Jest amatorska przez swą genezę, przez ‘amo, amare’ i parę innych rzeczy. Ale tym samym jest jak najdalsza od dyletanctwa i amatorszczyzny.
Nie nawołuję też do bojkotu akademickiego wykształcenia artystycznego. Toksycznego „edukatora”, upośledzającego rozwój młodych ludzi można spotkać wszędzie, także i z dala od uczelni. Tacy pozostaną, nawet gdyby przestały istnieć wszelkie instytucje kulturalne, oraz placówki edukacyjne dowolnej specjalności.
+++
Przemknąłem przez pięć zagadnień.
Mam poczucie, że należałoby powiedzieć o nich znacznie więcej.
Pisanie o sprawach, tak dalece uzależnionych od ‘cichych intuicyjnych szeptów’, łatwo zdryfowuje w formuły ezoteryczne. Potwornie trudno taki dryf powstrzymać. Empirycznie, doszedłem do przekonania, że jedyną siłą, częściowo powstrzymującą takie dryfy, jest pisanie znacznie mniej, niż wydaje się konieczne i zostawianie 60-80% zagadnienia dla późniejszej dyskusji. Szczerze namawiam do stawiania pytań, zwłaszcza jeśli komuś się wydaje, że nie ma dość wiedzy, albo tzw. ‘wyrobienia’ dla sformułowania mądrego pytania.
Nie istnieje profesjonalny, lub chociażby tzw. ‘wyrobiony’ odbiorca sztuki, ponieważ nie istnieje nawet profesjonalny artysta.
Jeżeli się umówimy, że wybrany artysta miał szczęście utrzymywać się przez całe życie z pieniędzy, jakie mu zapłacono za prawdziwe akty kreacyjności, czyli sztukę, to może w kategoriach prawno-skarbowych określanie go pojęciem ‘artysta profesjonalny’, ma pewien ograniczony do technikaliów sens. Empirycznie wiadomo, że w niemal każdym przypadku taki obiekt doręczający jakąś porcję kreacyjności, nie został kupiony dlatego, iż był tym czym był, lecz z paru innych powodów, jak dekoracyjność albo (także przypadkowo wykreowany) potencjał inwestycyjny (w znaczeniu monetarnym, i/lub prestiżowym).
Tymczasem chyba w każdym innym, kontekście jak kulturowy, czy antropologiczny, pojęcie ‘artysta profesjonalny’ ma wartość skrajnie nieudanego potoczyzmu.
A w odniesieniu do artysty i kreacyjności, staje się jednym z najbardziej oksymoronicznych oksymoronów ludzkiej mowy.
Pytajcie.
Dyskutujcie.
Albo chociaż powiedzcie temu, lub innemu artyście, że czujecie jakieś ‘ważne Coś’.
Praktyczne porady odbrązowiające
Może w waszym otoczeniu pojawi się jakiś młody utalentowany człowiek(?)
Albo może ktoś będzie was namawiał na „inwestycję w sztukę”(?)
Parę poniższych uwag może się przydać na takie okazje.
Zacznę jednak od uwagi ogólnej, adresowanej do wszystkich, tak lub inaczej dotykających/chcących dotknąć sztuki.
Amatorstwo [NIE amatorszczyzna] jest enzymem bez którego nie wydziela się kreacyjność.
Nie ma amatorstwa, to nie ma też sztuki.
Dotyczy to i artysty i odbiorcy [wciąż nie jestem pewien, którego bardziej(?)]
Żadne zadęte, albo cwane erystyki tego nie zmienią. Bez tego osobliwego aspektu naiwności/niewinności jaki napędzał pierwszych artystów, sztuki nie ma.
Mogą powstawać bez niej jakieś wielce urokliwe, albo oszałamiające wirtuozerią dekoracje, czy inne wyroby unikatowe ale sztuki z tego nie będzie.
Artysta był najpierw amatorem doskonałym. Później mógł być profesjonalnym rzemieślnikiem, np. profesjonalnym malarzem, co oznacza ni mniej, ni więcej, iż utrzymywał się wykorzystywania talentów wykonawczych a nie kreacyjnych.
