Triangulacja próżni
Wtorek 22 lipca 1969
Abel siedział w salonie swego domu w półkatatonicznym stanie. Myśli popłynęły do dnia, gdy ostatnio jego mała rodzina zebrała się tu w komplecie. To było tych kilka tygodni, gdy Yaxa czekał na swój pierwszy prawdziwy przydział po powrocie z misji ONZowskiej w Indochinach. Jego syn jako genialne dziecko ukończył podstawówkę i liceum przed terminem, więc był nienormalnie młody idąc na studia. Gdy ukończył dwa kierunki był nadal nieustawnie młody, choć robił te kierunki jeden po drugim a nie równolegle.
W PRLowskich realiach mógłby być z tym problem nawet, gdyby ukończył kierunki cywilne ale, że uparł się na wojskowe… Drugą stroną realiów PRLowskich było to, że pewnym ludziom i ich krewnym, powinowatym, oraz protegowanym, nie rzucało się kłód pod nogi. Przynajmniej dopóki nie znaleźli się na jakiejś liście specjalnego ostracyzmu.
Zwykle był to system samoregulujący. Taki ‘krewny pod parasolem’ zwykle był idiotą, albo innym rodzajem niedojdy, więc ‘brak kłód’ nie kończył się sytuacjami z którymi nikt nie wie co zrobić. Jeśli protegowany naprawdę do niczego się nie nadawał (nawet jak PRLowskie standardy), to PRL miał szereg cieplutkich posad dla idiotów i niedojdów. Tymczasem, wybitny, młody człowiek, któremu nie rzucano kłód pod nogi za wybitność, bo był czyimś krewnym/protegowanym, mógł wylądować w osobliwej odmianie próżni, gdyż PRL nie wiedział, co robić z takimi anomaliami. Tak właśnie stało się z Yaxą.
Możliwość wysłania go do misji obserwacyjnej zamiast walczyć o przydział dla zbyt młodego podporucznika, była zbawienna. Były jeszcze co najmniej dwa powody jakie czyniły ją nawet ultra-zbawienną.
Po jego powrocie z Indochin było masę czasu na rozmowy a Abel żadnego zajęcia tak nie kochał jak dyskutowania z inteligentnymi, konstruktywnie rozumującymi osobami.
Tamte odwiedziny, Abel wspominał ciepło z innego powodu. Obecność syna magicznie rozproszyła ciemną mgłę gromadzącą się od paru lat pomiędzy nim i Safoną
Mgła powróciła po wyjeździe Yaxy do przydzielonego garnizonu ale wspomnienia tych kilku tygodni były kojące a Abelard bardzo potrzebował teraz wszystkiego o kojącym działaniu.
Jego wspomnienia popłynęły teraz za jedną nocną rozmową, sam na sam z Yaxą. Temat nie wydałby się nikomu kojącym. Z obiektywnego punktu widzenia musiałby być zakwalifikowany zupełnie przeciwnie ale dziś Abel znajdował ukojenie nawet w podążaniu za tym wspomnieniem.
Listopad 1968
– Dopiero w Sajgonie uświadomiłem sobie, to co mówiłeś o instynkcie, że jest to pewien skrót między zmysłami i nagromadzonym doświadczeniem oraz umysłem, a nie jakaś pół-magiczny talent jakichś cudownie obdarzonych.
– Czyżbyś niedowierzał własnemu ojcu(?)
– Co innego wiedzieć a co innego poczuć.
– Wiem co masz na myśli… Tak się tylko droczę… Z resztą to bardziej autoironia niż cokolwiek innego. Cieszę się, że dojrzałeś do zaabsorbowania sprawy empirycznie… zwłaszcza jeśli zamierzasz pozostać w tym zawodzie i ogłoszą operację obronną o najszerszym zakresie…
– Ablu, nie zaczynaj znowu o tym…
– OK, nie zaczynam. Dobrą whisky przywiozłeś. Dobrze, że cię nie podkusiło kupić tego amerykańskiego cholerstwa kukurydzianego.
– Jakoś tak mi zostało w pamięci co mama mówiła, że whisky jest tym lepsza im gorzej wygląda nalepka na butelce.
