem łamie się spróchniała deska albo traci on równowagę pośliznąwszy się na gównie. Dla strzelca, albo wygląda to jak trafienie albo widzi, że okno okazji się zamyka, bo naszego delikwenta otaczają ludzie, których zabroniono mu narażać. W obu przypadkach może tylko zwinąć manatki i wrócić skąd przylazł.
Ta kula nie zabiła naszego delikwenta, choć powinna była. On jej nie słyszał, tak jakby cię zabiła… On w ogóle nie odnotował żadnego ‘ dramatu’ poza zabłoconymi spodniami i głupimi uwagami podpitych oficjeli.
Spójrz na tę sytuacje jako model. W niemal 100% przypadków człowiek jaki znalazł się w tak bezpośrednim zasięgu śmierci i przez ultra-wyjątkowy zbieg wydarzeń wyszedł z niej cało, będzie żył dalej jakby w niej nigdy nie był… Nie dlatego, że bardzo niewielki procent populacji kiedykolwiek pracował w jakichkolwiek tajnych służbach, jeszcze mniejszy procent zetknął się w tej robocie z czymś więcej niż standardowe procedowanie, a już raczej nikt… lub niemal nikt nie zetknął się z ‘obserwującą Śmiercią’…
– Czy odniosłem poprawne wrażenie, że ta ‘deska naprawdę się złamała’, gdzieś w odmętach twojej historii życia?
– Wrażenie odniosłeś poprawne, choć nie była to deska ani nawet śliskie gówno… Ale opowiem ci o tym kiedy indziej, ponieważ tamtego dnia nie pojawił się ani głos instynktu, ani ‘NIE-ludzki obserwator’, co czyni jakby oddzielny casus.
– Powiedz chociaż kiedy to było.
– Kiedy ochraniałem Cyrankiewicza na polowaniu we Francji.
– Nic nie mówiłeś, ze byłeś w ochronie Cyrankiewicza.
– Bo nie byłem… Jeden raz zostałem dołączony do jego ekipy, kiedy pracowałem we Francji… obiecuję, że później ci o tym opowiem.
– Ale zanim nastąpi to ‘później’, wyjaśnij mi tylko jedno. Nie nazywałbyś tego ‘oddzielnym casusem’, gdyby strzał był tylko hipotetycznym elementem zamieszania(?)
– Prawda
– Ale z opisu zamieszania wynika, że właściwie nikt nie miał szans się dowiedzieć, że ten strzał kiedykolwiek padł… nikt poza strzelcem i jego zwierzchnością, wiec jak się dowiedziałeś, że strzał padł?
– Spotkałem strzelca… Niezbyt długo potem.
– Spychałem tę naszą rozmowę w tym kierunku, gdyż chcę ci w końcu opowiedzieć, z czym się samotnie zmagam od lutego 1940 roku. Jak dotąd nie rozmawiałem o tym z nikim poza Safoną… ale jej podejście… jakby to ująć… Jej podejście nie rozładowuje napięcia jakie gromadzi się we mnie z powodu tego zjawiska.
To doznanie jakie nazywam „gapienie się śmierci”, jakoś blado majaczy w zapisach pamięci mojego dzieciństwa, ale dopiero gdy moja mama umierała w wagonie na zapalenie płuc, pojawiła się u mnie umiejętność bardziej świadomego identyfikowania tego czegoś… Tam mogłem się przekonać, że nie mylę tego czegoś z odczuwaniem gapienia się realnej osoby z naszego świata. Towarowe wagony w jakich nas przewozili były raczej tłoczne… Ludzie patrzyli na siebie często za-bardzo z najróżniejszych powodów i w najróżniejsze sposoby, jakich raczej nie zobaczysz na ulicy.
W trakcie kolejnego postoju czekiści zabierali zmarłych i prawie-zmarłych. Niestety było to po zmierzchu a ja przegapiłem nazwę stacji zanim nas ‘zaparkowali na jakimś bocznym torze. Myślę, że to było gdzieś w Donbasie a może już w europejskiej Rosji. Przy bocznicy mieli otwarty dół na takie okazje… po prostu rzucili tam ciało moje mamy i nawet nie pozwolili mi wyjść… a pociąg ruszył w dalszą drogę dopiero nad ranem…
Ojciec też zaczął niedomagać w trakcie podróży. Kiedy na miejscu zatrudnili nas przy wyrębie, jako niewolników, było już z nim naprawdę źle… Właściwie każdego ranka przeżywałem zaskoczenie, tym że on wstaje i idzie ze mną do tej roboty. Dużo później zrozumiałem, że realizował ostatni program swojego życia jakim była ochrona mnie … Tato był sporo starszy od mamy… rocznik 1886… nie był już wtedy silniejszy ode mnie, więc nie mógłby mnie obronić w konfrontacji fizycznej, ale rzeczywiście było coś w jego obecności, co wytwarzało wokół mnie rodzaj pola ochronnego… Dotrwał tak do syberyjskiego lata. Jakieś dwie doby wcześniej wiedziałem, że umrze lada chwila, kupiłem od kogoś zapałki za chleb, bo umyśliłem sobie, że nie pozwolę go wrzucić do wspólnego dołu jak wrzucili mamę… Postanowiłem zrobić mu stos pogrzebowy. Nie miałem pojęcia jak tego dokonam pod okiem strażników ale nawet nie snułem planów, wiedziałem, że to zrobię, choćby wszystko miał szlag trafić… Ostatniego dnia tato nie byłby w stanie dojść z baraku do wyrębu, gdybym go tam nie dostarczył.
Na miejscu powiedziałem strażnikowi, że z tatą jest kiepsko i poprosiłem, by pozwolił mu usiąść przy stercie gałęzi pozostałych po obciosywanych drzewach. Strażnik zgodził się nienormalnie łatwo… Później dowiedziałem się, iż to normalne, bo oni znają scenariusz takiego umierania więźniów. Tato nie był ani pierwszy, ani ostatni… wiedzą, że ktoś taki i tak nie ucieknie… szarpać się z nim, albo marnować na niego naboju nie ma już sensu…
Używając taty płaszcza ukradłem strażnikom kanister z benzyną do prymusa, na którym grzali swoje posiłki i zaniosłem pod stertę gałęzi przy której posadziłem ojca ze dwie godziny wcześniej. Jak się spodziewałem już nie żył, nawet zaczął już sztywnieć. Rozejrzałem się i wciągnąłem ciało na szczyt kilkumetrowej pryzmy szybko wylałem zawartość małego kanistra i podpaliłem niemalże w tym samym momencie, co skoczyłem z pryzmy na ziemię. Wiatr był dość silny tego dnia… benzyna ściekająca do środka pryzmy rozpaliła świerkowe igły do samej ziemi… w minutę ogień był już taki, że nikt poza dobrą jednostką strażaków nie mógłby go powstrzymać.
Najpierw był popłoch od nagłego pożaru, lecz kilka minut później wszyscy zrozumieli, co się dzieje i otoczyli stos ….Nawet strażnicy początkowo się nie rzucali do mnie, jakby udzieliło im się hipnotyzujące znaczenie wydarzenia… albo trochę urzekło ich bycie świadkiem czegoś nadzwyczajnego, łamiącego rutynę nudnego mielenia ludzi w maszynce gułagów…
Gdy w końcu jeden wystartował do mnie z reprymendą chciał mnie trzasnąć w pysk na dobry początek a ja zablokowałem jego rękę i trzasnąłem go w nos celnie i boleśnie. Zaraz podleciało kilku i otrzymałem parę ciosów, oraz kopniaków ale bili mnie bez przekonania… bez tej psychotycznej pasji jaką nieraz obserwowałem wcześniej i później.
Chyba w jakiś sposób liczyłem na to, że mnie zatłuką na śmierć i będę miał spokój… ale niestety… nawet jakbym zyskał u nich coś, czego nie można by nazwać szacunkiem, bo to grubo za wiele ale jakby protezą szacunku… Za to sporo szacunku zyskałem wśród więźniów, co zwłaszcza pośród obywateli sowieckich miało swoje bardzo praktyczne zalety… dawało pewien ograniczony immunitet. W tamtym piekle, w tamtym momencie takie zdobycze były cenniejsze niż duży majątek w normalnym świecie… Nie zamierzałem tego roztrwonić…
Stosu nikt nie próbował gasić. Gdy się dopalił szczątki taty były nieodróżnialne od resztek konarów. Gdy jakieś kości zaczną bieleć, my będziemy pracować już na innym wyrębie.
Mi został tylko jego płaszcz i buty, które zdjął przed śmiercią pod drzewem. Zdążyłem je upchać w kieszenie płaszcza zanim zaczęli mnie bić. Mogłem je teraz sprzedać za coś użytecznego.
Dzień satrapii
Wtorek 22 lipca 1969
– Tato, taksówka zajechała pod dom może to mama… może jej samochód się zepsuł(?) – Na chwilę zaszczebiotała z pokoju na piętrze nadzieja dwunastolatki i poniosła ją po schodach na dół w kierunku drzwi. Abel był znacznie bliżej, więc pięć sekund później spotkali się przy drzwiach.
– Nie Tyldo, to wujek Edwin – Abel wyjątkowo nazwał gościa inaczej niż zwykle nazywano go w tej rodzinie, choć gość doskonale znał swe przezwisko i nie czułby się urażony słysząc je przez drzwi. Nie dlatego, że ‘Kapitan Kurdupel’ był generałem. Był nim od dawna, a nawet zdążył już stać się, głównym inspektorem wojsk desantowych, choć tak naprawdę oznaczało to zamaskowaną tzn. ‘bezprzydziałowość’. Po prostu używanie przezwiska nie pasowało Ablowi do klimatu bieżących wydarzeń będących przyczyną wizyty.
Tylda bardzo lubiła Edwina a on ją jeszcze bardziej ale nie potrafiła ukryć rozczarowania. Czekała na Safonę od niedzieli. A może wyczuwała, iż on nie przywozi dobrych wieści(?) Nie bez powodu uważano ją za małą wiedźmę. Edwin też nie potrafił się przestawić w tryb serdeczności, pochłonięty tym co przywiózł. Tylda niemal natychmiast wróciła do swego pokoju a Abel z Edwinem przeszli do kuchni, by zacząć rozmowę w trakcie parzenia herbaty po lwowsku.
– Nie spodziewałem się ciebie osobiści a już szczególnie nie w takim mobilizacyjnym trybie.
– Był dostępny przelot do Krakowa. I tak musiałem tu wjechać prędzej czy później. Chcę zabrać moją oktawię do Warszawy… lubię ją. W Krakowie już nigdy nie pomieszkam. Nawet, gdyby jakimś cudem oddali mi moją dywizję, to tylko w okolicznościach wykluczających stacjonowanie.
– Groźnie zabrzmiało
– Nie zdegradowali i nie wypieprzyli mnie tylko dlatego, że jedni chcą mieć coś ‘groźnego w rękawie’ a drudzy boją się ‘jak groźnie stać się może’ jeśli by mnie wypieprzyli… i to nie dlatego, że ja rozpowszechniam jakieś hiobowe przepowiednie. Milczę jak grób. Ale do rzeczy… Niestety, nie za bardzo możemy teraz pogadać o konkretach, ponieważ ruszyłem moje kontakty dopiero po twoim telefonie wczoraj wieczorem. Poniedziałek wieczorem między niedzielą a ‘świętem satrapii’, to kiepski moment. Paradoksalnie na naszą korzyść działa fakt, że to dwudziestopięciolecie PRLu. Gdyby to była jakaś mniej okrągła rocznica, to wszyscy oficjele. poza najbardziej-spróchniałymi towarzyszami Gomułki, wzięliby urlopy okolicznościowe, albo L4 i zniknęli ze swymi kochankami.
Pierwsze porządne dane zacznę wyciągać telefonicznie od jutrzejszego ranka ale naprawdę porządne będę mógł wyciągnąć tylko osobiście, a więc po powrocie do Warszawy. W międzyczasie powinniśmy pojechać do zielonogórskiej komendy milicji i na miejsce wypadku…
– Co już wiesz? Co z Safoną? – Od 1945 Abel zdążył poznać każdy element osobliwej natury Edwina. Dlatego, gdy pół godziny wcześniej odebrawszy telefon, usłyszał tylko jedno zdanie Jestem w Krakowie zaraz dojadę, to pogadamy, wiedział, że z Safoną musiało stać się coś bardzo złego. Naprawdę był wdzięczny Edwinowi, że taką informację przekazuje mu w swoim. Stylu, jaki dla większości ludzi wydawałby się co najmniej socjopatycznym. Nie wiem co głupiego bym odwalił. gdyby ktoś mi przylazł z typowym sposobem komunikowania takich wieści.
– To nie jest takie jasne. I jak mnie znasz, to wiesz, że gdy mówię ‘nie takie jasne’, to musi być dziadowsko niejasne… A z tego co dotąd wiem, to jest najbardziej niejasna sprawa z jaką się zetknąłem w PRLu.
– Po prostu mów po swojemu
– Safona jest na liście ofiar wypadku samochodowego, w którym uczestniczyła furgonetka czerwonej armii… na liście ofiar śmiertelnych… Sprawą zajmuje się izba wojskowa prokuratury generalnej… bezpośrednio. Tożsamość rosyjskich ofiar jest tajna… to znaczy naprawdę objęta jest ścisłą klauzulą a nie tylko normalną rosyjską arogancją kolonialną. Dokument zawiera tylko stopnie wojskowe major, dwóch poruczników i sześciu sierżantów. Tylu rosyjskich sierżantów w jednej furgonetce, to nienormalne, kilku generałów brzmiałoby bardziej prawdopodobnie. Tożsamość ofiar cywilnych… tu się już gubię… To chyba najdziwniejsze, ponieważ moje źródło nie wie skąd prokuratura dostała listę. Na pewno nie przyszła żadną ,normalną drogą,… Nie ma też lekarskiego potwierdzenia, podobno dlatego, że samochody spłonęły doszczętnie wraz z ofiarami. W raporcie nie występuje auto Safony, jest tylko mercedes i UAZ452. Na liście są dwie ofiary cywilne… Jakiś zachodnioniemiecki dyrektor i …
Na razie nic więcej nie wiem.