Sztuka/”sztuka” jako obiekt inwestycji
To wciąż zaskakująco żywy mit. Szczególnie dziwi jego żywotność z dala od finansowo-kulturalnych gigantów jak Berlin, Londyn, czy Nowy York, gdzie przy dobrych rezerwach finansowych i jeszcze lepszych kontaktach towarzyskich, wciąż można coś jeszcze skubnąć z piramid finansowych odgrywanych na tzw. „rynku sztuki”.
OK, ten mit ma nienajgorsze korzenie.
Zawdzięczamy go ‘lawinie’ Impresjonistów.
Rzeczywiście, relatywnie wielu, nieszczególnie zamożnych ludzi dokonało oszołamiających (zwykle niezamierzonych jako takie) inwestycji profitujących jeszcze za własnego życia.
Obrazy kupowane za równowartość dzisiejszych pięćdziesięciu Euro, czasem taniej, albo w barterze, zyskiwały ze dwa a nawet trzy zera w relatywnie krótkim czasie.
Dwie kolejne wojny akcelerują ten mechanizm w podobnej proporcji jak w tym samym okresie rośnie moc silników lotniczych [co ma też pewien aspekt nie-metaforyczny, gdyż wiąże się z amerykańską wyższą-średnią klasą przylatującą do Europy dzięki rozwojowi awiacji i napędzającą proces].
Inwestycje tego typu (gdzieś do wczesnych 1970tych), to ciekawy temat do dyskusji ale też i bardzo meandryczny. Dlatego tylko skrótowo stwierdzę, że istniały wyjątkowo mocne i wyjątkowo mało skażone szarlatanerią, fundamenty dla powstania legendy „inwestycji w sztukę”, ale…
Ale to już nieaktualne.
Hasło „inwestycji w sztukę” jest markerem mniejszej, lub większej, mniej lub bardziej nieuczciwej piramidy finansowej, używającej (jako rekwizytów) jakichś obiektów o cechach sztuki. Czasami rekwizytem bywa i prawdziwa sztuka, ponieważ organizatorzy takich przedsięwzięć dość często wyłudzają np. obrazy od prawdziwych artystów i używają ich w roli rekwizytów. Zdarza im się puścić na rynek prawdziwą sztukę przypadkiem, nie tylko z powodu niezdolności odróżnienia jej od czego innego, ale też dlatego, że mają to w nosie.
Tego typu schematy przeflancowywane są także na polski grunt. Co jest szczególnie osobliwe, gdyż wspomniane fundamenty legendy nie powinny działać w polskich realiach. Czas jaki spędziliśmy za żelazną kurtyną całkowicie odciął nas od możliwości partycypowania, choćby w ostatnich dekadach naturalnego (mniej-więcej) „investmentu w dzieła sztuki”.
Jeśli dziś, ktoś proponuje wam „inwestycję w sztukę”, to albo jest oszustem, albo mitomanem, lub gorzej [żadna z ewentualności nie wyklucza pozostałych].
Caillebotte
Czyli, co doradzić bardzo młodemu artyście
Nazwisko Gustave Caillebotte znajdziecie w kilku katalogach salonów Impresjonistów. W pierwszym z nich wziął udział wyłącznie jako sponsor. Sponsorował wszystkie osiem i niektórych ‘członków spółdzielni’ oddzielnie.
Był artystą
Był inżynierem
Prawnikiem (zdał aplikację)
Dostał się do École des Beaux-Arts (i porzucił)
I, jak się pewnie już domyślacie, był bogaty z urodzenia.
Pozostawmy Gustawa na chwilę na boku.
Istnieje scenariusz dla bardzo młodego artysty (BMA), uważany powszechnie za najracjonalniej godzący artystyczne kompulsje z prozą życia. Polega on z grubsza na powrocie do realiów czasów cechowych.
‘Używasz na co dzień swych wykonawczych talentów i tym sposobem kupujesz sobie czas na użycie ich w kreacyjności’.
Paru ludzi, jacy wybrali ten scenariusz np. w piętnastym wieku, zostawili nam sporo prawdziwej sztuki. Byli tacy i wcześniej i później.
Ale czy moglibyśmy, choć wiedzieć o istnieniu jakiegokolwiek artysty tamtych czasów, gdyby żaden tego scenariusza nie wybrał?
Wtedy naprawdę nie było wyboru.
Opcji scenariuszowych jest dziś znacznie, znacznie więcej.