– To prawda. Twoje zdrowie synku
– Przestań mówić do mnie synku, bo będę do ciebie mówił, papo.
– Nie boję się…
– Może instynkt cię zawodzi
– Mam jeszcze coś oprócz instynktu… Coś równoległego… Poważnie. Wiem kiedy ‘Śmierć’ przygląda się moim poczynaniom.
– Strasznie spirytualnie to brzmi jak na ciebie.
– …Taka forma opisywania tego została mi z wczesnej młodości gdy po raz pierwszy doznałem tego poczucia… Myślę, że wtedy za bardzo personifikowałem śmierć jak gdyby była postacią z obrazu Jacka Malczewskiego… Byłem przecież nastolatkiem… Byłem co prawda skrajnie anty-spirytualnym nastolatkiem, lecz ze smarkaczami już tak jest, że nawet kontestestując postawy metafizyczne, wytwarzają rodzaj doraźnej metafizyki na indywidualne potrzeby… Teraz mogę sobie tłumaczyć, że umysłowi nastolatka tak było po prostu łatwiej ogarnąć pewną niewytłumaczalną prawidłowość. Niewytłumaczalną, nie z jakiegoś szczeniackiego romantyzmu dorabiającego metafizykę do grozy, czy okrucieństwa konkretnych sytuacji… sytuacji w jakich nastolatkowie znajdują się niezbyt często. Niewytłumaczalność a zatem i jakaś mimowolna metafizyczność były po prostu automatycznym efektem empirycznej obserwacji… W tej empirii była anomalia… Coś co nie zgadza się ani z ‘logiką instynktu’ ani fundamentami psychologii… Mój ojciec znał osobiści i Freuda i Junga, w naszej bibliotece były wszystkie ich publikacje i sporo z nich przeczytałem jeszcze jako w sumie dzieciak, jeszcze przed wojną. Oczywiście większość ich zawartości mnie przerastała, nawet to co dziś uznaję za błądzenia obu panów… Tym niemniej nauczyłem się z lektury wystarczająco dużo by dostrzec anomalię. Zatem skoro NIE we wszystkich sytuacjach niosących obiektywną grozę lub niebezpieczeństwo miałem owo poczucie… ‘obecności Śmierci’… ‘jej gapienia się’, i przeciwnie, skoro miewałem je w okolicznościach pozornie niewinnych albo mało niebezpiecznych, wiedziałem, że anomalia jest objawem czegoś poza instynktem, albo materiałem dla psychoanalityka.
Był jeden moment, gdy zwątpiłem w słuszność tej „mojej metafizyki”… To zdarzyło się gdy po raz pierwszy zostałem poważnie ranny… Pomyślałem wtedy, że cała moja systematyzacja intuicyjnych sygnałów była szczeniacką iluzją, że umieram na przekór mojemu ‘szamanistycznemu systemowi’… Ale to było tylko z powodu wyczerpania, wzmocnionego skutkami upływu krwi… To jest taki stan, który powoduje nieprzeparte pragnienie, by wreszcie odpocząć za wszelką cenę, choćby to miała być cena życia. Tamtego dnia czułem ‘Śmierć’ koło mnie w chwili ciszy ale zdarzyło się to ze dwie godziny przed zanim Niemcy ruszyli do kontrataku nad Miereją…
– Ale wspominałeś, że nad Miereją ranił się odłamek bomby lotniczej…
– Tak. Sztukasy przyleciały po odparciu niemieckiego natarcia… może się spóźnili… Luftwaffe wcale nie działała tak precyzyjnie jak głosi legenda.
– Ale to wciąż mógł być ‘tylko’ instynkt …Może namierzał cię snajper a ty za wyłowiłeś instynktownie jakiś refleks szkła optycznego i nieoczekiwanie zmieniłeś pozycję zanim miałeś okazję cokolwiek skonstatować(?)