– Pij herbatę zanim ostygnie. A może whisky? Ja sobie wezmę szklankę… myślę, że w butelce zostało na dwie.
– Dawaj… Miałem dzisiaj nie pić ale co tam… dawaj.
Abel i Edwin zapadli synchronicznie w długie milczenie.
+++
– Tej whisky więcej nie mam ale jeśli…
– Nie, w żadnym wypadku. Nie chcę psuć tego smaku… Ona smakowała jak szpitalny spiryt, którym chrzciłem moje Virtuti od Bora.
– Taka jest najlepsza.
– Byliśmy smarkaczami którym świat postawił niewykonalne zadanie, by na przestrzeni miesięcy, albo i tygodni, dojrzeć bardziej niż ludzie w bezpiecznej rzeczywistości dojrzewają przez 40-50 lat. My byliśmy tak bardzo szczeniakami, iż nawet nie wiedzieliśmy, jak bardzo to zadanie jest niewykonalne. Gdy kończyła się wojna byliśmy ledwie po dwudziestce, lecz psychologicznie już dwa razy starsi, niektórzy nawet dwa i pół
– Safona powiedziała mi pewnego dnia, że jesteśmy manicheistami.
– A kto to taki?
– Ja też nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o istnieniu takiego pojęcia… Na początku naszej ery żył taki prorok, który w ciągu swego raczej krótkiego życia stworzył religię czy raczej system paradygmatów życiowych gromadzących masę ludzi od Kazachstanu i Afganistanu po zatokę perską i wpływający na gnostyczne ruch w Europie…
– Chcesz mi uświadomić monstrualną wielkość luk w mojej edukacji?
– Spokojnie, Edwin… mam takie same luki i co gorsza niewiele z nimi zrobiłem, choć miałem okazję je trochę uzupełnić… chyba więcej okazji niż ty
– No, jeśli miałeś okazję a zaniechałeś, to naprawdę zgrzeszyłeś, brachu…
– W tej historii ważny jest tylko bazowy schemat manicheizmu… W walce dobra ze złem, dobro jest jak światło a zło jak cień… cień nie może zwalczyć światła, bo jest tylko jego negatywną projekcją, więc gdyby światła nie byłoby na początku cień nie mógłby powstać ani nie mógłby trwać. Gdyby nawet znał metodę zniszczenia pierwotnych źródeł światła…
– Czyli światło nie może też zniszczyć cienia ?
– Tak, nie może zniszczyć, ale przy użyciu materialnych istot może zmienić złą naturę cienia… uczynić go po prostu cieniem, w którym zło nie może się gromadzić, ponieważ będzie on nasycony dobrymi ludźmi i zabraknie tam miejsca dla zła. Ale jest tu haczyk… otwarta walka ze złem, używanie przeciw niemu przemocy, tylko je wzmacnia.
– Dooobrze, rozumiem analogię z nami w moskiewskim imperium i nawet podoba mi się ta poetyka, choć moja empiryczna wiedza każe mi raczej włożyć to między pobożne życzenia idealistów… albo i gorzej, jako idealizowanie kolaboracji ze złem…
– Mam taki sam odbiór… Mówię o tym teraz ponieważ Safona miała na myśli nas wszystkich, nie tylko takich „funkcjonariuszy reżimu” jak ty i ja.
Tamtego dnia wzięło ją na rozmowę o naszym manicheizmie, ponieważ sama straciła wiarę w sens takiego życia… Manicheistycznego życia, jakiego większość z nas nie wybierała ale, w którym większość dobrych ludzi (świadomie czy nie), budowała wiarę w… w coś-jakby-posłannictwo, praktycznie realizujące manicheistyczny paradygmat.
To było rok temu. Pamiętasz, jak na początku antysemickiej kampanii Gomułki, Safo nieoczekiwanie wpadła w bojowe usposobienie, jak parła do konfrontacyjnych polemik z każdym ‘pojawiającym się na przedpolu’, jak uświadamiała wszystkich, że jej rodzice byli Polakami-Żydami i ona tak samo, i że nie da się wyrzucić z własnego kraju(?)
Gdyby nie ta jej furia, to nadal by nikt nie widział w niej Żydówki, nawet ci, którzy mieli obiektywną wiedzę z jej akt osobowych.
– Jasne, że pamiętam. Z przyjemnością wytropiłem tych, którzy próbowali aktywnie szkodzić jej i całej waszej rodzinie i… z przyjemnością skomplikowałem im życie.
– Nic o tym nie mówiłeś. Myślałem, że to ja wyciszyłem burzę.
– Nie było o czym gadać. Miałem pewien dług, ponieważ w czasie wojny musiałem tolerować „kolegów partyzantów” którzy rabowali a nawet mordowali Żydów… i przecież miałem frajdę z uwalenia takich mętów.
Wracając do manicheizmu, wierzę, że ona szczerze tak to czuła i mogę sobie jakoś wyobrazić jej dramat utraty wiary ale gdybym miał to przyłożyć do siebie, to czułbym, iż szukam wymówek… Ja jestem po prostu kolaborantem… nie całkiem z wyboru i nie służę moim panom tak jak oni sobie tego życzą, ani nawet, jak sobie to po cichu wyobrażają, wiedząc o mojej krnąbrności i ją tolerując, oraz jak te wyobrażenia wkalkulowują w swoje gry… Nie jestem, w tym co robię, cyniczny, ani bezwstydny, więc wiem czym grzeszę… Mój czyściec, lub … lub nawet piekło przeżywam każdego dnia… Budzę się każdego dnia i melduję na służbę w piekle jako ‘kapo’ … Owszem staram się NIE-być ‘dobrym kapo’ (jakkolwiek by to interpretować), lecz DOBRYM na przekór temu, że jestem ‘kapo’. Nie szukam w tym dla siebie rozgrzeszenia, czy posłannictwa. Wyznaczam sobie moje mała posłannictwa, z którymi wiążę wiarę na lepszą przyszłość… Lepszą przyszłość NIE dla mnie… To jest raczej jak sadzenie drzew, z których plon przychodzi późno… raczej zbyt późno, by go dożyć… Ale i w tym nie widzę oczyszczenia… Nie tylko nie widzę w tym oczyszczenia, lecz nawet mam świadomość ryzyka, iż moje drzewa będą po mojej śmierci żywiły, tych których nie powinny… albo gorzej, źli ludzie powieszą dobrych na moich drzewach… Przepraszam Ablu za to moje ględzenie, gdy ty chciałeś mi powiedzieć coś… coś co jak mi się zdaje jest trudno ująć nawet takiemu ‘wygadanemu dyplomacie’ jak ty…
– Tak … chciałem powiedzieć, że chyba dopiero dziś czuję co Safona miała na myśli ponad rok temu
– Skontaktuj się ze szwagrem i zwijaj kramik tutaj… jak już będziesz w wolnym świecie to sobie na pewno poradzisz…
– Na pewno nie przed wyjaśnieniem, co z Safoną. A poza tym to nie załatwia sprawy… I jeszcze nie mogę zostawić mojego synka… a ten pacan nigdzie nie pojedzie…
– Ja mogę trzymać oko na Yaxę… ja już się stąd nie ruszę do śmierci… chyba, że mnie wywiozą, a to jeszcze nie prędko.
Póki co, myślę o tym co ‘na teraz’, choć nie koniecznie w ścisłym reżimie pragmatyki wydarzeń. Popatrz, obaj walczyliśmy na linii frontu i poza nią
Wszystko było jasne nawet gdy nie było… teraz nie ma frontów… może nawet my sami jesteśmy częścią naszego wroga… Jesteśmy dwa razy starsi… Nie jesteśmy już smarkaczami, którym wydaje się, że wszystko mogą i… i czasem nawet rzeczywiście, mogą niewiarygodnie wiele, bo wierzą w to, co im się wydaje.… Chciałbym się mylić ale nasze dochodzenie raczej nie doprowadzi nas do Safony… Nawet dostrzegając realną nadzieję w fakcie, że lista ofiar cywilnych została wyraźnie spreparowana. Co więcej, dokonano tego poza strukturami, gdzie jej… jakby to ująć(?) …osobliwość mogłaby być złożona na karb ‘histerycznej reakcji na nietypowe wypadki’…
– Nie obrażę się, jeśli się wycofasz…
– Nie chcę się wycofywać… Popatrz na to tak: Moja kariera wojskowa jest zakończona… Nie muszę ci tłumaczyć, że urzędy głównych inspektorów w LWP, to kamuflowanie przeniesienia do ‘dyspozycji kadrowej’… koniec pieśni. Nie wierzę, by dali mi jakiś związek taktyczny, albo adekwatne miejsce w sztabie generalnym … Już prędzej ciebie reaktywują jak coś tąpnie… Ja walczyłem o inne państwo niż sanacyjna Polska. Ale nie walczyłem o sowiecki kolonializm, choć trochę wierzyłem, że trzeba i można się do niego zaadaptować… Tak na parę pokoleń, zanim ludzkość wyrośnie z idei, które doprowadziły do pierwszej i drugiej wojny światowej ale … ale teraz jestem zmęczony tym co się porobiło… Jest gorzej niż za sanacji i jeszcze kacapy rozpieprzają, to czego nie potrafią rozpieprzyć nasi… Za Stalina było jasne, że rządzi jebnięty car z polakożerczą obsesją. Byłem młody i miałem przemożną pewność, że przeżyję gnoja a potem będzie lepiej. Jak skończył się na dobre stalinizm i malenkowszczyzna, to miało się wszystko zmienić i moje oczekiwania, tak jakby, się spełniały… Wiesz jak się zapaliłem do projektu korpusu desantowego… Nie dlatego, by nas desantować w Danii, czy Niemczech, tylko dlatego, że to była nowoczesność przez wielkie ‘N’. Racjonalnie myślałem, że nowoczesność będzie wymuszać wzrost jakości standardów i racjonalności a racjonalność i standardy prędzej, czy później wyprą absurdy. Masę ludzi w wielu dziedzinach (także cywilnych) tak myślało i w tym kierunku działało… a teraz już wszyscy widzimy, iż znowu się cofamy w każdej dziedzinie a …. a rosyjski kolonializm nabiera znowu masy… z tego będzie wojna albo nowy stalinizm…
– Tak myślał i działał mój szwagier i chyba doznał podobnego przebudzenia, choć w jego przypadku paradoksalnie pomogła antysemicka nagonka…
Dokąd zmierzasz, Edwin?
– Próbuję ci powiedzieć, że jestem gotów zrobić niejedną rzecz jaką jeszcze 5 lat temu uznałbym za głupią, lub szkodliwą dla ogólniejszej sprawy. Nic mnie nie hamuje w działaniu w sprawie Safony poza jedną rzeczą…
– To znaczy?
– Ta rzecz sprowadza się do tego, że jeśli źle to rozegramy, to znajdziemy się na środku wielkiego bagna, na którym nie zdziałamy już nic, a z którego nie wygrzebiemy się do końca życia… będziemy jak generał Poniński.
– A powiedz mi stary komuchu… rozpiździłbyś związek sowiecki, by znaleźć Safonę żywą?
– Jeżeli by się z tobą rozwiodła i dała mi szansę, to… bez skrupułów… A poważnie, rozpiździłbym to draństwo bez skrupułów, właśnie dlatego, że jestem komuchem… Nie, właściwie to ty jesteś komuchem, bo zapisałeś się do partii tylko, by ta władza nie zamykała przed tobą perspektyw życiowych a ja jestem komunistą… no może bardziej socjalistą, czyli wierzę w słuszność programu dziadka Marksa a nie te wszystkie fałszywe rosyjskie epigonizmy… A dziadek Marks mówił wyraźnie, że w Rosji żadnego socjalizmu, czy komunizmu, w przewidywalnej przyszłości wprowadzić się nie da … jeśli w ogóle będzie to kiedykolwiek możliwe… nie da się ponieważ imperium rosyjskie jest uwięzione w pętli azjatyckiego feudalizmu modyfikowanego zachodnimi instrumentami… Wiedziałeś o tym, że Marks namawiał sobie-współczesnych wpływowych ludzi do odtworzenia Polski bo tylko Polacy są w stanie powstrzymać marsz rosyjskiego feudalizmu na Zachód?
– Tak wiedziałem… Ojciec mi opowiadał takie rzeczy przed wojną
– Szkoda, że unikałeś zawsze tematów politycznych w rozmowach ze mną… zawsze chyłkiem schodziłeś z „osi natarcia” … unikałeś… Prawda?
– To prawda… unikałem
– Ja zacząłem to ogarniać, dopiero gdy wziąłem się poważnie za naukę niemieckiego i trafiłem na jakieś pisma zebrane Marksa wydane w oryginale przed 1 wojna światową… przy okazji uzmysłowiłem sobie, że komuniści nawet w krajach zachodnich wolą tłumaczyć Marksa z rosyjskiego niż oryginału… jakby rosyjski w marksizmie był tym, czym łacina w katolicyzmie… Jakby w byciu marksistą chodziło o to, by zostać paleznym idiotam Rosjan a nie marksistą…
– To w sumie ponadczasowy trend … Katolicka ciemnota wiążąc łacinę z chrześcijaństwem, nie chce pamiętać, że nie był to język Jezusa, lecz ludzi, którzy go zabili
– No właśnie to jest samo sedno… Próbując wyjaśnić sprawę zniknięcia lub śmierci Safony idziemy na pokrętną konfrontację z całym otaczającym nas pośrednio i bezpośrednio ciemniactwem. Z tymi, którzy bronią kultu dla kultu, z tymi co bronią kultu dla drobnych interesików ich drobnego życia, z tymi, którzy posługują się kultem będąc zatrudnionymi przy większych interesach… i tak aż po sam szczyt rosyjskiego projektu imperialnego, który być może wcale nie zamyka się w najważniejszych gabinetach Kremla, Łubianki, czy Arbatu
–Chcesz byśmy określili der schlachtraum zanim wrzucimy do niego granat … co nam da opanowanie tego sektora? … kogo i czego powinniśmy oczekiwać wewnątrz i najważniejsze, gdzie są tak naprawdę te drzwi, przez które powinniśmy wrzucić granat, by miało to jakiś sens?…
– Wygląda, że zrozumiałeś… właśnie dlatego zrobiłem cię szefem wyszkolenia w mojej dywizji… która nie jest już moja i raczej już nigdy nie będzie
– Dlatego już w niej nie służę i raczej już na zawsze pozostanę emerytem
– No to gdzie zdaniem emeryta są te ‘drzwi’?
