Życie zaczyna się w nieświadomości. Oto natura wydała na świat kolejną mieszaninę genów i innej materii, która od pozostałych stworzeń różni się tylko tym, że latami pozostanie zależne od osobników – jak to mówią – dojrzałych.
Dzieciństwo, czyli okres nabycia i narastania świadomości, przepełnione jest lękiem. A to przed nową ciocią, która wydaje dziwne dźwięki i ma jakąś farbę na twarzy; a to przed zwierzęciem czy ptakiem, nawet robakiem; a to przed przedszkolem, zadaniem matematycznym czy pierwszymi koloniami, czytaj: wakacjami bez rodziców, dziadków i innych opok, na których, w chwilach lęku, zawsze można się oprzeć. Atak wrzasku przerażenia mogą u dziecka wywołać różnorakie zjawiska: kolędnicy za drzwiami, klaun w cyrku, wnuk sąsiada, który lubi popychać inne dzieci tak, aby przewracały się do kałuży; czy nawet zrobiona z piór skurzawka na długim kiju. Nowe książki do następnej klasy mogą wywołać podwyższoną temperaturę, bo „przecież ja nic z tego nie znam! Jak mam sobie poradzić w następnej klasie?” Krótko mówiąc: dzieci boją się nieznanego.
Pogodne wychowywanie potomstwa i stopniowe oswajanie ich ze wszystkimi nowinkami ogranicza lęk. Nie usunie go, bo odczucie owo jest stare, jak człowiek i zginie dopiero wraz z nim, ale pomoże szybko nad nim zapanować. Z upływem lat – zwłaszcza dzieci ciekawskie i wszędobylskie – wykreślają ze swego repertuaru lęk jeden za drugim, bo oswajają się powoli ze wszystkim. Do tego stopnia, że gdy nadchodzi pewien wiek, potrafią nawet szarżować, w celach, dajmy na to, popisowych. Jeżdżą bez trzymanki na rowerach, wystawiają nogi poza parapet okna na czwartym piętrze, wspinają się na drzewa czy ślizgają po ledwo zamarzniętym stawie. Tak, wiem, obecny tryb życia rzadko stwarza dzieciakom podobne okoliczności. Ktoś mógłby powiedzieć, że dzisiejsze małolaty najbardziej lękają się braku internetu czy ośmieszenia w mediach społecznościowych i żaden wiek owego lęku nie zdoła wykreślić, ale zasada jest podobna: lęk pozostaje ten sam.
Troszkę starsza młodzież lęka się – patrz poprzednie zdanie. Dochodzi im jeszcze lęk przed odrzuceniem, bo rodzą się uczucia, a z nimi potrzeba akceptacji.
Dorośli nie mają zbyt wiele czasu na lęk, choć i tak ich nie opuszcza. Do mieszaniny wszelkich lęków z lat minionych, dochodzi jeszcze obawa o dzieci, pracę, zapewnienie bytu sobie i najbliższym.
Krok za krokiem podąża śladami ludzkości rozwój technologiczny. Każdy wynalazek początkowo wzbudza niechęć, czy choćby sceptycyzm i zwykle trzeba sporo czasu, aby się z nim oswoić. Tak jest zawsze. Następne pokolenie już sobie nie wyobraża życia bez wynalazku, którego tak obawiali się jego rodzice. Do pewnego momentu oswajamy się z nowinkami dość łatwo, zwłaszcza, jeśli ułatwiają codzienność. Aż przychodzi chwila, gdy życie zwalnia (choć czas zdaje się przyspieszać) i przestajemy za nimi nadążać. Nastaje kolejna era lęku przed nieznanym, jak w dzieciństwie. Otwarci wcześniej na świat, czytający wiele, odkrywający nieznane obszary, poradzą sobie i z nadejściem starości. Wolniej może, ale przyjmą nowinki. Niektóre nawet polubią. Inni…
Walentyna była praczką. Wychowała ośmioro dzieci, „wyprowadziła na ludzi”, choć jej dłonie nie przypominały niczego znajomego, bo – począwszy od lat dwudziestych – zarabiała praniem dla tych, którzy mogli sobie ową usługę opłacić. Do dyspozycji miała gar na kuchni, balię, szare mydło, wodę oraz metalową tarę. Bielizna pościelowa i wszelkie płócienne części garderoby zaznawały jeszcze krochmalu i albo magla, albo żelazka z duszą. W starszym wieku, choć została sama i renta po mężu wystarczała na życie, wciąż prała dla ludzi, aby mieć za co kupić wnukom prezenty. Dzieci, nie mogąc jej odwieść od podobnych pomysłów, zrobiły zrzutkę i zaopatrzyły ją w sławetną Franię oraz solidne, elektryczne żelazko. Ciężkie, jak te z duszą i też trzeba było uważać na temperaturę. Walentyna ucieszyła się nawet z prezentu. Minął jakiś czas i dzieci zauważyły, że starsza pani wciąż używa tary i żelazka z duszą, w miejsce wygodniejszego sprzętu. Machnęła ręką. Ta cała pralka niczego nie dopierze, i tak trzeba wyjęte z niej pranie jeszcze na tarze poprawiać. To po co prąd zużywać? A żelazko? Dajcie spokój z takim wynalazkiem, sznur się plącze, przeszkadza, a żre toto prąd, jak koń owies. I tak zostało. Ze swoich zwyczajów Walentyna zrezygnowała dopiero u progu śmierci i pewnie tylko dlatego, że już niczego nie była w stanie zrobić samodzielnie.