– Faktem jest, że w trakcie bombardowania nie czułem ani jakiegoś ‘gapienia się’, ani żadnych podszeptów, ani nawet strachu. Faktem jest też, że wybuch rzucił w moją głowę czymś co mnie ogłuszyło (może czyjąś oderwaną głową) a mógł rzucić, czymś co przebiłoby szmaciany czołgowy hełmofon. Odłamek który przeszedł przeze mnie nie tylko złamał mi obojczyk ale spowodował sporą utratę krwi, czyli mogło się zdarzyć, iż umarłbym z tego powodu, zwłaszcza przy kompletnej absencji medyków na tamtym odcinku oraz sanitarnym analfabetyzmie mojej załogi. A tu instynkt nie pomógł mi uniknąć obrażeń… nie czułem ani strachu ani żadnych nadzwyczajnych wrażeń, ani gdy samoloty nadleciały ani w trakcie bombardowania, ani gdy odzyskałem przytomność… choć w tym ostatnim etapie oczywiście czułem szereg nie-zwyczajnych rzeczy ale żadnej z tamtych, o których mowa.
Natomiast, było znacznie więcej chwil w moim życiu, gdy czułem jak ‘Śmierć’ się na mnie gapi i myśli, co by tu ze mną zrobić… bez dotykania albo z… Myśląc o tych momentach, nigdy nie upierałem się, że ten gapiący się jest śmiercią, choć potencjalnie zabójcze momenty jakie przecięły me życie, zawsze jakoś ‘interesowały tego obserwatora’, więc najprościej było nazywać go ‘Śmiercią’… Na szczęście byłem naturalnie pozbawiony skłonności do mitomanii… Faktem jest jednak, iż to odczucie pojawiało się w momentach szczególnych, czasem wyprzedzając je o parę godzin… Nie koniecznie takich momentach, jakie większość ludzi odebrałaby jako szczególne… To były momenty, jakie przynosiły drastyczną przemianę, bez względu na to czy same w sobie były drastyczne, wyjątkowe, lub kompletnie niepozorne… A i sama przemiana, choć drastyczna niekoniecznie oznaczała destrukcję… Zresztą, jak kwalifikować zabójcze momenty do tejże kategorii(?)..
– Wiesz pełniej niż ja, że instynkt maja wszyscy poza nielicznymi wyjątkami. To wynika z zasady doboru naturalnego. Przodkowie musieli go mieć jeśli żeby dany człowiek mógł się urodzić a jeśli dana linia trwa, to wciąż przekazuję ich geny. Oczywiście ciągle powstają kombinacje redukujące ostrość instynktu a tysiąclecia urbanizacji i cywilizacji weryfikują pulę genową inaczej, niż to było wcześniej. Instynkt danego człowieka z populacji zurbanizowanej jest zwykle niemrawy, pół-uśpiony, albo aktywny jedynie w wąskim wycinku np. zawodowym. Może to twoje dodatkowe, niewytłumaczalne poczucie ‘bycia obserwowanym’, to raczej objaw pełnej aktywności instynktu, która w naszych czasach jest nietypowa ale i twoje życie nie było zbyt typowe nawet jak na realia twojej generacji. Ewolucyjnie muszą istnieć kombinacje nad-aktywne i sub-aktywne w oceanie przeciętnie aktywnych. Przeciętność określa typowy wzorzec a to co typowe jest najlepiej przebadane… Codzienność systemu akademickiego sprawia, że zwykle tylko ‘typowe jest brane na warsztat’ a anomalie są mimochodem spychane na margines a później wypadają i poza. Miałem ostatnio fajną dyskusję z mamą. Safona ma szereg ciekawych obserwacji dotyczących takich niuansów praktyki badawczej, wyniesionych z tłumaczenia prac naukowych i konsultowania ich z naukowcami.
Nie mam jakiegoś kontr-poglądu ale możliwe, że całkowicie racjonalne wyjaśnienie twojego poczucia byłoby potencjalnie dostępne, gdyby nie rozszerzający się margines szarej strefy domen akademickich.
– OK, skoro akademicka nauka abdykuje, to my możemy sobie ‘pokopać w zagadnieniu’ , zwłaszcza, że nie zbieramy się do robienia na tym doktoratów.
W tej swoistej ‘wojskowej kulturze intelektualnej’ istnieje mnóstwo śmiecia ale są i takie jak ta konstatacja, że ‘kuli, która cię zabije nie usłyszysz’ , która jest wojennym odpowiednikiem jabłka Newtona… i komu jak komu, nie muszę ci tłumaczyć, jaką rolę odgrywa w tym fizyka.