Pozornie.
W rzeczywistości wciąż jest tylko jedna.
Co więcej, moim zdaniem w przywołanym piętnastym wieku, scenariusz cechowy wcale nie był rozwiązaniem a jedynie platformą, na której prawdziwe rozwiązanie działało. Platforma miała wówczas większe znaczenie, była jakby fizjologicznie żywotna dla rozwiązania. Dzięki ‘lawinie Impresjonistów’ ten związek fizjologiczny został przerwany, choć pojawiły się w to miejsce inne platformy, jak np. tzw. ‘akademickie wykształcenie artystyczne’
W moim poczuciu, samo rozwiązanie (wtedy i teraz), było tym samym.
Trzeba załatwić sobie choć okresowo suwerenną od prozy życia możliwość tworzenia.
Czy, jeśli przykładowy BMA uzyska „dyplom artysty” i ‘job’ w tzw. „przemyśle kreatywnym”, to będzie mógł poświęcić się prawdziwej sztuce w wolnych chwilach?
Zapewne tak.
To zależy tylko od tego, jak silna będzie kompulsja kreacyjna, a nie od tego na ile źródło utrzymania da się potocznie asocjować ze sztuką.
W takim razie źródłem utrzymania naszego BMA może być równie dobrze dowolna profesja. Może z wykluczeniem niektórych najbardziej wyniszczających, choć i to jest raczej kwestią natężenia kompulsji.
Ktoś powie, że malowanie będące odpowiednikiem ‘pisania do szuflady’ nie całkiem się zgadza z prehistorycznym modelem jaki przedstawiłem wcześniej jako wzorzec. Że ten model ma wyraźny element społeczny w formie choć jednego ‘artysty biernego’, czyli odbiorcy. Że BMA może nigdy nie spotkać swojego ‘artysty biernego’ wykonując ‘nieartystyczny’ zawód(?) [To prawda. Interakcja ma jakieś znaczenie, choć dotąd nie potrafię sprecyzować, jakie(?)]
Cóż, może go nigdy nie spotkać, nawet usiłując pracować jako tzw. „creative artist”, chociaż by się z tej rzekomej profesji utrzymać, trzeba stać się również tzw. „established artist”. A poza kosmicznie nieprawdopodobnymi zbiegami okoliczności, o tym, czy zostanie się „established artist” decydują talenty interpersonalne (strukturalnie identyczne z politycznymi), albo posiadanie głęboko oddanej osoby, jaka takowe talenty posiada, albo…
I tu powróćmy do Gustawa.
Jedyną idealną sytuacją dla bardzo młodego artysty (BMA) jest, urodzić się bogatym.
Jeżeli życie nie oferuje tej opcji, to pozostają wspomniane powyżej talenty interpersonalne, może praca dydaktyczna… chyba nic więcej. Tylko trzeba się pogodzić z perspektywą reumatycznego wpływu tych opcji na kreację.
Czy to oznacza, że bardzo młodemu artyście należy odradzać drogę artysty, albo nawet jakąś z dróg potocznie asocjowanych ze sztuką(?)
Właściwie tak.
Choć przecież i tak nie posłucha a jeszcze przy tym można ją/jego skrzywdzić.
Czy zatem nic nie mówić(?)
Coś jednak trzeba powiedzieć.
Chociaż coś o technikaliach, jak np. że żaden talent nie da jej/jemu nawet lokalnej sławy dostatecznej, by się utrzymać z twórczości.
Czy można mówić młodemu wrażliwemu człowiekowi, że możliwość eksponowania twórczości osiąga się przez ‘wrodzoną uwodzicielskość’ a gdy się jej nie ma, to przez bycie manipulującym gnojkiem(?)
Na takie pytania nie potrafię dać odpowiedzi.
Na wszystkie inne chętnie odpowiem.
W następnym odcinku napiszę o ‘subiektywnościach’ bycia artystą.
+++
W nadchodzącym roku będę pisywał rzadziej ale jeśli ktoś będzie chciał omówić jakieś zagadnienie, to z pewnością podejmę dyskusję.
Dobrego zimowego przesilenia i lepszego 2023 roku Wam życzę.
Niech sczeźnie międzynarodówka kacapska w kraju i za granicą!