– W odpowiedzi komu i po co było zniknięcie Safony… i to zniknięcie, które ma być widziane jako nieodwołalne…. Jako kres jej życia, nawet jeśli w biologicznym sensie nie odebrano jej życia… jeszcze nie odebrano.
– Rozumiem, że to zbyt bolesne byś poruszał się po temacie jako analityk ale spróbuj powiedzieć co widzisz jako… jakby to ująć…
– Jako NIE-mąż?
– Niech będzie i tak… więc jak widzisz te ‘drzwi’?
– Może informacje na jakie oczekujesz coś zmienią, ale póki co, nie widzę tych ‘drzwi’ tam gdzie one być powinny… w tym miejscu wirują jakieś fundamentalne sprzeczności. Ponieważ miałem do czynienia z różnym tajniactwem, więc wyczuwam smrodek jaki zostawiają nawet jeśli im się uda zrobić coś inteligentnie i finezyjnie. Intuicja dobrze ci podpowiada, iż ‘cudowne zmaterializowanie się’ listy ofiar w prokuraturze generalnej to właśnie taki ‘smrodek służb’ i to nie naszych.
A tu… tu jest jakiś chaos, który do niczego nie pasuje… On mógłby świetnie pasować do posrania po nieudanej operacji ale już przeanalizowałem raczej wszystkie możliwe scenariusze do jakiej operacji mogłaby pasować Safona jako, choćby składnik. Ona nie pasuje do żadnej operacji jaka mogłaby teraz ruszyć… I na dodatek za dużo w tej historii armii czerwonej.
– A podejście przez nią do twojego szwagra, nie mogłoby być racjonalizującą przesłanką?
– To była druga rzecz jaką przeanalizowałem wzdłuż i wszerz od poniedziałku Byłoby to pewne, gdyby się ruszało, tzn. gdybym najdalej w poniedziałek rano dostał konkretną informację o jej śmierci, przekazaną w specyficzny sposób… Coś w rodzaju: ‘Twoja żona nie żyje ale możesz to zmienić’
Czekając pokornie i nie prosząc o twoją interwencję, jeszcze bym jej nie miał…
– A nie zwróciliby się najpierw do jej brata?
– I zaalarmować cały Aman wsparty Mosadem? To już nie te czasy, gdy rosyjskie tajniactwo, porywało się na takie rzeczy. Scenariusz z Safoną miałby sens, tylko jako sposób na przejście ‘poniżej tych dwóch radarów’, więc tylko, nazwijmy to, kanał rodzinny mógłby mieć jakąkolwiek szansę powodzenia.
– No tak…
– Co więcej, taka intryga musiałaby być robiona przez bardzo określoną komórkę KGB wg bardzo określonych procedur, które np. wykluczają wikłanie każdego, kto nie jest niezbędnie potrzebny, zatem co robi w tym armia(?)… Nie mam na myśli tylko furgonetki, która naprawdę mogłaby nie być armijna ale sprzątanie, które na pewno było wykonane przy użyciu regularnego pododdziału stacjonującego w okolicy, skoro raport o ofiarach nie przyszedł z polskiego prosektorium. Armia byłaby ‘tolerowalnym elementem’, gdyby operację robiło GRU. Ale wiesz co by się działo w Moskwie, gdyby w naszych czasach GRU wzięło się za szpiegostwo technologiczne. To nie byłyby dworskie prztyczki Andropow mógłby wreszcie uwalić Iwaszutina.
– Zakładasz, że skoro twój szwagier jest wielkim konstruktorem, to idzie o technologię… A jeśli o coś innego?
– Jedyne ‘coś innego’ nazywałoby się trzecia wojna światowa… Chyba i tak poszliśmy już w spekulacjach dość daleko.
Nie widziałem zwłok, wiec uzasadnione wątpliwości są całkiem dobrym paliwem spekulacji a spekulacje, dobrym zajęciem do czasu jakiegoś wyjaśnienia ale…
– OK. zostawmy to… Wykluczamy, że Safona znalazła się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?…
– Właściwie, tak…. Natomiast, by wykluczyć to bardziej racjonalnie i nieodwołalnie, mam tylko jedną drogę… zbadać dostępne fakty pod kątem scenariuszy osadzonych na premedytacji a nie zbiegu okoliczności… jeżeli nie znajdę potwierdzenia dla żadnego z nich, to zostanie pech jako najbardziej prawdopodobny scenariusz…
– To nie jest już pech zderzenia z pijanym kacapskim kierowcą o znanej nam godzinie w znanym miejscu, lecz pech wdepnięcia w jakieś tajniackie rozgrywki, który mógł się zacząć nawet na odległość, przez telefon… albo fizycznie po drodze do Poznania, w trakcie pobytu tam, czy w powrocie… obszar poszukiwań rozszerza się wykładniczo w czasie i przestrzeni…
– Cóż, na razie kontynuujemy według twojego planu a później muszę przegadać z patologiem temat kobiecych zwłok w zaaranżować i spotkanie z moim czekistowskim kontaktem … Czuję, że te źródła pozwolą mi przynajmniej postawić na premedytację (ewentualnie) premedytację-z-powikłaniami a jeśli nie, to zostanie czysty pech…
– Tylko, że żaden potencjalny pech w tej układance nie będzie czysty… i to ty przede wszystkim z jego brudem zostaniesz, nie mając sposobu, by się umyć… Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak… i biorę to ryzyko…
– Czyli wrócimy do tej rozmowy wkrótce? Ja pojadę jutro do Zielonej Góry samochodem a ty w czwartek rano polecisz naszym ‘dywizyjnym lotnictwem’ z paroma naszymi oficerami do Babimostu. Załatwiłem już przelot.
– Jak najszybciej się tylko da.
– Powiem ci jeszcze tylko, że mam przeczucie, iż Safona nie umarła, ale i tak powinniśmy myśleć o niej jako o zmarłej….
– Nie kończ wiem co masz na myśli… a nawet jeśli błędnie się domyślam, to i tak nie kończ.
– Jasne.
Rozbicie wszechświata
– Mama jest na liście ofiar śmiertelnych wypadku… – Yaxa usłyszał głos ojca stojąc w korytarzu ze słuchawką przy uchu. Odebrał przy kontuarze podoficera dyżurnego. Było to chyba najbardziej absurdalne miejsce na odbieranie takich wieści, lecz nie miał szansy na zorganizowanie tego inaczej. Nie miał nawet pojęcia, że powinien o taką szansę się postarać. Jeszcze parę minut temu, okoliczności wskazywały na coś kompletnie innego, choć nie koniecznie łatwego; A teraz nagle zrozumiał, że wszystko jednak byłoby dla niego łatwiejsze od przyjęcia tej informacji; wszystko i w każdych okolicznościach.
Kilka minut temu goniec-szeregowy pojawił się w warsztacie informując, że dyżurny czeka z niezwykle ważnym połączeniem ‘z góry’.
‘Z góry’ w żargonie oznacza, że ktoś dzwonił przez wojskową centralę specjalną. Gdyby była to jakakolwiek „mniejsza góra” jak sztab naszej dywizji a nawet, sztab Śląskiego Okręgu Wojskowego, to dyżurny przerzuciłby połączenie do biura dowódcy warsztatu remontowego… Powiedziałem mu, gdzie mnie szukać opuszczając główny budynek, choć większość oficerów olewa takie detale proceduralne… wysłanie gońca przesądza sprawę.
Tego kanału nikt nie waży się używać do błahych spraw, nikt za wyjątkiem niektórych „pracowników” Sztabu Generalnego ale nawet pośród tamtejszej (sporej) populacji durniów jest niewielu dostatecznie głupio-bezczelnych, by to robić.
Idąc szybkim krokiem z warsztatów Yaxa rozważał potencjalne scenariusze rozmowy z jakąś ultra-ważną ‘górą’ bazując na niczym. Na niczym poza rutyną tej osobliwej armii w jakiej służył. Przebiegał myślą potencjalne scenariusze, ponieważ w tej armii, każdy telefon przychodzący tym kanałem, był potyczką, zwłaszcza dla odbiorcy wywołanego z imienia i nazwiska. Nie ważne, czy miały to być wieści dobre, czy złe, proces ich odbierania i tak pozostawał potyczką sam przez się. Potyczką, której należało NIE-przegrać, bądź to, by utrwalić trend wznoszący wieści dobrych, bądź by zminimalizować straty niesione przez wieści złe.
Po kilku minutach szybkiego marszu, Yaxa odsalutował wartownikowi i przekroczył drzwi budynku a zbliżając się do kontuaru podoficera dyżurnego był już gotów na każdą potyczkę jaka mogła przyjść tą linią ale nie mógł się przygotować na to co go naprawdę czekało. Na totalną klęskę zadaną jednym pociskiem.
Telefon nie był z Warszawy ani nawet ze sztabu jego okręgu wojskowego we Wrocławiu. Był niezwykle ważny ale jednak prywatny. Dociekając cóż to za sprawa i od kogo(?), po drodze, w pośpiechu Yaxa w ogóle nie wziął pod uwagę, że może być to wiadomość od jego własnego ojca. Po prostu nie uwzględnił faktu, że jego ojciec nie był zwykłym emerytem, ba, nie był nawet zwykłym emerytowanym podpułkownikiem. A jako ‘NIE-zwykły’ potrafił „włamać się” nawet w tak bardzo zastrzeżony kanał informacyjny jeśli uznał, że sytuacja tego wymaga.
Ta wymagała.
Tej linii, w odróżnieniu od pozostałych łączących garnizonowe miasteczko ze światem, nikt nie ważył się podsłuchiwać bez specjalnego rozkazu ze specjalnego źródła do którego nikt w okolicy nie miał dostępu.
Gdy Yaxa usłyszał głos ojca, nie potrzebował zadawać zbędnych pytań. Wiedział, że wszystkie najpilniejsze z dostępnych informacji dostanie teraz bez cenzury i ‘kodowania’.
Wysłuchawszy pierwszego zdania, Yaxa nie poczuł niczego z rzeczy jakie według relacji dokumentalnych, czy fabularnych dzieją się w takich momentach. Przed jego oczyma nie przebiegły obrazy matki, jego mózg, ani usta nie miotały pytań o okoliczności, czy szczegóły tragedii a jego emocje nie skręciły się w agonalnym paroksyzmie. Tym niemniej jego psychika zainicjowała nie-dający-się-kontrolować proces przełączania na pewien tryb specjalny. Tryb, o istnieniu którego zdążył się już kilka razy w życiu przekonać, lecz którego też nigdy nie pragnął studiować a nawet testować pobieżnie.
Milczał.
Ojciec także zamilkł.
Obaj milczeli przez pół minuty długie jak pół godziny.
Nagle usta Yaxy uwolniły krótką odpowiedź zaskakując jego samego, jak gdyby mówił ktoś inny:
– Przyjąłem, obywatelu podpułkowniku… Poproszę o wytyczne.
Rozmowa prowadzona przez każdą inną linię, mogła być podsłuchiwana. Było to dość powszechną, choć na szczęście chaotyczną praktyką w miastach garnizonowych. Dlatego w zwykłych rozmowach starali się nie używać słów kluczowych. W zwykłych rozmowach mogli rozmawiać relatywnie swobodnie unikając takich słów, z powodu metodologii inwigilacji stosowanej w tamtym okresie. O ile funkcjonariusze tzw. ‘dwójki’, całkowicie swobodnie i bez zezwoleń ‘podłączali się’ do rozmów w ramach tzw. ‘zabezpieczenia kontrwywiadowczego garnizonu’, o tyle systematyczna inwigilacja konkretnej osoby a szczególnie oficera, wymagała już wszczęcia oficjalnej procedury obserwacji. O tym, czy wniosek o uruchomienie procedury zostanie złożony decydowała zawartość raportu oficera słuchającego rozmowy ‘na żywo’. Nie było specjalnych komórek analizujących nagrania, ponieważ nie było nagrań a mówiąc ściślej, robienie nagrań było zarezerwowane dla fazy dochodzeniowej, która mogła nastąpić tylko w wyniku określonych wniosków z fazy obserwacyjnej. Wystarczyło nie dawać powodów do uruchomienia fazy obserwacyjnej, by wykluczyć uruchomienie fazy dochodzeniowej. I tak powracamy do kwestii słów kluczowych; oficer „słuchacz” był zwykle mało-inteligentnym pariasem w swej instytucji. Ktoś taki chętniej słuchał pikantnych dialogów kochanków, oraz powszechnego wojskowego plotkarstwa niż czegokolwiek innego. Słuchając wszelkich innych rozmów miał przed sobą aktualną listę słów kluczowych i jeśli przez kilka minut żadne z nich nie padało, to przełączał się do innej rozmowy, gdzie mógł usłyszeć ‘coś smakowitego’.
Obaj mężczyźni umieli żyć w świecie wszechobecnych kodów, lecz teraz kodowanie i uniki nie mogły ich zaprzątać.
Przez ‘linię wojenną’ Abel mówił bez żadnych ograniczeń, wiedział jednak, że Yaxa nie może mówić swobodnie stojąc w hallu przy kontuarze podoficera dyżurnego, który nie może oddalić się od swego posterunku więcej niż na kilka metrów. Abel musiał zatem antycypować pytania, które powinien zdawać jego syn a następnie na nie odpowiadał.
– Wypadek zdarzył się niemalże w okolicy twojego garnizonu, ale identyfikacja zwłok ma być w Akademii Medycznej w Poznaniu… Nie gryź się dociekaniami typu Czy Safona jechała do ciebie?… Nie jechała…
Pytanie, Dlaczego nie zorganizowali identyfikacji w Gorzowie albo w Zielonej Górze? Ponieważ w jednym z pojazdów zginął obywatel kraju, którego oficjalnie nie lubimy i to ważny manager firmy jaka była skłonna pohandlować po tej stronie kurtyny a wypadek spowodowali kacapy.
Pewnie myślisz że Jeśli bez identyfikacji nie potrafią stwierdzić tożsamości, to może jednak mama nie zginęła?… Cóż, to byłby przepiękny prezent losu ale tak, czy inaczej, nigdzie jej nie ma. Nikt ze znajomych nic nie wie. Mogłaby ukrywać się przede mną ale nie przed Matyldą i tobą.