Można by na tej ‘ludowej fizyce’ zakończyć temat. Można dodać trochę więcej tego samego, mówiąc o dźwiękach pocisków, że gdy np. sławny w literaturze ‘świst kul’ przechodzi w odgłos jakby spluwania, to doświadczony żołnierz wie, iż czas się kryć. Można dorzucać coś o większych pociskach a w ich kontekście o pękających bębenkach, etc.… Ale dla kogoś takiego jak ja, jest wciąż jakieś ‘znacznie więcej’ w maksymie o niesłyszalnej kuli.
Wyobraź sobie człowieka z nie-uśpionym instynktem ale w okolicznościach skrajnie… kakofonicznych dla funkcjonalności instynktu. Kakofonia jest zwykle groźniejsza od niedoboru sygnałów, lub informacji. Jest zmierzch w bardzo pagórkowatej okolicy, czyli prawie ciemno w kotlince ale jasne niebo za wzgórzami, a taki kontrast dodatkowo zaburza akomodację. Ktoś do niego celuje. Naszego delikwenta otaczają bardzo głośne hałasy oraz inne zaburzające bodźce a strzelec jest daleko… powyżej 300 metrów. Pocisk ponaddźwiękowy więc odgłos wystrzału nie byłby bodźcem, nawet gdyby dałoby się go wyłowić z tego zgiełku i gdyby dawał jakiś czas na ultra-instynktowną reakcję, tylko, że pocisk pokonuje dystans w ciągu ok. jednej sekundy, więc nawet ultra-instynkt nie ma szans… W chwili gdy strzelec pociąga spust, pod naszym delikwentem łamie się spróchniała deska albo traci on równowagę pośliznąwszy się na gównie. Dla strzelca, albo wygląda to jak trafienie albo widzi, że okno okazji się zamyka, bo naszego delikwenta otaczają ludzie, których zabroniono mu narażać. W obu przypadkach może tylko zwinąć manatki i wrócić skąd przylazł.
Ta kula nie zabiła naszego delikwenta, choć powinna była. On jej nie słyszał, tak jakby cię zabiła… On w ogóle nie odnotował żadnego ‘ dramatu’ poza zabłoconymi spodniami i głupimi uwagami podpitych oficjeli.
Spójrz na tę sytuacje jako model. W niemal 100% przypadków człowiek jaki znalazł się w tak bezpośrednim zasięgu śmierci i przez ultra-wyjątkowy zbieg wydarzeń wyszedł z niej cało, będzie żył dalej jakby w niej nigdy nie był… Nie dlatego, że bardzo niewielki procent populacji kiedykolwiek pracował w jakichkolwiek tajnych służbach, jeszcze mniejszy procent zetknął się w tej robocie z czymś więcej niż standardowe procedowanie, a już raczej nikt… lub niemal nikt nie zetknął się ‘obserwującą Śmiercią’…
– Czy odniosłem poprawne wrażenie, że ta ‘deska naprawdę się złamała’ gdzieś w odmętach twojej historii życia?
– Wrażenie odniosłeś poprawne, choć nie była to deska ani nawet śliskie gówno… Ale opowiem ci o tym kiedy indziej, ponieważ tamtego dnia nie pojawił się ani głos instynktu, ani ‘NIE-ludzki obserwator’, co czyni jakby oddzielny casus.
– Powiedz chociaż kiedy to było.
– Kiedy ochraniałem Cyrankiewicza na polowaniu we Francji.
– Nic nie mówiłeś, ze byłeś w ochronie Cyrankiewicza.
– Bo nie byłem… jeden raz zostałem dołączony do jego ekipy, kiedy pracowałem we Francji… obiecuję, że później ci o tym opowiem.
– Ale zanim nastąpi to ‘później’, wyjaśnij mi tylko jedno. Nie nazywałbyś tego ‘oddzielnym casusem’, gdyby strzał był tylko hipotetycznym elementem zamieszania(?)
– Prawda
– Ale z opisu zamieszania wynika, że właściwie nikt nie miał szans się dowiedzieć, że ten strzał kiedykolwiek padł… nikt poza strzelcem i jego zwierzchnością, wiec jak się dowiedziałeś, że strzał padł?
