Tyle lat minęło od literatów, którzy w ciasnocie zadymionych pokoi, rozpychali się łokciami i toczyli pojedynki na śmierć i życie – kto zgrabniej, kto bardziej ironicznie, kto głębiej, a kto lepiej żeby zamknął dziób. Literaci, którzy przebudowali polskie słowo i wyrzeźbili z gówna tożsamość Polaków (z sukcesem). Prawie wszyscy już nie żyją, choć można ich spotkać ukrzyżowanych na tabliczkach kamienic. Zakurzone, przepite i przepalone dekady zderzyły się z bylejakością, która w świecie chińskich rondli, dosiadła nas wszystkich i ujeżdża, jak chce. Skórzane książki są już niemodne, ale nam mówią, że się nie opłaca. W supermarketach (jak Empik) z półek sypią się (jak łupież) posegregowane, plastikowe podstawki pod stoły i świąteczne serwetki, którymi w razie czego można podetrzeć sobie dupę. Można kupić i czekoladę, i kolorowe mazaki, ale o książki trudno. Znowu z czasopismami nie ma tego problemu, walają się po podłodze gotowe do wdeptania w nie alfabetu.
Wyobraźmy sobie Tuwima, który wchodzi do takiej „księgarni” i pierwsze co widzi to Mróz. Idzie dalej, a tam drugi Mróz. Dwie alejki na prawo może kupić papier ozdobny i żelowy długopis, ale w trzeciej znajdzie Mroza, Mroza, o Mrozie i książkę do gotowania Gesslerowej, a o ile ma szczęście to i biografię Anny Przybylskiej. Gdyby przypadkiem oszołomiony gwiazdozbiorem zdecydował się na zakupy online, to i meble ogrodowe kupi. (Słowacki niezmiennie byczy się na Wawelu, choć ponoć raz krzyczał z trumny: „Skandal! Skandal!”, kiedy podrzucili mu pod nos głowę państwa, razem z wbitym grzebyczkiem do włosów, który trzymała Marysia.). Wracając do Tuwima, decyduje się chłopina na niebinarne naklejki, bo właśnie zdał sobie sprawę, że są rzeczy, które poetom (filozofom) się nie śniły, a bardzo chciałby brać udział w tym żarcie. W podskokach idzie na dworzec chcąc poczekać na lokomotywę, a tam spóźnione o sto siedemdziesiąt minut Pendolino. Po sześćdziesięciu dochodzi do wniosku, że mu się tu wcale nie podoba i skacze pod pociąg po kolejnych stu dziesięciu. Wszystkiemu przygląda się Tansman, a kiedy słyszy z głośników Gosię Andrzejewicz skacze za Julianem, choć decyduje się na skok pod następny pociąg, prosto do Paryża.
(…) A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost! Po torze, po torze, po torze, przez most, Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las, I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas (…)
Tyle lat minęło, a my zamiast przeskoczyć kałużę, taplamy się w błocie jak tłuściutka karkówka. Szukamy nieoszlifowanych diamentów, trzymając ręce po łokcie w końskich odbytach, godząc się na miernotę. Czytelnik przestał czytać, przestał myśleć i przestałby nawet oddychać, ale na jego nieszczęście nie musi się przy tym wysilać. Szumowiny z rosołu też już nikt nie wyławia, a sałatka jarzynowa ma niechlujnie pokrojone warzywa. Winni, niestety, są inteligenci, którzy postanowili nic nie poświęcać, za to mieć możliwość kupienia kimchi, buratty i mrożonej francuskiej bagietki – za to buraka odkryli dopiero w knajpie, umieszczonej w satyrycznym przewodniku Miszelę.
Może trzeba było jeździć z ulotkami po wsiach wszelkiej maści i proponować pięć minut z jakimś tam Iwaszkiewiczem: „Taka skromna była całe życie, a umiera jak Beethoven. W burzę.”. Można by przekonać jednego z drugim, że i poczwarka może wypluć motyla. Że wdzięczni jesteśmy za te piękne jabłka, gruszki, śliwki, kapustę, marchewkę, pietruszkę i młode ziemniaczki i że może niekoniecznie czytanie kolejnej laurki dla papieża i wgłębianie się w głąbów, to ścieżka prowadząca do oświecenia. Oczywiście odsetek durniów zdarza się wszędzie, tak samo w polu jak i przy biurku na trzydziestym szóstym piętrze, ale zamiast ciągnąć w górę, zdaje się, że inteligenci odgrodzili się murem i za chuja nie chcą spróbować się na niego wdrapać – choćby żeby rzucić okiem na to co za murem i na to co na horyzoncie. Jestem przekonana, że można by znaleźć paru potencjalnych noblistów, którzy zbierają w sadach owoce i nawożą pole, kompletnie nieświadomych, że gdyby przelali na papier zachwyt nad dojrzewającą truskawką, świat czekałby z otwartymi ramionami, gotowy do przytulania.
Wszechobecna zgoda, na rżnięcie tępą piłą polszczyzny, powinna wyprowadzić na ulicę rozwścieczone tłumy. Młodzi powinni skandować „Oddajcie nam kulturę! Oddajcie nam czułe słówka!”, ale młodych też się rżnie, sukcesywnie piłując im mózgi na modłę dynastii cymbałów, kierujących podupadającym na zdrowiu państwie – Oh, stop it! Przywilej korzystania z mózgu i zakończonej sukcesem edukacji, zobowiązuje do odpowiedzialności. Odpowiedzialności czasem trudnej do udźwignięcia i która z miejsca budzi naszą niechęć, ale to już nie czasy osadzone w głowie Kosińskiego i brutalnych chłopów z widłami. Można bezpiecznie pojechać do dziur zabitych dechami, usiąść na obsikanej ławeczce i czytać tomik poezji. W końcu ludziska zlecą się jak kury do ziarna i choćby niezbyt słuchali, wysłuchają. Pisarz w końcu, powinien zostawić margines na pomyłki i niedopowiedzenia, bo tylko szermierka będzie w stanie rozwinąć i czytelnika i pisarza we własnej osobie. Tworzenie pod oczekiwania, tworzy bowiem bezmyślnych i pozbawionych wyobraźni bałwanów, a żaden bałwan nie przetrwał jeszcze lata.
Przepis na domowy syrop na kaszel:
Może niech powróci ostrzenie tępych noży, a nie plastikowa zastawa na grilla (która topi się w słońcu na godzinie dwunastej). Może niech powróci trzech wieszczów, na karych rumakach i niech tchną romantyzm w nasze zwiędłe oczy. I niech do Krakowa powróci Jan Syruć, którego zabierze żniwiarz (w ostatnie dla niego sierpniowe żniwa). I niech już kot nie będzie sam w pustym mieszkaniu – słychać kroki na schodach, to poetka wraca z kurnika.