Walentyny nie ma już od ponad czterdziestu lat. Nigdy nie miała telewizora; radio było, ale słuchał go tylko jej mąż, póki żył; lichtarz z uszkiem i wetkniętą weń świecą zawsze stał pod ręką, bo brała go do piwnicy. Latarka elektryczna psu na budę była, wedle jej słów, bowiem światło dawała tylko w jednym kierunku i ciągle trzeba było kupować baterie. Często nawet w domu siedziała przy świecy, cerując lub szyjąc, w dodatku bez okularów. Prąd przecież nikomu do niczego nie jest potrzebny, tylko kieszenie drenuje.
Walentyna była bardzo pobożna. Wiedzę o kościele i sprawach wiary czerpała wyłącznie z kazań. Od swoich rodziców słyszała, że ksiądz jest wysłańcem Boga, czyli prawie aniołem lub choćby świętym, bo nawet nie musi korzystać z toalety. Kazali jej całować w rękę każdego napotkanego księdza i słuchać wszystkiego, co mówi, bo tylko on wie, co jest dobre dla niej i jej zbawienia. W pewnym momencie życia zdała sobie sprawę z tego, że księża jednak potrzebują wychodka, jak każdy inny śmiertelnik, bo: aniołowie nie mają ciał, w przeciwieństwie do tych wysłańców; święci idą do nieba, a nie odwrotnie; więc skoro księża to tylko ludzie, muszą zatem pozbywać się produktów przemiany materii. Wtedy dopiero przestała wielebnych całować w rękę. Ale przekonanie o tym, że ksiądz wie najlepiej, pozostało w niej do końca życia.
Starość, czy jak inni wolą – dojrzałość, dziś jest bardzo podobna, choć kupowany rodzicom czy dziadkom sprzęt nieco się różni. Niemal każdy ma w domu automatyczną pralkę i wielki telewizor. Nikt też sobie nie potrafi wyobrazić funkcjonowania bez telefonu, który w dodatku mieści się w kieszeni. Dzisiejsza starość, ta, u której nigdy nie zdiagnozowano ciekawości świata i skłonności odkrywczych, zatrzymała się jednak na telefonach z funkcją rozmawiania; czasem radzą sobie z wiadomościami, choć tu już jest trudniej, bo kto to widział pisać bez trzymania długopisu w ręku. Komputer – obcy dla nich świat. A smartfon – koszmar. Dzieci im rozsiało po świecie; zaopatrzyły wprawdzie rodziców w konieczny do komunikacji sprzęt, ale nie nauczyły, jak z niego korzystać. Czasu nie było. Leży więc, czy stoi, bo oni go nie znają. Mogliby codziennie rozmawiać z najbliższymi, widzieć ich, patrzeć, jak rosną wnuki, jak się bawią, co lubią, a czego nie. Tymczasem wciąż czekają na zwykły telefon, mając pretensje, że dzieci dzwonią zbyt rzadko. Odczuwają przed tym sprzętem obawę. Dla nich to proces zbyt skomplikowany, aby zmóc go samodzielnie. Jak lęk przed kolędnikami. Skurzawką. Książkami do następnej klasy. Odrzuceniem. Świętokradztwem, bo i im wpojono, że jeśli księdza nie będą słuchać, pójdą do piekła.