Wypadek oficjalnie miał miejsce w niedzielę wczesnym wieczorem, kiedy powinna już raczej dojeżdżać spowrotem do Krakowa. Poniedziałek po południu był najpóźniejszym terminem jaki zapowiadała. W poniedziałek wieczorem skontaktowałem się z Kapitanem Kurduplem
– Zrozumiałem, obywatelu podpułkowniku… Czy mam się w tej sprawie skontaktować z komendantem garnizonu?
– Tak. Weź urlop okolicznościowy, jak najszybciej się da, oraz ile się tylko da. Powiedz tylko, to co niezbędne… i musisz jechać do Poznania. – Ojciec zrozumiał prawdziwy przedmiot pytania, pomimo zakamuflowanej formy w jakiej Yaxa je zadał przez wzgląd na postronnych słuchaczy i odpowiedział na to co nie zabrzmiało.
– Tak jest obywatelu podpułkowniku. Potwierdzę po rozmowie z komendantem.
– Nie dzwoń, ja zadzwonię do ciebie, choć raczej nie zdołam się już podpiąć pod ‘linię wojenną’ . Jutro rano będę w Zielonej Górze i stamtąd będę się kontaktował.
– Tak jest. Czołem obywatelu podpułkowniku.
+++
Komendant garnizonu był tego ranka łatwo-uchwytny. Nie robił żadnych problemów z urlopem okolicznościowym. Sam przypomniał też Yaxie o „wiekach” zaległego urlopu. Próbował swych sił w typowych wyrazach współczucia i pocieszaniu banałami, lecz sam szybko dostrzegł fiasko tych wysiłków. Najprawdopodobniej należał do ludzi, których jako-tako-bliskie relacje z rodzicami kończą się na skraju dorosłości a później podtrzymują tylko jakąś społeczną konwencję. Milczenie Yaxy odebrał z ulgą, bo zwalniało go z ‘obyczajowego obowiązku’ zagłębiania się w kondolencje, więc a na odchodne pozwolił swej naturze wyskoczyć ponad konwencje żartując sarkastycznie:
– Tylko wróćcie poruczniku zanim nam dostawią jesienny pobór, bo nie ogarnę tej bandy.
– Tak jest – Yaxa odpowiedział mechanicznie-regulaminową formułą, jak gdyby nie rozpoznał humoru komendanta, podziękował i milcząc pozwolił się odprowadzić do sekretariatu, by ta uruchomiono proces wytwarzania ‘biurokracji urlopowej’.
– A! I weźcie na tę podróż GAZa[1], poruczniku, żebyście się nie tłukli pociągami… Jeśli dobrze pamiętam, nie macie własnego auta, prawda?.. – Komendant dorzucił niespodziewanie w sekretariacie. A do samej sekretarki zwrócił się: – …Pani Gieniu, proszę też wysmażyć bumagę na tydzień użytkowania GAZa poza terenem… numery wpisze się jak obywatel porucznik wybierze sobie, któregoś.
[1] GAZ 69/UAZ69 – podstawowy samochód terenowy armii Układu Warszawskiego.
Powrót z księżyca
24 lipca po południu załoga apollo 11 miała powrócić z księżyca ale już dzień wcześniej ok. ósmej rano dwupłatowy Antonow An2 kończył kołowanie do zatoki postojowej na lotnisku Babimost. W jego otwartych drzwiach stał już od dłuższej chwili mężczyzna w mundurze wyjściowym podpułkownika. Zeskoczył na płytę natychmiast, gdy samolot przestał się poruszać. Złapał plecak rzucony przez kogoś z wnętrza. Po chwili wysypało się z wnętrza jeszcze trzech oficerów ubranych w mundury polowe zwane w Szóstej Dywizji UeSami[1].
– Słabo tu na zachodzie z gościnnością… – Jeden z kapitanów zrobił uwagę w żartobliwym tonie. – … coś nie widać naszej podwózki…
– Nawet o schodkach i goździkach na powitanie zapomnieli… – Jedyny porucznik rozwinął ironię kolegi.
– Nie kuś losu bo podstawią nam furmankę… – Odpowiedział mu drugi z kapitanów.
– Czyli sami widzicie panowie, że dobrze was uczyłem, by nigdy nie polegać na tym co obiecali wam przełożeni, zwłaszcza, gdy wymaga to współpracy z innymi rodzajami broni… Zresztą na prawdziwej wojnie na rozpoznanie strefy zrzutu trzeba będzie i tak skoczyć, bez podwózki a nawet, jakiejkolwiek użytecznej wiedzy o docelowym terenie… Wiem, że przynudzam a wy wiecie, że już nie musicie mnie słuchać… – Podpułkownik posumował ich żarty w tonie zbyt poważnym, ale nikt nie miał zamiaru protestować, mimo, że nie wiązała ich już zależność służbowa. – … Ale nie jest tak źle bo oto właśnie coś nadjeżdża…
– Może jednak przydali się byśmy na coś więcej? Albo chociaż poczekamy z odlotem, by zabrać podpułkownika spowrotem do domu?…. I tak mamy się kręcić po tych zdupiach do soboty… – Jeden z kapitanów zaczął w tonie już całkowicie poważnym, gdy dwa auta terenowe niemal dojeżdżało do zatoki.
– Nie, panowie, żadnych improwizacji… Realizujemy wspólną część planu w Zielonej Górze a potem róbcie swoje, tak jak macie w oficjalnych rozkazach. Ja już w generały nie pójdę a wy jeszcze możecie, więc jeśli coś ma się spaprać, to nie może być wiązane z waszymi nazwiskami. Czyli, musimy uniknąć wszelkich sytuacji, po których ktoś chciał by je zidentyfikować i z tą sprawą powiązać… Zresztą, umówmy się, że opcjonalnie będziecie mieli pasażera w powrocie…
– Kogo?
– Może mnie a może kogoś innego… Po prostu, w sobotę między ósmą a dziesiątą rano czekajcie przy bramie lotniska… jeśli się pojawi, to leci z wami jeśli nie… to nie czekacie dłużej.
Jeden z kierowców, który dostarczył auto dostał parafkę w zamian za kluczyki i Czterech oficerów pożegnało się z lotnikami pakującymi się do drugiego z samochodów i opuściło lotnisko Babimost.
+++
– Dobra, panowie, jeśli nikt nie zmienił zdania i nadal chcecie pomóc i, to czekajcie tutaj w gotowości.
– Jasne.
W czwartek 24 lipca 1969 roku około 10 rano Abel w mundurze wyjściowym wysiadł z samochodu i skierował się w stronę niskiego cywila stojącego przy wejściu komendy wojewódzkiej milicji obywatelskiej w Zielonej Górze.
Trzech oficerów w unikalnych mundurach polowych pozostało czekając w terenowym GAZ 69.
Niski cywil umknął ich uwadze, choć nie powinien był ale cóż… znali go tylko w mundurze i to zwykle polowym.
Abel z cywilem wmaszerowali do komendy milicji obywatelskiej. Wewnątrz cywil przystawił pod nos dyżurnego jakąś szczególną legitymację i w imperatywnym tonie zażądał rozmowy z komendantem wojewódzkim.
– Pozwólcie towarzyszu, że nas przedstawię, generał Edwin Rozłubirski a to podpułkownik Chardon de Rieul … – Niski cywil, czyli tak naprawdę, wymówił nazwisko Abla w tak zawiły sposób, że fonetycznie zabrzmiało z rosyjska, jakby ‘Szardonieriew’.
Abel nie wzdrygał się od dawna na przekręcanie jego nazwiska. W sowietystycznej Polsce brzmiało bardziej dziwacznie niż nazwiska pochodzące z mandaryńskiego lub suahili, więc Abel przywykł do najróżniejszych form celowego i mimowolnego okaleczania jego brzmienia. Wielokrotnie różni ludzie (także ci szczerze życzliwi) sugerowali mu zmianę. Abel odziedziczył swe nazwisko po pewnym Francuzie, Stefanie Chardan de Rieul, który w osiemnastym wieku został zatrudniony w polskiej armii jako generał i nie zamierzał zmieniać go bez dobrego powodu a takowy, jak dotąd, się nie pojawił.
Fakt, że jego przyjaciel, który znał poprawne brzmienie od 23 lat, użył takiej dziwacznej wymowy, był improwizowanym sygnałem. Nie mógł uczynić tego bez powodu. Może wyczuł, że komendant milicji nie jest taką dupą na jaką wygląda(?) Edwin zawsze lepiej wyczuwał te PRLowskie typy. Abel skupił się na powstrzymaniu wszelkich oznak jakimi po ludzku reagujemy na dysonanse poznawcze. Chwilę później odpowiedź wyłoniła się samoistnie z głębi dwóch dekad wspólnych doświadczeń; Abel odczytał i docenił ‘ten manewr’.
Jeżeli komendant milicji widział już listę domniemanych ofiar katastrofy, lub zobaczy ją wkrótce, mógłby rozpoznać nazwisko i zacząć nakręcać niepotrzebnie ‘sprawę wizyty’… Oczywiście można by mu podać fałszywe nazwisko, lecz w wypadku, gdyby jakimś pechowym trafem ‘sprawę wizyty’ zaczął drążyć kto inny, to łatwiej będzie wybrnąć z zarzutów o ‘konspirację’ jeśli komendant milicji nie będzie mógł zeznać, że podano mu fałszywe.
– Major Wizlicki… miło poznać…Otrzymałem z Warszawy telefon w sprawie wizyty towarzysza[2] generała.
– Muszę obejrzeć… a właściwie, specjaliści jakich ze sobą przywiozłem, muszą obejrzeć cywilne wraki z wypadku jaki miał miejsce w waszym obszarze 20 lipca wieczorem
– To był właściwie tylko jeden… Z wypadku w rejonie gorzowskiej komendy powiatowej.
– Właśnie ten mam na myśli
– Według mojej wiedzy tam był tylko jeden cywilny wrak… A mogę zapytać dlaczego 6 Dywizja Powietrzno-Desantowa interesuje się tym wypadkiem?… Tak sugerując się mundurem towarzysza podpułkownika…
A to wścibska szuja… – Abel skomentował w myślach, ale w niczym nie zmienił swojej służbowej obojętności i nawet się nie odezwał; wiedział, że Edwin lepiej od niego radzi sobie z takimi ludźmi i nie mylił się.
– Cieszy mnie, że towarzysz komendant dostrzega takie szczegóły… To znamionuje, że jesteście czujnym i utalentowanym stróżem porządku… Dzięki takim jak wy nasza ludowa ojczyzna kwitnie… Podpułkownik kieruje tu zespołem moich specjalistów a mundur jego macierzystej jednostki, mu w tym nie przeszkadza … Robiąc drobny wyjątek dla towarzysza komendanta ciekawości powiem, że towarzysz podpułkownik jest oddelegowany do zadań jakimi kieruję ja. Wybaczcie towarzyszu ale to wszystko w co mogę was teraz wtajemniczyć.
– Tajemnica służbowa rzecz święta… Jest jednak pewien problem
– Jakiż tu może być problem, towarzyszu komendancie?…
– Dostałem co prawda rozkaz, by zabezpieczyć na naszym parkingu spalonego mercedesa, ale go nie mam… Przypuszczam, że radzieccy towarzysze się zanadto rozpędzili pakując swój wóz… a ja nie mam żadnej mocy, by to sprawdzać… to są sprawy dla Warszawy nie dla mnie.
– Taaak to wygląda(?) – Rozłubirski podsumował używając pytającej intonacji, lecz jego pozornie mechaniczna uwaga, zabrzmiała raczej jak pogróżka. – … Rozumiecie, że to nie wygląda najlepiej?… Sugerujecie towarzyszu, że wysłano mnie bez zweryfikowania takiego stanu rzeczy?…
– Tak się zdarza… sam jestem w niewygodnej sytuacji nie mogąc wypełnić rozkazu zabezpieczenia…
– A istnieje jakiś wstępny raport techniczny dochodzeniówki?… Jakieś zeznania świadków itp. ?
– Technicznego jeszcze nie było, bo nocą nikt nie mógł go zrobić a potem nie było czego badać… Ze świadków, to jest tylko maszynista pociągu, jaki zbliżał się do przejazdu, gdy nastąpił wybuch… Był mniej-więcej w odległości drogi hamowania pociągu… Jak towarzysz generał pewnie wie pociąg ma dość długą drogę hamowania… a tam dodatkowo las trochę zasłania, więc niewiele miał do powiedzenia… Relacja chłopaków z gorzowskiej drogówki, też nie daje wiele, ale w sumie nawet więcej niż jego zeznania, bo oni właśnie dojeżdżali do przejazdu w parę minut po wybuchu i mogli chociaż ocenić skutki.. na świeżo i z profesjonalnego punktu widzenia… Innych świadków brak. A co do protokołu z wypadku, to nawet nie znam szczegółów oględzin miejsca zdarzenia, bo wszystkie zdjęcia i notatki kazali nam oddać … Wie towarzysz … sama góra… Zapieczętować i oddać kurierowi…
– No to dla was lepiej… możecie spać spokojnie i bez spalonego mercedesa w garażu
– Tak sądzicie?
– Jestem tego pewien… O ile w życiu czegokolwiek można być pewnym.
–Mogę rozkazać, by patrol drogówki, który zabezpieczał zdarzenie zreferował wam wszystko co wiedzą… Nic więcej nie mogę dla was zrobić towarzyszu… To są chłopaki z Gorzowa… Mogę ich wezwać tutaj albo wy możecie ich złapać w tamtejszej komendzie powiatowej…
– A mogę ich spotkać na miejscu zdarzenia? .. Na przykład za trzy godziny?…
– Tak myślę, że to da się zrobić … nawet jeśli nie mają dziś służby… ale może lepiej za 5 godzin(?)
[1] Ubiór Skoczka
[2] Mimo, że wszyscy oficerowie wojska i milicji musieli być członkami partii, to regulaminowym zwrotem służbowym, tak w wojsku jak w milicji był ‘obywatel’ (w tym wypadku) generał, jednakże istniała pół-oficjalna praktyka używania w pewnych okolicznościach formuły partyjnej ‘towarzysz’
Policja przydrożna
– Byliśmy tu prawie natychmiast po wybuchu. Jechaliśmy w tę stronę, bo jakoś tak się złożyło, że dyżurny zasugerował postawić punkt kontrolny po drugiej stronie przejazdu kolejowego… Wiadomo, niedziela wieczorem ludzie wracają do Gorzowa z nad jezior, albo od rodziny ze wsi … Zwykle po kielichu i to nie jednym. Byliśmy wcześniej niż strażacy… ich zawiadomili kolejarze, z tego co wiem… Strażacy przyjechali wyjątkowo szybko jak na niedzielny wieczór ale i tak już było właściwie po pożarze, bo błyskawicznie wypaliło się wszystko co w pojeździe może się spalić… Dyżurny dał rozkaz żeby zamknąć drogę, czekać na ekipę dochodzeniową… Tam z kilometr stąd jest boczna droga wokół lasu idąca spowrotem do tej wsi za przejazdem. Tędy puściliśmy objazd. Do przybycia posiłków, kolega stał tam a ja po tamtej stronie przejazdu i zawracałem ludzi do wsi.
– Opiszcie co widzieliście na początku.
– Ogień był koszmarny…Widziałem już płonący samochód ale nie coś takiego… i to dwa naraz … Przez ten ogień nie od razu zorientowałem się, że furgonetka jest rosyjska dopiero kolega, przekierowując ludzi na objazd zobaczył dwie oderwane tablice koło siebie… To nie mogły być tablice od czego innego… Wiedzą panowie jak to u nas jest, gdyby nawet ktoś zgubił RFNowską tablicę, to najdalej po jednym dniu ktoś by ją znalazł i powiesił sobie na ścianie a tu mieliśmy RFNowską z rosyjską wojskową tablicą, jedna przy drugiej… Natychmiast dałem znać do dyżurnego, że furgonetka najprawdopodobniej należy do rosyjskiej… przepraszam, radzieckiej armii …Kazali mi czekać z dotykaniem czegokolwiek aż przyjedzie ВАИ[1] … Jak trzeba wezwać ВАИ, to kompletnie zmienia robotę.
Nasza ekipa dochodzeniowa przyjechała krótko przed Rosjanami… było już prawie zupełnie ciemno… Zrobili zdjęcia a resztę roboty zostawili na rano. Wykłócali się z Rosjanami o tablice i o pojazdy, i…. stanęło na tym, że podzielili zwłoki wg zasady auto wojskowe, to zwłoki ich, auto cywilne, to zwłoki nasze…
– Czy to znaczy, że zwłoki z mercedesa odwieziono do polskiej kostnicy?
– Tak, do Gorzowa… ale słyszałem, że jakaś chryja z tego wynikła… i chyba zabrali wszystkie cztery do Poznania… ale to wiem tylko z pogłosek…
– Dobra zostawmy pogłoski na boku. Co było później?
– Sprowadzono dwa traktory z PGR, by ściągnęły wraki na pobocze… ich kierowcy byli tak pijani, że w innych okolicznościach zabrałbym im prawo jazdy i kluczyki… ale nie było wyboru, bo droga musiał zostać otwarta, zanim ruszy transport towarowy na poniedziałek. Nas dyżurny odwołał a Rosjanie wystawili straże… To tyle.
– Wiecie pewnie sierżancie, jak wygląda angielski mini-Austin-Cooper mod.1964?
– Jasne
– I jesteście pewni, że pomiędzy tymi płonącymi nie było czegoś tak małego jak mini?
– W trakcie pożaru może i mógłbym to przeoczyć, gdyby np. był wbity pod furgonetkę ale po ugaszeniu taki błąd jest niemożliwy.
– A nie jest możliwe, że np. kierowca mini ratując się przed wpadnięciem w karambol wjechał do lasu i tam rozbił auto?… Czy auto uszkodzone w lesie przy drodze nie umknęłoby waszej uwadze w tym zamieszaniu?
– Nie mógłbym czegoś takiego przeoczyć… Gdy przyjechaliśmy było jeszcze jasno. Nie wchodziłem do lasu ale widzicie panowie, że nie ma tu gęstych zarośli, więc kształt samochodu nawet małego widziałbym i z 200tu-300tu metrów…
– Nawet gdyby był zielony?
– Nawet zielony… Mogę stwierdzić, że były tylko dwa wraki, chyba, że ktoś zdążyłby zamaskować mini…tylko jak i po co?
– A co moglibyście powiedzieć o ofiarach?
– W mercedesie, jak mówiłem, były cztery osoby… tego jestem absolutnie pewny… W furgonetce na pewno były dwie na przednich fotelach i chyba sześciu ludzi w tylnym przedziale ale co do ich liczby nie jestem pewien. W tylnej części UAZ ma ławki… musieli z nich pospadać przy uderzeniu… tak sądzę… była tam plątanina zwęglonych ciał. Gdy ich ładowali do rosyjskich sanitarek nie liczyłem ile ciał przenoszą… Rosjanie przysłali 8 sanitarek i już się ściemniało, a ja nie podchodziłem… nie patrzyłem im na ręce, bo byli drażliwi.
Rekonesans w lasach rozumu
Abel z Edwinem spędzili prawie pół godziny poszukując śladów mini-Austina albo choć jakichś zgrupowanych w jednym miejscu gałęzi jakie mogłyby pozostać po maskowaniu albo chociaż odcisków kół w miękkiej leśnej ściółce. Sprawdzali las po obu stronach drogi po północnej stronie przejazdu kolejowego. Po stronie południowej rekonesans, był szybki ponieważ zaczynały się tam pola. Stronę północną badali wnikliwie, lecz jedynym efektem tej pracy była pewność, że żaden samochód nie jeździł tamtędy inaczej niż po leśnych drogach i z pewnością, żaden nie stał tam zamaskowany. Stanęli przy skodzie oktawii Edwina rozglądając się po okolicy w milczeniu, które ostatecznie przerwał właściciel auta.
– Naprawdę nie chcesz bym podrzucił cię do Poznania?
– Nie. Muszę zabrać z Zielonej Góry Yaxę
– A co on sam nie trafi do Poznania? Jak go znam, to potrafiłby dojechać tam nawet czołgiem a wiesz przecież, że z czołgu gówno widać… OK, przepraszam za takie żarty w takim miejscu ale…
– Nie ma tu nic do przepraszania… Obaj musimy jakoś odreagować to co się stało… Nawet jeśli wciąż pozostaje opcja, że Safony nie było w tych autach, to łażenie wokół tego miejsca przygniata… To trzeba strząsnąć z siebie, by…
– Podrzucę cię do tej Zielonej Góry…
– Wsiadajmy i w drogę.
Edwin prowadził w ciężkim milczeniu przez jakieś 2 minuty a przed nimi było co najmniej 60 kolejnych, więc zainicjował dyskusję, głównie z intencją uwolnienia siebie i Abla z poczucia tragedii. Nie ważne jaka była jej prawdziwa struktura, to była tragedia, tak czy inaczej a jej poczucie w tamtym momencie było nawet gorsze. Nie był psychoterapeutą-amatorem. Uważał się za człowieka obdarzonego wieloma ‘intuicyjnymi talentami’, lecz nie był też zadufanym w sobie durniem. Świetnie wiedział, iż psychoterapia jest ostatnią rzeczą jaką mógłby się w życiu zajmować. Czuł za to świetnie zagadnienia taktyczne, operacyjne i strategiczne różnych aspektów życia, także tego kompletnie zwyczajnego i tak też zabrał się do tej tragedii:
– Doooobra, Abel… Dowiedzieliśmy się, że samochód Safony nie brał udziału w katastrofie a o udziale jej samej wiemy tylko z listy ofiar, którą widziałem Gdybym był postronnym obserwatorem i, gdybym nie wiedział, że lista ofiar ‘przyniósł dziad na patyku’ to zacząłbym w tym momencie podejrzewać, że po prostu uciekła ci żona a jej nazwisko wsadzono w sprawę tego wypadku, bo ktoś taki jak ja zaczął pytać w paru ministerstwach naraz przez wpływowe kontakty, wymieniając właśnie to nazwisko…
– Naprawdę mógłbyś tak pomyśleć?
– W opisanych powyżej okolicznościach, tak. Ale w naszej rzeczywistości, nie mógłbym … I nawet nie powiedziałbym czegoś takiego, gdyby nie kłopot z opisaniem tego w czym się znaleźliśmy oraz nienormalna obawa przed tym gdzie nas to może doprowadzić(?)… Czuję, że jedyne co mogę zrobić, to sprowokować ciebie do myślenia w innych ramach niż funkcjonuje mój umysł… To ty skończyłeś Szkołę Służby Zagranicznej i socjalizowałeś się z różnym tajniactwem po świecie…
–W sumie, już dwa dni temu doszliśmy do konkluzji, że tu wali tajniactwem ale podczas tego łażenia po lesie pomyślałem, że sprawy, w których chodzi o zwykłe zaściankowe krycie dupy, też często wyglądają jakby krył się za nimi jakiś misterny spisek nawet gdy mamy pewność, że żaden spisek nie mógł się zdarzyć w danym kontekście sytuacyjnym.
– A ze mną jest całkiem przeciwnie. Jestem jeszcze bardziej pewny, że ‘mój człowiek’ w prokuraturze wojskowej nie ściemniał na temat dziwnego pochodzenia listy i, że mieli zanim ja zapytałem o Safonę, czyli nikt jej nie wysmażył aby zarobić u mnie przysługę do zwrotu. A to są bardzo silne wskazówki. Zatem teorię, że kacapska armia przypadkiem narobiła syfu w którym zginął ważny Niemiec i Safo, możemy spokojnie spuścić w kiblu
– OK, ale ciągle nie wyklucza to przypadku/wypadku nawet jeśli Niemiec nie znalazł się w pobliżu przypadkiem a Safona jednak miała z nim cokolwiek wspólnego… chociaaaaż… Tylko, że w takim razie krasnoarmiejcy nie byli ‘zwykli’…
– Jasne, że nie byli ‘zwykli’ … Zostaje tylko pytanie, czy mieli cokolwiek wspólnego z sowieckim ministerstwem obrony…Przypomnij sobie co sam mówiłeś w Krakowie. Sam zestaw rosyjskich stopni wojskowych na liście już śmierdzi… sześciu sowieckich sierżantów w jednej furgonetce… przecież u nich trudniej spotkać sierżanta niż pułkownika… Zresztą jaki sierżant rosyjski jest tak tajny?…
– No chyba, że nałożyli na ich nazwiska tajemnicę tylko po to, by pokazać polskim towarzyszom, kto tu jest kolonialistą a kto kolonizowanym(?)…
– W takich sytuacjach nie używają klauzuli ściśle tajne, po prostu mówią ‘nie bo nie poskarżcie się do towarzysza Breżniewa’.
– Co zatem robi na tej liście Safona? Jej nazwisko na tej liście coś znaczy. Znaczy jako to czyim jest a nie jako jakieś tam damskie nazwisko.
Jakaś kobieta ginąca z ‘ważnym Niemcem’ w aucie ma w takiej sprawie sens jako jego kochanka a nie jako tłumaczka… Wystarczy zastanowić się nad kwestią dokąd jechali? … Do Zielonej Góry? Do granicy DDRu? … Przecież taki koleś z Zachodu nie bawi się w turystykę indywidualną na tych zadupiach a już w na pewno nie robi żadnych businessów na prowincji …
– Chyba, że pochodzi z tych rejonów … w końcu 25 lat temu była tu jeszcze Rzesza…
– Dobra, jego pochodzenie, to jest jakiś punkt do sprawdzenia ale nawet gdyby jechał na grób mamusi, to nikt nie pozwoliłby fiszy zza żelaznej kurtyny pokazywać się w takich miejscach bez wianuszka polskich centralnych notabli oraz szpicli… co najmniej szpicli. Nawet najdrobniejsza współpraca z zakładem na skraju Polski przechodzi przez łapki warszawskich notabli, więc automatycznie facet dostaje również obserwatora z SB. Przecież mamy gospodarkę scentralizowaną … i to i centralnie nadzorowaną pod każdym względem nawet tym mało-gospodarczym. To jest drugi punkt do sprawdzenia… Gdzie do cholery był jego SBek? Jakim cudem puścili niemieckiego VIPa na wycieczkę samopas, czyli dlaczego SBka nie było? Na wycieczki do starych heimatów Orbis wozi Niemców autobusami nie dlatego, że nie stać ich na podróż własnym samochodem. A jeśli SBka wcale nie przydzielono, to kto do cholery autoryzował obecność tego Niemca w PRLu? Wygląda jakby to załatwiano ponad głowami naszych notabli… Do tego obrazka, Safona pasowałaby tylko mając romans z tym Niemcem… tylko tajfun namiętności mógłby na chwilę wyrwać się z tych pętli… Ale nawet gdybyśmy obaj się co do niej mylili… nawet jeśli przez ponad 20 lat znaliśmy ‘inną Safonę’, nawet gdyby była agentką SB (co wykluczam, bo bym o tym wiedział już dawno temu), to pozostają twarde choć może pośrednie kwestie jak na przykład: Gdzie jest jej samochód i dlaczego nie istnieje on w tej fabrykowanej historyjce podsuwanej naszym oficjelom a przez nich nam? Masz rację, że co najmniej lista cywilnych ofiar była gotowa wcześniej. Nawet wcześniej niż zakładałeś, tyle że w scenariuszu wypadku nie było miniaka.
– Nasi oficjele o takie detale nie zapytają.