Z biegiem lat ten ostatni lęk – przed świętokradztwem i piekłem w równym stopniu – znacznie się nasila. Nikt nie chce umierać i każdy ma nadzieję na jak najdłuższe życie, ale wszyscy wiedzą doskonale, że ta kwestia jest poza naszą kontrolą. Młodzi o tym nie myślą, bo po prostu żyją. Starzy, spowolnieni chorobami i wiekiem, chylący się ku ziemi, obolali, już tylko się leczą i coraz bardziej obawiają, bo dociera do nich, że to już niedługo, tuż, tuż, jak mgnienie oka i trzeba będzie oddać naturze służące przez lata ciało, które kiedyś tam narodziło się bez świadomości. Czasem po uzmysłowieniu sobie, że to może być zaledwie rok czy dwa, ściska w dołku i rozsadza mózg, bo bolesna świadomość nieistnienia czy lęk przed nieznanym tak naprawdę nigdy człowieka nie opuszcza.
Migające obrazki smartfonów czy komputerów mogą ich przerażać. Są za szybkie. Zbyt jasne. Krzykliwe. Jest ich tak dużo, że nawet za ćwiercią nie nadążają. Machają więc ręką lekceważąco: „to nie dla mnie!” A z kątów wychodzą cienie niemocy, poczucia bezwartościowości – niewidoczne dla innych. Łapią za gardło i duszą, unieruchamiają nogi, wprawiają serce w stan kołatania, rozstrajają żołądek. Tego też nie widać, ale – uwierzcie – tak właśnie jest.
Cierpliwością wiele można zdziałać. Znam panią w połowie dziewiątego krzyżyka, której cała rodzina wyjechała za granicę. Odwiedzała kilkoro do pewnego momentu, potem już to było zbyt trudne. Ładnych kilka lat zajęło wnukom wytłumaczenie, jak używać smartfona. Jej lęk był duży, jednak, raz jeszcze w życiu, zdołała go przewalczyć. Znam też młodszych nieco, choć już starych, którzy za nic się nie przekonają, ciągle mając pretensje o zbyt rzadkie kontakty. Dla nich jednak potomstwu zabrakło cierpliwości. Nie wszyscy mają jej pod dostatkiem.
Lęk potrafi bardzo utrudnić życie. Nie tylko tym, którzy go doświadczają, ale także ich bliskim. Współczesnym odkrywcom lęk przed piekłem wydaje się irracjonalny, jednak dla sporej grupy staruszków płci obojga bywa przyczyną, motorem napędowym i skutkiem działania. Ta wbita w podświadomość zasada, że ksiądz ma zawsze rację, bo to boży pomazaniec, odbiera zdolność racjonalnego myślenia. Wiedzą przecież, że nie ma takich ludzi. Każdy jest omylny. A jednak wciąż są gotowi słuchać księdza i bronić go, jak czego dobrego, bo dla nich inna postawa byłaby ciężkim grzechem, co mogłoby zakończyć się piekłem.
Dziś krajowa rzeczywistość jest parszywa. Zawdzięczamy ją głównie chamom, nierobom, kłamcom i innej swołoczy, którzy radośnie rżą, że pogonili wykształciuchów i dumnie wypróżniają się w pałacowych komnatach. Dużą część winy za ten stan ponoszą tak zwane moherowe berety, czyli ludzie ślepi i głusi na postrzeganie świata inne, niż ksiądz nakazuje. Spora grupa tych ostatnich jednak w głębi duszy chciałaby czegoś innego. Przede wszystkim świętego spokoju, o którym już pisałam, a który jest tak pożądany w jesieni i zimie życia. Rozejrzyjcie się wśród swoich krewnych. Jeśli ktoś z seniorów zaperza się i indyczy, prawdopodobnie nie macie szans, bo dla nich za późno na oswojenie się z nowością. Jeśli jednak jest cichy i chce słuchać, może istnieje szansa, że w tej jednej kwestii – politycznej wszak, a nie kościelnej – zmienią zdanie i nie posłuchają księdza. Pamiętajcie: to oni latami, cierpliwie, chwila za chwilą, chronili was przed lękiem. Czas na rewanż. Waszą wobec nich cierpliwość. I nie mówcie im, że piekła nie ma, a księża to łajdacy, bo rozmowa na tym się zakończy. Wytłumaczcie tylko, o ile łatwiej znieść będzie starość, kiedy się pogoni świnie obecne teraz przy korycie.
No, może takich określeń też lepiej przy naszych dobrodusznych staruszkach nie używać. Warto spróbować jednak indywidualnie dobranych sposobów. Każdy głos wyrwany z paszczy toruńskiego radia będzie na wagę złota.
Anna Kupczak @DemosKratos55