– Ale ty zapytasz… i ja zapytam tu i ówdzie… i to nie tylko w Polsce. A potem któryś ważny towarzysz stanie się niepotrzebnie nieufny oraz mało-usłużny w sprawie, w której autorzy tej intrygi, będą potrzebowali kooperatywnej postawy a może nawet swoistej empatii… ani ty ani ja nie jesteśmy anonimowi dla tajniactwa kacapskiego, niestety… Chociaż, w tej sprawie to paradoksalnie, raczej atut…
Kobieta w samochodzie ‘ważnego Niemca’ to oczywisty kompromat ‘romansowy’ Safona jako domniemana kochanka to idiotyczne wystawianie operacji na pewną porażkę. Nawet GRU by jej nie wybrało, o czekistach nawet nie wspomnę. To musiałaby być agentka, lub jeśli wypadek był zaplanowany, to byłaby kompletnie anonimowa baba bez powiązań, inaczej cudzołóżczy wątek będzie bezużyteczny w budowaniu kompromatu…
– Dlaczego w takim razie nie skreślono Safony, skoro nie wiedzą o jej samochodzie? Najwyraźniej jej nazwisko jednak komplikuje komuś sprawę, albo ktoś inny chce temu anonimowi przysporzyć komplikacji…
– To, że na przykład Łubianka z Arbatem/Chodynką robią sobie różne przykrości, gdy tylko mają ku temu okazję, nie jest żadną tajemnicą ale … ale tu wszystko jest jakby ze zbyt grubej rury… A z drugiej strony nie widać tu żadnych markerów ogólnych rywalizacji… Jakby przesłanie było ekstremalnie precyzyjnie adresowane do pojedynczego odbiorcy… do kogoś… może do wąskiej grupy… Kogoś robiącego coś skrajnie nietypowego i skrajnie tajnego …
– Na przykład prywatnie rozpętującego trzecią wojnę światową, albo coś równie nieakceptowalnego nawet dla większości kremlowskiego kierownictwa(?) – Edwin zilustrował głośne myślenie przyjaciela celowo przerysowanym przykładem. Abel nawet zbytnio nie zwrócił uwagi na to przerysowanie, gdyż taki jest po prostu styl Edwina. Lecz, czy na pewno było to tylko ‘przerysowanie(?) Chyba nie chciał wierzyć, że może to być po prostu prawdą, więc porzucił ten wątek i zamilkł na dłuższą chwilę. Rozłubirski czekał parę minut a nie doczekawszy się zaczął z innej strony.
– Zdradzę ci co na ten temat sądzi moje przeczucie….Czuję, że na tej liście przed utajnieniem też nie było rosyjskich nazwisk ani nawet stopni wojskowych, bez względu na to jak długa ona była. Stopnie dodano naprawdę po wypadku tylko po to by pokazać Polakom klauzulę najwyższej tajności… co oznacza ‘wara wam od tego’. Czy stopnie były prawdziwe, czy wzięte z sufitu, co za różnica, skoro i tak żaden polska służba ani oficer tego nie tknie po sygnale ‘wara’… Ale nazwiska Safony podobnie jak Niemca były na liście już od jakiegoś czasu i nie wzięto ich z sufitu. I czuję jeszcze, że ten co wymyślił podsunięcie naszym listy, raczej wiedział, czy szef zmarłych Rosjan siedzi na Łubiance, czy w kompleksie Chodynka.
– A, zróbmy krok wstecz… Dlaczego twoje przeczucie mówi, że tu się odbywa jakaś gra między czekistami a GRUsznikami?
– Ja tego nie powiedziałem…to ty wspomniałeś ich jako ograny przykład.
– No właśnie… Czy nie za bardzo ograny?
– Znasz cokolwiek dostatecznie ogranego, by Rosjanie przestali w to grać?
– Trudno by mi było przytoczyć jakiś przykład…
– No właśnie, więc prawidłowo rozwijasz kierunki, ku którym ciążą moje przeczucia… One tak po prostu mówią… Znasz mnie… Wiesz, że jak nie widzę konkretów, to moje przeczucia po prostu się nie budzą… Fakt, że nie składam ich w przekonywujące wywody logiczne … cóż, w wywodach się gubię a intuicja mnie raczej nie zawodzi…
– Tak… wiem… Racjonalny… naj-racjonalniejszy wywód, w tym wypadku, musiałby prowadzić do konkluzji, że to rosyjskie ministerstwo obrony kryje dupę, tylko po czym i kto im to naprawdę uprzykrza? To musi być u nich. Tylko, że linia frontu między Łubianką a Chodynką to wszystko i nic, to każdy i nikt… Tu musi być coś doraźnego i nie-standardowego… Żeby mieć choć najskromniejszy strzęp szansy na odnalezienie Safony, musielibyśmy znać odpowiedź: O co oni mogliby grać? To są drzwi.
– Jak zwykle… o wojnę i pokój… Czyżbyś Tołstoja nie czytał?…
Ale poważnie. Zacznijmy od czegoś prostego… Przyjmijmy, że stopnie przypadkiem są prawdziwe. Naturalnie zakładamy, że „sierżanci” siedzieli w furgonetce(?)
– A powinniśmy zakładać, że w mercedesie?
– A co powiedział milicjant?… cztery ciała w mercedesie… tymczasem na liście ofiar jest dwoje cywilów.. Safona i Niemiec…. Ktoś chce, byś myślał, że ci żona chciała uciec z Niemcem i… i co gorsza jest tak głupio bezczelny, iż uważa, że to będzie najbardziej prawdopodobne… Żona uciekająca z trzema facetami jednym samochodem… jasne… Oczywiście ten ktoś może nie mieć zielonego pojęcia, co się tu zdarzyło a jeszcze mniejsze o tym, co stało się z Safoną… Po prostu ‘cieć’ musi po kimś pozamiatać.
– W służbach ciecie są bardzo wysoko kwalifikowani, odwrotnie niż w innych branżach.
– Czyli jakiś czekista, albo inna bljadź, chce, by Safona była NIE-odnajdywalna… znaczy wie gdzie ona jest naprawdę… żywa lub martwa…
– Nie koniecznie wie… Jeżeli jego psim obowiązkiem jest wiedzieć a on zawiódł, to będzie się starał pogmatwać sprawę z 10 razy większą determinacją a może nawet finezją. Gdyby ten kto polskiej prokuraturze podsunął listę znał podstawowe odpowiedzi, to dałby całą gotową wersję wydarzeń, która „ma być udowodniona” przez Polaków zamiast bawić się w takie sztukowanie ścinków.
– Racja…
[1] Военная Автомобильная Инспекция. W pewnym uproszczeniu, policja drogowa armii sowieckiej.
Dziecko ducha.
[intruzja międzyrozdziałowa część 2]
Sierociniec odwiedził pewnego razu wyższy oficer floty Pacyfiku z żoną; opowiadał o służbie; takie odwiedziny były standardem w szkołach i sierocińcach, choć zwykle nie robili tego oficerowie tej rangi; nigdy też nie słyszałem, by któremuś z nich towarzyszyła w takim spotkaniu żona.
Nie tylko jej obecność była wyjątkowa; wyjątkowa była ona sama; mówiła z magnetycznym obcym akcentem; niedługo potem dowiedziałem się, iż była Hiszpanką. Bardzo przypominała moją mamę, więc nie mogłem od niej oderwać oczu przez cały czas gdy miałem okazję na nią patrzeć.
Skończyło się indywidualną rozmową z nimi obojgiem… myślałem, że mnie opieprzą ale tylko zapytali tylko:
– jakim okrętem chciałbyś dowodzić gdy będziesz dorosły?
A ja odpowiedziałem:
– krążownikiem Aurora
– ciekawa odpowiedź … myślę, że nadajesz się na dowódcę… potrzebuję takich jak ty w szkole kadetów marynarki…Chciałbyś?– z uznaniem w głosie odpowiedział marynarz
– i jaka filozoficzna… – Dodała jego żona zanim zdążyłem cokolwiek rozwinąć.
Tak zakończyło się pierwsze gapienie się na kobiety (a czasem dziewczyny) przypominające moją mamę. Nie było to ostatnie; te dziwaczne sytuacje nie ustały wraz z moim dzieciństwem.
Miałem i wciąż mam odruch gapienia się na takie kobiety; w sowieckim imperium trzeba było kontrolować bardzo wiele uniwersalnie ludzkich, spontanicznych zachowań a jeszcze bardziej nietypowe osobnicze dziwactwa; w czasach mojego dzieciństwa kończyła się już era, gdy naturalna spontaniczność, niosła ze sobą bezpośrednie zagrożenie życia; tym niemniej przez całą resztę mojego życia w sowieckim imperium, rozwijałem umiejętności kontrolowania samego siebie… tak jak zresztą każdy kto nie chciał spędzać żywota jako żywy inwentarz tego kołchozu i kto zyskał ku takiemu awansowi jakąś okazję; wszyscy mieszkańcy tego kraju byli częściowo niewolnikami… nawet ci którzy nim rządzili; możecie mówić, że w każdym kraju człowiek jest w jakimś stopniu niewolnikiem ale to tylko metafora, mniej-lub-bardziej opisująca rzeczywistość w sposób metaforyczny; w sowieckim imperium to nie była metafora a różnice między ludźmi pod tym względem polegały na tym, że jedni byli niewolnikami w 100% a wszyscy pozostali w jakimś mniejszym procencie, lecz nikt nie był w 100% wolny nawet jeśli wyskalujemy te umowną jednostkę przyjmując za wzorzec np. francuskiego nauczyciela liceum w Lyonie, albo line-managera z General Motors w Detroit.
Samokontrolę zacząłem rozwijać znacznie wcześniej niż inne dzieciaki w sierocińcu; na długo przed tym zanim zrozumiałem, że ma to sens… i że ten sens jest fundamentalny (to drugie przyszło jeszcze później); paradoksalnie, kontrolowanie gapienia się na kobiety w ten-czy-inny-sposób-przypominające moją mamę, przychodziło mi znacznie trudniej niż kontrola spontaniczności w innych aspektach, pozornie trudniejszych i potencjalnie naprawdę niebezpiecznych; do dziś nie opanowałem tego w pełni.
Prawie zawsze generowało to jakieś problemy; zwykle zupełnie nieistotne ale jednak osłabiające mnie samego w stopniu znacznie większym, niż komukolwiek wokół mnie się wydawało. Mężczyznom, którzy jakoś ten fakt zarejestrowali wydawało, się iż mam świra na punkcie wysokich brunetek… to było do ogrania; gorzej było z kobietami i to nie tylko tymi jakie ten fakt dostrzegły; w tak mizoginicznym kraju jak Rosja kobiety są zwykle bardzo czujne i instynktowne, bo to warunek przetrwania; kobiety dostrzegały, że w moim gapieniu się jest znacznie większy ładunek niż widzieli faceci; widziały to a nie rozumiejąc, czym to jest, przyjmowały zwykle postawę zaalarmowaną albo nawet wrogą; mizoginiczność tego kraju działała tu na moją korzyść, bo żaden mężczyzna w Rosji nie polega na spostrzeżeniach kobiety, tym niemniej część z nich używa kobiet jako „czujników”; jak czujnik dymu na przykład; to zawsze niosło ze sobą pewne zagrożenie.
Jako młodzieniec, dostrzegłem, że ta „dolegliwość” da się jednak wykorzystać do unikania poważniejszych zagrożeń; w każdym środowisku w jakim się znalazłem, kobiety zaczynały mnie dość szybko unikać… mniej lub bardziej wyraźnie, dzięki temu nie byłem postrzegany jako „materiał na męża, który zrobi karierę”, czyli którego warto uwieźć i się do tej kariery podczepić; zaś w oczach facetów byłem „tym pechowcem, którego kobiety nie lubią”, co chroniło mnie przed podejrzeniem, że to ja nie lubię kobiet…Tylko pedarat nie lubi kobiet. Oczywiście, większość mężczyzn w Rosji gardzi kobiecością i kiedy może unika spraw z nią związanych a nawet towarzystwa kobiet, gdy tylko jest ku temu jakaś „męska okazja” ale homoseksualistów w Rosji niema, nie było i nie będzie… to oczywiście nie jest mój pogląd, lecz praktyczny obraz tego państwa; żeby homoseksualista mógł sobie pozwolić na jakieś elementy homoseksualnego życia, musi najpierw mieć żonę, dzieci, zdobyć wysokie stanowisko i posiadać ogromny spryt, a najlepiej zajść na samuju kryszu tego państwa jak np. marszałek Ustinow, o którego homoseksualizmie, każdy w resorcie obrony (i nie tylko) wiedział ale w niczym to marszałkowi nie zagrażało…. przynajmniej od czasu, gdy został marszałkiem.
Moje dziwactwo, które tak mi przez większość czasu dokuczało, na przekór temu, że w rosyjskim imperium było relatywnie mało-groźnym odstępstwem, a nawet dawało się do kamuflowania spraw dużo-poważniejszych, to właśnie dziwactwo zetknęło mnie z kimś niezwykle ważnym dla mojej historii z … niezwykłą mieszanką ujgursko-ukraińską… z Xenią.
Opiszę to później, przy innym kontekście… albo nie… zobaczymy.
Teraz muszę powrócić do małżeństwa Valentinusów ponieważ bez ich pojawienia się w moim życiu prawie na pewno nie znalazłbym się w Szkole Kadetów Floty Pacyfiku.
Komandor-porucznik Valentinus, nadał mojemu życiu militarno-nautyczny kierunek, lecz taki kierunek nie prowadził mnie ku roli współautora 3 wojny światowej…nie sam przez się.
Sam przez się mógł raczej wywieźć mnie na bezkresne trzęsawisko życia imperialnego oficera, albo ku przedwczesnemu zakończeniu kariery… najprawdopodobniej tragicznemu zakończeniu.
Udział komandora Valentinusa a nawet jego żony w moim życiu, najprawdopodobniej nie miałby tego znaczenia dla tej opowieści jakie ma, gdyby nie patron mojego patrona.
Najpewniej, byłaby to kompletnie inna opowieść. Może dziwniejsza(?)… może nawet dziwniejsza niż historia życia kapitana Nikołaja Artamonowa(?)… A może mniej dziwna, lecz tragiczniejsza(?)…
Bez wątpienia, to byłaby inna historia.
Aby pojąć naturę tej konstrukcji jaka istotnie posadziła mnie za tym stołem w tym pomieszczeniu, muszę napisać coś o pewnym sierpniowym dniu. O pogodnym sierpniowym dniu 1936 roku na pokładzie krążownika Czerwona Ukraina odbywającego patrol na Morzu Czarnym, zaledwie o kilka godzin żeglugi od jego macierzystej bazy w Sewastopolu.
Dowódca tego okrętu, pewien 32letni komandor (w tamtym czasie jego stopień miał jeszcze jakąś dziwaczną bolszewicką nazwę zanim sowiecka marynarka powróciła do normalnych rang) otrzymał osobliwy przekaz radiowy.
Ten człowiek, któremu szczęście dopisywało jak-mało-komu, czego oznaką było choćby dowodzenie jednym z najnowocześniejszych i najważniejszych propagandowo okrętów sowieckiej floty, zaniepokoił się tą depeszą. Niepokojąca była nie jej treść, lecz fakt, iż skierowano ją wprost na jego okręt z nowopowstałego niezależnego ministerstwa floty, z pominięciem całej piramidy zależności służbowej. Czasy wielkiej czystki w sowieckich siłach zbrojnych jeszcze nie nadeszły, tym niemniej mieszkaniec sowieckiego imperium zawsze miał się czego obawiać. Co więcej, wysoka pozycja w imperialnych strukturach nie dawała już takiego poczucia względnego bezpieczeństwa jak przed procesem Kamieniewa i Zinowiewa (1935). Proces ten nie był kolejnym aktem walki o władzę na samym szczycie bolszewickiej Rosji, choć w pierwszych miesiącach niemal niczym nie różnił się od epizodów zapoczątkowanych chorobą a później śmiercią Lenina; tym razem ruszyła wielka maszyna czystki mającej przenicować całe imperialne społeczeństwo z jego nowymi elitami w szczególności; po ponad roku powolnego rozpędzania się tej maszyny, tylko niepoprawni optymiści wierzyli, iż wszystko działa po staremu; machina zaczynała od dotychczasowych szczęściarzy przyciągana do nich splendorem ich błyskotliwych karier i uznania jakie gromadzili; błogosławieństwo losu mogło jednego dnia stać się śmiertelna pułapką.
Dowódca krążownika Czerwona Ukraina bez wątpienia był wybrańcem fortuny; wiedział o tym i …. właśnie to było dostatecznym powodem do niepokoju w kontekście wezwania do Moskwy z pominięciem rutyny komunikacji służbowej.
Na miejscu nie czekali na niego czekiści ani ktoś podobny, lecz flagman pierwszej rangi, czyli po ludzku, admirał Vładimir Mitrofanovich Orłov głównodowodzący floty sowieckiej. Kuzniecow przeżył kolosalną ulgę, lecz wkrótce pożałował tego rozluźnienia; po krótkiej i raczej zdawkowej rozmowie, Orłov zakomunikował, iż oczekuje go minister obrony a sprawę, w której tak osobliwie i nagle wezwano komandora Kuzniecova przekaże mu kto inny. Już tylko ten pozornie małoznaczący fakt, ożywił wszystkie czarne myśli komandora ze zdwojoną siłą a to nie był jeszcze koniec prawdopodobnie najdłuższego i najbardziej terroryzującego kwadransa w życiu Kuzniecowa. Trwało wieki zanim w poczekalni gabinetu pojawił się dyrektor sekretariatu Khmelnicki; Kuzniecow sprawdził zegarek i uzmysłowił sobie, iż te wieki trwały 6 minut. Teraz zaczęło się najgorsze ponieważ Khmelnicki poprosił łagodnie, by Kuzniecow podążył za nim do gabinetu Semyona Petrovicha Urickiego… a Uricki to GRU[1]; ściślej to wola i umysł pionu GRU przypisanego do marynarki wojennej Związku Sowieckiego….
****
Zrobię taką uwagę dla purystów: Jeśli kogoś razi to, iż upraszczam nazewnictwo służb rosyjskich ery sowieckiej tylko do dwóch (czeka i GRU) i ów ‘ktoś’ jest gotów na tej podstawie np. podważać miarodajność mojej relacji, to mnie naplewatć na eta. Nie ważne ile nazw wymyślali i jak dzielili się robotą, sowietystyczna Rosja miała tylko jeden aparat terroru z jednym ośrodkiem kierowania w Kremlu i dwoma ośrodkami egzekucyjnymi, które warto odróżniać, by rozumieć mechanikę wydarzeń i procesów. Ja używam nazw czeka i GRU. Jeżeli jakiś niuans nazewniczo-chronologiczny wyda mi się istotny, to go wprowadzę.
Wracając do rzeczy istotnych: Co to GRU?
Ci, którzy oczekują ode mnie tego zeznania, wiedzą… a raczej uznają jedną z wersji odpowiedzi na to pozornie proste pytanie… jedną ze współczesnych wersji.
Parę lat temu Brytyjczycy przejęli jednego z rezydentów GRU Vladimira Rezuna a w efekcie, współczesny obraz tej organizacji został dramatycznie odświeżony przez debriefing tego oficera. Tak dramatycznie, że spolaryzował obraz owej organizacji w oczach większości zachodnich specjalistów.
Jednych pchnął powyżej prawdziwej grozy niesionej przez GRU a innych zepchnął w tak głębokie niedowierzanie, że przestali być zdolni do dostrzeżenia jakiejkolwiek grozy, traktując każdy aspekt wykraczający poza standardowe zajęcia wywiadu/kontrwywiadu wojskowego jako dość nieporadną broń psychologiczną… Coś jakby projekcję czarnoksiężnika z Oz.
Obie postawy są nawet współcześnie błędne, choć ta druga bardziej.
Pierwsza z nich przynajmniej rysuje mindset GRUsznika, oraz kataloguje, co współczesne GRU robiłoby, gdyby zdołało. Gdyby dysponowało ku temu szerokorozumianymi środkami.
Gdy tymczasem, druga ‘rozsiewa to samo opium’, co i sami GRUszniki. Ten sam znieczulacz, który GRUsznikam ma ułatwiać zadawanie śmiertelnych ciosów oraz „picie krwi” pomimo ich słabości, nagminnego fuszerstwa, dość częstego nieudacznictwa, jeszcze częstszego braku polotu, oraz nieustannego egotyzmu.
Rezun tak dalece spolaryzował postawy profesjonalistów zachodnich, że gdybym wierzył w finezję GRUsznikaw, to musiałbym przyjąć, iż taka polaryzacja była jego ukrytą misją.
Faktem jest, że powstały dwie grupy uważające się wzajemnie za ślepych idiotów.
Do której z tych grup należą ludzie jacy czekają na moje zeznanie?
Nie mam pojęcia.
Na razie wiem tylko, że przydzielona mi tłumaczka widzi większość rosyjskich spraw w zaskakująco adekwatnych proporcjach… O pozostałych nic nie wiem.
Może to nie ma znaczenia, gdyż i tak będę miał problem z wytłumaczeniem jakie kłęby myśli wywołała w umyśle Kuzniecowa wieść o spotkaniu z głównym GRUsznikiem marynarki, podczas gdy jego duchowe tortury tamtego poranka, są kluczem do tego, co wprowadziło mnie do zespołu projektantów 3 wojny światowej.
Skoro nie wiem do jakiego odbiorcy mówię, skoro wątpię, by dowolny z nich znał naturę GRU dominującą w sierpniu 1936, oraz będąc niemal absolutnie pewnym, że żaden z potencjalnych słuchaczy/czytelników transkryptu, nie ma pojęcia o obrazie GRU-floty, jaki miał przed oczyma Kuzniecow tamtego poranka… Muszę i tak naszkicować pobieżnie cały portret, zaczynając od najbanalniejszego pytania:
Co to jest GRU?
Najprostsza i najbardziej myląca, choć w sporym stopniu prawdziwa odpowiedź, brzmi:
GRU to wywiad/kontrwywiad wojskowy.
Taka odpowiedź (bez mojego komentarza jakim ją poprzedziłem) usatysfakcjonuje zwolenników ‘projekcji czarownika z Oz’, czyli jak ich nazywam ‘wyznawców ozizmu’ albo w skrócie ‘ozistów’.
Ci którzy bardzo przejęli się debriefingiem Rezuna, mogą z tego samego powodu uznać, że sobie z nimi bezczelnie pogrywam, że przecież współczesne GRU jest… a właściwie było… choć może jednak nadal jest(?)… organizacją skupioną niemal wyłącznie na jednym celu. A celem tym jest… właściwie było… przygotowanie i popełnienie przestępstw wojennych na niespotykaną w historii skalę, przy której hitlerowski system einsatzgruppen, może wydać się nieporadną improwizacją.
Przedstawiciele frakcji dowierzającej relacjom Rezuna (nazwijmy ich rezunitami) będą widzieli to tak, że skoro współczesne GRU było takie jak Rezun opisał i oni sami (plus-minus) takie poznali w tym roku, to tamto z lat 1930tych, właśnie przekraczające próg stalinowskich czystek, nie mogło być łagodniejsze.
Ewentualną wściekłość tej grupy odbiorców, szczerze uznałbym za słuszną, choć nie mógłbym przyznać im racji, ani w odniesieniu do GRU współczesnego, ani tamtego sprzed prawie półwiecza. Tym niemniej są tu dwie rzeczy znaczące dla mojej opowieści:
Pierwsza, to permanentnie otwarty portal między mitologią a realnością. I to otwarty dla ruchu dwukierunkowego.
Mówiąc mniej metaforycznie, np. fantazje o targetowaniu i likwidowaniu wszystkich, którzy choć potencjalnie mogliby organizować i kierować jakimkolwiek oporem wobec armii rosyjskiej, były nierealistyczne.
ALE, były nierealistyczne, tylko z powodu braku środków i niezdolności GRU do adekwatnego wyszkolenia grup dywersyjnych na oczekiwaną skalę.
Tylko dlatego
Nie zaś dlatego, iż dysponenci rozkazów tego zrobić nie chcieli, albo, że mieli jakiekolwiek skrupuły.
Druga, to fakt, że brak ograniczeń etycznych nigdy nie był w tej organizacji aberracją. Przeciwnie, był ‘cnotą’ promowaną przez system oraz przełożonych i wtórnie, tenże system rozwijającą. A to implikuje statystycznie dużą… ogromną ewentualność, że każda przypadkowo zaistniała okazja do popełnienia tego typu zbrodni, zostanie wykorzystana przez GRUsznikaw.
Nie można zapominać, że czeka, której (słusznie) przypisuje się większość potworności, powstała z tzw. wywiadu/kontrwywiadu wojskowego, że swój kulejący wydział zagraniczny wzmocniła w 1934 roku, większością agentów i rezydentów GRU.
Duch czekizmu miał swe korzenie w GRU i jakaś jego część, w GRU pozostała. Duch czekizmu/tajnej policji, jaki mam na myśli, to nie żadna figura retoryczna, czy mistyczna, lecz paradygmat obecny w umysłach tych ludzi i szukający sobie okazji do materializowania się w czynach, nawet w tych nielicznych momentach, gdy Kreml chwilowo nie domagał się krwi.
Był też funkcjonalny powód, dla którego tzw. wywiad/kontrwywiad wojskowy nie mógł się skupić na racjonalnych zadaniach przewidzianych dla tego typu organizacji, pomimo, że w niektórych regionach miały one egzystencjalne znaczenie ( jak np. kontrwywiadowcza osłona baz morskich Floty Pacyfiku).
Był to powód natury legislacyjnej, który Stalin ‘przekonstruował’ dopiero w 1937 roku na potrzeby akcji przeciw marszałkowi Tuchaczewskiemu. Akcji otwierającej czystki w siłach zbrojnych.
Regulacje obowiązujące do 1937 uniemożliwiały działanie czeki na terenie sił zbrojnych i przeciwko funkcjonariuszom podległym ministerstwu obrony.
Zatem, gdy ktoś na Kremlu, albo znacznie niżej chciał dokonać akcji czekistowskiej natury wobec oficerów, żołnierzy, czy cywilnych podwładnych ministerstwa obrony, musiał zrobić to rękami GRU.
Zatem dalej, duch czekizmu żył w GRU, bo tam miał swe korzenie, oraz dlatego, że był regularnie podkarmiany. Ba, ten duch, nie tylko przeżył ograniczanie wpływu armii na życie Związku Sowieckiego oraz ‘amputację’ wydziału zagranicznego (1934), lecz nawet zregenerował się ze zdwojoną siłą.
Jest to dość logiczne w kontekście procesu odbierania GRUsznikam kolejnych domen działalności przez czekistów… po prostu działała prosta zasada kompensacji…
Ale trzeba też sobie uzmysłowić, że ta kompensacja ograniczona do dużo mniejszych przestrzeni (po 1934 i przed nadejściem ery generała Ivashutina), staje się bardziej toksyczna a nawet wybuchowa.
W 1936 ten duch wszechwładnej policji politycznej, jaki GRUsznikam pozostał, czy nawet, który w nich przybrał na sile, mógł znaleźć zaspokojenie tylko w „łowieniu czarownic” podległych ministerstwu obrony.
Najbardziej dotyczyło to GRU floty, które nigdy wcześniej, nie miało znaczącego udziału w wielkich, przekraczających granice, programach głównego nurtu tej organizacji. Teoretycznie, mogli się dzięki temu skupić na tym, co należałoby do takiego pionu w każdych normalnych siłach zbrojnych.
Teoretycznie, tak….
Ale tylko teoretycznie, gdyż w praktyce ludzie wolą robić, to co dostrzegają i doceniają ich przełożeni, zamiast tego co jest naprawdę sensowne. Wystarczy jeśli przełożeni sensowną robotę ‘mają w dupie’ a mogą być i gorzej, przynajmniej w Rosji.
Takie ciążenie ludzkich motywacji występuje w każdym kraju a w moskiewskim imperium, było to zawsze ciążeniem NIE-ziemskim (raczej jowiszowym), na długo przed tym, nim pojawili się w nim bolszewicy i Stalin… casus Port Artur nie zostawia co do tego wątpliwości.
Był też jeden zupełnie nowy czynnik. Czynnik tak nowy, że jeszcze nikt nie wiedział jak można, lub należy nim operować.
Nie wiedział tego ani Kuzniecow, ani Uricki.
Ten pierwszy nie wiedział, czy ten drugi wie, lecz był pewien, iż tak, czy inaczej, będzie starał się spożytkować nową sytuację dla swej własnej kariery. Najgroźniejszą była niewiadoma od jakiego epizodu Uricki zechce rozpocząć nowy rozdział.
Aby zrozumieć znaczenie tego dylematu, musimy sobie także uzmysłowić naturę zmiany, której Uricki był jednym z najważniejszych operatorów.
W latach 1920-30tych, wyścig rozwoju flot był ekwiwalentem późniejszego wyścigu atomowego.
Po 1 Wojnie Światowej flota sowiecka została tak zmarginalizowana (częściowo przez samych bolszewików), że Związek Sowiecki nawet nie brał udziału w obradach zakończonych podpisaniem traktatu waszyngtońskiego. Sowieckie przywództwo uzmysłowiło sobie znaczenie (co najmniej prestiżowe) wyścigu flot dopiero na początku lat 1930tych.
W1936 zostaje przyjęty niezwykle ambitny program rozwoju floty a Stalin wyprowadza ministerstwo floty poza struktury ministerstwa obrony.
Chociaż, robi to we właściwy sobie sposób, o którym trudno powiedzieć, czy jest niedbały, czy z-góry-zaprogramowany-na-anulowanie, lecz z pewnością, ambiwalentny.
W efekcie admirał Orłow miał niezależne ministerstwo pozostając (zaledwie) wice-ministrem obrony. I tu powstawała łamigłówka dotycząca podległego mu szefa wywiadu/kontr-wywiadu (Urickiego): Czy jest on teraz szefem ‘oddzielnego GRU’, czy tylko szefem jednego z wydziałów?
Nieokreśloność dawała okazję do określenia przyszłych kompetencji drogą eksperymentalną/faktów dokonanych.
Kuzniecow był niemal pewien, że Uricki sięgnie po tę metodę ale nie wiedział od jakiej kategorii eksperymentów zacznie.
Zatem Kuzniecow szedł korytarzami ministerstwa marynarki wojennej na spotkanie z kimś, kto miał wszelkie instrumenty i żadnych barier do uruchomienia ‘łowu czarownic’ pośród oficerów marynarki.
Na spotkanie z kimś, kto miał wielkie ambicje i kto otrzymał od losu wyśmienitą okazję, by poszerzyć swe wpływy.
Kuzniecow dostosowywał tempo swych kroków do przewodnika, dyrektora Khmielnickiego, który wlókł się niemiłosiernie… a przynajmniej tak się Kuzniecowowi wydawało.
Ani pogodne przywitanie z jakim Uricki go przyjął, ani pierwsze pytanie jakie zadał, nie zdołało przerwać torturujących myśli w mózgu komandora. Myśli, których część dotyczyła tortur… tortur w całkiem literalnym znaczeniu.
– Co wiecie towarzyszu o Hiszpanii? – To pierwsze pytanie mogło być wstępem do absurdalnego posądzenia o szpiegostwo. Takie nonsensy zaprowadziły już wcześniej niejednego lojalnego funkcjonariusza sowieckiego do piachu a miały wkrótce zaprowadzić jeszcze więcej, szczególnie funkcjonariuszy mundurowych. Nikt nie znał, oczywiście, nawet tak bliskiej przyszłości, lecz przynajmniej Kuzniecow był w stanie ją antycypować z przeszłych faktów, oraz całkiem świeżej w tamtym momencie sprawy Kirowa[2] jak również, różnych bardziej lokalnych ‘łowów czarownic’.
Tak na marginesie, nawet najczarniejsze antycypacje Kuzniecowa nie sięgały poziomu czystek w siłach zbrojnych, do jakich niespełna rok później doszło, zaś Uricki najwyraźniej, popełniał jeszcze większy błąd optymizmu… a to jest aż niewiarygodne.
Uricki był znany z zapewniania sobie niezatapialności a sprawa, która okazała się rzeczywistym przedmiotem nagłego wezwania Kuzniecowa do Moskwy posiadała pewien aspekt z tą niezatapialnością, związany.
Na pytanie Co wie o Hiszpanii? Kuzniecow zacytował kilka zwartych formułek z doniesień prasy sowieckiej o toczącej się tam wojnie domowej. Uricki słuchał nie odnosząc się w żaden sposób do prasowych komunałów, aż do chwili, gdy Kuzniecow podsumował:
– ….Jak widać wiem tyle co wszyscy.
– A chcielibyście towarzyszu tam pojechać? … Możecie odmówić, bo to nie jest bezpieczne, pomimo, że misja ma charakter dyplomatyczny… Wiecie, jest do wzięcia stanowisko attaché marynarki przy naszej ambasadzie jaką właśnie uruchamiamy…
– Niebezpieczeństwo mnie nie przeraża… Tym co budzi u mnie pewne wahania jest mój brak wiedzy…
– Tak, wspomnieliście skromnie, że wiecie tyle co wszyscy… To chyba jednak nadmiar skromności… Tak czy inaczej, tym się martwić nie musicie, bo przydzielę wam chłopaka, który wie o Hiszpanii bardzo dużo i to po hiszpańsku.
GRU, dwa lata temu efektywnie pozbawione działalności zagranicznej przez czekę, teraz znowu było potrzebne za granicą. Obiektywne wymogi zaangażowanie się Rosji w hiszpańską wojnę domową dalece przerastały, to co technicznie, organizacyjnie, intelektualnie, oraz pod każdym innym względem mogli zaoferować mordercy-intryganci z czeki nawet po pochłonięciu siatki zagranicznej GRU. Ostatecznie GRU jako część ministerstwa obrony mogło dowoli czerpać z zasobów sowieckich sił zbrojnych.
Z zasobów takich jak np. komandor Kuzniecow.
Gdy chce się coś zdziałać na wojnie (nawet cudzej wojnie) nie wystarczy wysłać tam spragnionych krwi morderców, policjantów, czy intrygantów, trzeba po prostu zabrać na nią żołnierzy, marynarzy i lotników.
Sowiecką ambasadę otwierano dopiero po wybuchu wojny domowej, choć lewicujący rząd republikański powstał wcześniej.
GRU było ponownie w grze międzynarodowej a ta, była najwyższym priorytetem w samym centrum zainteresowania kremla. Uricki czuł ten wiatr kremlowskiego priorytetu w żaglach swej kariery.
Kierowany tym uczuciem, postanowił najwyraźniej, że swą pozycję w nowych realiach lepiej jest budować przez ambitne projekty zagraniczne niż „łów czarownic” we własnej formacji… Może nawet już widział siebie jako szefa całego GRU odbudowującego struktury zagraniczne tej formacji(?)… Może widział już siebie w jednym rzędzie z admirałem Canarisem(?)
Uricki miał 41 lat i celował wysoko… jak najwyżej.
Samemu GRU, do pewnego stopnia, nawet zwrócono wpływ na utracone wcześniej struktury i zachęcano do budowania nowych. Do budowania na taką skalę, że nawet pion GRU marynarki wojennej musiał być w tę akcję włączony. Dostali zajęcie pochłaniające ich powyżej ich możliwości, więc zapomnieli na moment o duchu tajnej policji.
To było jak wypchnięcie okna pokoju powiewem odległej burzy. Pokoju, w którym zbierał się gaz;
‘Wypchniecie okna’ rozładowało wybuchowy potencjał i uratowało flotę przed samookaleczeniem, choć przed okaleczeniem nadchodzącym z zewnątrz, skrytym za horyzontem kilku miesięcy, uratować jej nie mogło. W niespełna rok później zaczęły się wielkie czystki w kręgach wojskowych.
Trzeba przyznać, że przewentylowanie tym sposobem GRU marynarki zaowocowało najniższym procentem strat marynarki w czystkach, choć może były i inne powody.
Faktem jest także i to, że czystki nie były prowadzone przez GRU a najwyżej rękami GRUsznikaw; i jedną z pierwszych ofiar czystek w siłach zbrojnych stał się Uricki. Jego system wczesnego ostrzegania nie tylko zawiódł ale nawet dostarczył „dowodów wrogiej konspiracji”; technicznie był rzeczywiście rodzajem konspiracji ale jej wrogość była skierowana tylko przeciw ludziom, którzy zagrażali karierze samego Urickiego, oraz czasem tym, których należało poświęcić, gdy kreml domagał się krwi.
Młodym specjalistą jakiego Kuzniecowowi przydzielił Uricki, był student pospiesznie wtłoczony w mundur chorążego marynarki. Był on także synem kuzynki Urickiego; to jest ta część historii związana z legendarną niezatapialnością tego człowieka… niezatapialnością, która wyniosła go bardzo wysoko a zawiodła dopiero w 1937, gdy wiele nawet jaśniejszych szczęśliwych gwiazd gasło niczym żar rozdeptanego papierosa.
Eduard Rurykowicz Valentinus nosił nazwisko litewsko-lub-łotewsko-brzmiące dla rosyjskiego ucha. Odziedziczył je po swym ojcu, którego nie pamiętał. Eduard Rurykowicz Valentinus nie czuł się Litwinem, Łotyszem ani innym Bałtem pod żadnym względem, podobnie jak i jego ojciec, który poległ w czasie 1 Wojny Światowej jako carski oficer, i który skutecznie zatarł ślady swego pochodzenia a nazwisko określał jako szwedzkie.
Takie zacieranie korzeni było charakterystyczne dla karierowiczów w pierwszym pokoleniu, starających się osiągnąć jak najwyższą pozycję jako człowiek imperialny; najczęściej wynikało z całkowicie zbytecznej nadgorliwości, choć czasem miewało pragmatyczne uzasadnienie; w istocie nazwisko naprawdę mogło być szwedzkie, przecież Szwedów nie brakowało ani w Finlandii ani w Estonii a oba te kraje należały do imperium Romanowych; pewne jest jednak, że Szwed ze Szwecji podejmujący pracę dla carskiej monarchii nie zacierałby swych korzeni, gdy tymczasem Szwed z Estonii lub Finlandii miał powody, by unikać stereotypów „ponurych wrednych durniów” lub „zapijaczonych, umysłowo ociężałych dzikusów” , jakie w carskiej Rosji otaczały mieszkańców tych dwóch krajów, bez względu na ich prawdziwą etniczność… i właściwie otaczają do dziś, choć imperium nie należy już do Romanowych.
Eduard Rurykowicz Valentinus był przede wszystkim krewnym Urickiego ale nazwisko jakie nosił potencjalnie mogło okazać się problemem, ponieważ w tym czasie trwała już czekistowska akcja przeciw obywatelom sowieckim bałtyckiego pochodzenia (rozpoczęta od czystki Estonów w 1935), zaś jeden z „prywatnych szpiegów” Urickiego w czece zasygnalizował mu pojawienie się donosu na młodego krewnego. Donos był od „miłośnie zawiedzionej” dziewuchy, która nawet nie ukrywała powodu jego napisania; list, tym razem, szczęśliwie wpadł w ręce „zaprzyjaźnionego” czekisty, ale w sowieckim imperium tysiące ludzi zginęło na podstawie nawet bardziej idiotycznych donosów, pociągając ze sobą do grobu lub łagru rodziny oraz przyjaciół; wystarczyło, że bzdurny donos pechowo wpłynął w okresie, któregoś „polowania na czarownice” i skojarzył się komuś z „bieżącym priorytetem” przez jakiś banalny szczegół, jak na przykład…. nazwisko.
Zatem „wujek” Uricki postanowił zainterweniować zanim problem przestanie być potencjalnym; zanim romantyczna idiotka napisze drugi donos, jaki wpadnie w ręce innego czekisty starającego się wyrobić normę.
Semyon Petrovich Uricki nie był tak zagorzałym miłośnikiem swej rodziny jak mogłoby się wydawać; był pragmatykiem i znał doskonale system, którego sam używał; wiedział, że rodzina skazanego „zdrajcy” (nawet daleka rodzina) zwykle lądowała w gułagu, lub w zbiorowej mogile; Uricki wierzył, iż był dostatecznie wpływowy, by aż tak tragicznego losu uniknąć ale nie był pewny, czy byłby w stanie uratować swoją karierę… a niczego na świecie nie kochał tak bardzo jak swą karierę.
Drugim motywem jego postępowania była chęć uruchomienia „kolejnej, pięknej sowieckiej kariery”, w której on pełniłby rolę dobroczyńcy i patrona… a patron-dobroczyńca zawsze może kiedyś oczekiwać odwzajemnienia przysługi.
Eduard Rurykowicz Valentinus nie zdążył się odwzajemnić Urickiemu; na szczęście dla samego siebie, pracował wciąż w ambasadzie w Madrycie, gdy jego „dobry wujek” wpadł w ręce czeki. Valentinus miał nawet więcej szczęścia, bo czekiści przeoczyli jego oraz jego matki pokrewieństwo z Urickim. A to jeszcze nie koniec jego szczęścia. W Madrycie poznał piękną dziewczynę pracującą w republikańskim ministerstwie finansów, krewną szefa tej instytucji. A gdy młodzi państwo Valentinusowie przybyli do Rosji, republika dogasała ale Kuzniecow został dowódcą Floty Pacyfiku i ściągnął Eduarda Rurykowicza do służby u siebie we Władywostoku, co dodatkowo podwyższało szanse przetrwania.
Kuzniecow początkowo trzymał dystans do przydzielonego mu asystenta. Nie miał pojęcia o rozumowaniu Urickiego narzucającego mu takiego podwładnego, ani o pokrewieństwie. Podejrzewał raczej, iż jest to funkcjonariusz GRU a w najlepszym razie „prywatny szpieg” Urickiego… najpewniej, dwa w jednym.
Ostatecznie sam stał się patronem Valentinusa, gdy poznał jego naturę.
[1] Na wypadek gdyby, ktoś miał zastrzeżenia co do uproszczeń w operowania nazwą GRU albo czeka jakie tu przyjąłem, oświadczam, że pewnych uproszczeń dokonałem w trosce o przejrzystość narracji. Natłok rosyjskich nazw, skrótów i niuansów strukturalnych, oraz fakt ich ustawicznego modyfikowania na przestrzeni nawet krótkich okresów, uczyniłyby narrację kompletnie nieczytelną. Możecie mi wierzyć, że niczego istotnego nie tracicie z powodu zastosowanych tych uproszczeń.
[2] 19 sierpnia 1936 zaczynał się nagłaśniany proces notabli sowieckich tzw. Proces Szesnastu, w którym jednym z zarzutów był spisek w celu zamordowania Kirowa umieszczony w szerszym kontekście „szpiegowskim” i „współpracy z wygnanym z Rosji, Lwem Trockim”.
W rzeczywistości największym i raczej jedynym beneficjentem śmierci Kirowa był sam Stalin.