– Spotkałem strzelca… Niezbyt długo potem.
– Spychałem tę naszą rozmowę w tym kierunku, gdyż chcę ci w końcu opowiedzieć z czym się samotnie zmagam od lutego 1940 roku. Jak dotąd nie rozmawiałem o tym z nikim poza Safoną… ale jej podejście… jakby to ująć… Jej podejście nie rozładowuje napięcia jakie gromadzi się we mnie z powodu tego zjawiska.
To doznanie jakie nazywam „gapienie się śmierci”, jakoś blado majaczy w zapisach pamięci mojego dzieciństwa, ale dopiero gdy moja mama umierała w wagonie na zapalenie płuc, pojawiła się u mnie umiejętność bardziej świadomego identyfikowania tego czegoś… Tam mogłem się przekonać, że nie mylę tego czegoś z odczuwaniem gapienia się realnej osoby z naszego świata. Towarowe wagony w jakich nas przewozili były raczej tłoczne… ludzie patrzyli na siebie często za-bardzo z najróżniejszych powodów i w najróżniejsze sposoby jakich raczej nie zobaczysz na ulicy. W trakcie kolejnego postoju czekiści zabierali zmarłych i prawie-zmarłych. Niestety było to po zmierzchu a ja przegapiłem nazwę stacji zanim nas ‘zaparkowali na jakimś bocznym torze. Myślę, że to było gdzieś w Donbasie a może już w europejskiej Rosji. Przy bocznicy mieli otwarty dół na takie okazje… po prostu rzucili tam ciało moje mamy i nawet nie pozwolili mi wyjść… a pociąg ruszył w dalszą drogę dopiero nad ranem…
Ojciec też zaczął niedomagać w trakcie podróży. Kiedy na miejscu zatrudnili nas przy wyrębie jako niewolników, było już z nim naprawdę źle… Właściwie każdego ranka przeżywałem zaskoczenie, tym że on wstaje i idzie ze mną do tej roboty. Dużo później zrozumiałem, że realizował ostatni program swojego życia jakim była ochrona mnie … Tato był sporo starszy od mamy… rocznik 1886… nie był już wtedy silniejszy ode mnie, więc nie mógłby mnie obronić w konfrontacji fizycznej, ale rzeczywiście było coś w jego obecności, co wytwarzało wokół mnie rodzaj pola ochronnego… Dotrwał tak do syberyjskiego lata. Jakieś dwie doby wcześniej wiedziałem, że umrze lada chwila, kupiłem od kogoś zapałki za chleb, bo umyśliłem sobie, że nie pozwolę go wrzucić do wspólnego dołu jak wrzucili mamę… postanowiłem zrobić mu stos pogrzebowy. Nie miałem pojęcia jak tego dokonam pod okiem strażników ale nawet nie snułem planów, wiedziałem, że to zrobię choćby wszystko miał szlag trafić… Ostatniego dnia tato nie byłby w stanie dojść z baraku do wyrębu, gdybym go tam nie dostarczył. Na miejscu powiedziałem strażnikowi, że z tatą jest kiepsko i poprosiłem, by pozwolił mu usiąść przy stercie gałęzi pozostałych po obciosywanych drzewach. Strażnik zgodził się nienormalnie łatwo… później dowiedziałem się, iż to normalne, bo oni znają scenariusz takiego umierania więźniów. Tato nie był ani pierwszy ani ostatni… wiedzą, że ktoś taki i tak nie ucieknie… szarpać się z nim albo marnować na niego naboju nie ma już sensu…
Używając taty płaszcza ukradłem strażnikom kanister z benzyną do prymusa, na którym grzali swoje posiłki i zaniosłem pod stertę gałęzi przy której posadziłem ojca ze dwie godziny wcześniej. Jak się spodziewałem już nie żył, nawet zaczął już sztywnieć. Rozejrzałem się i wciągnąłem ciało na szczyt kilkumetrowej pryzmy szybko wylałem zawartość małego kanistra i podpaliłem niemalże w tym samym momencie, co skoczyłem z pryzmy na ziemię. Wiatr był dość silny tego dnia… benzyna ściekająca do środka pryzmy rozpaliła świerkowe igły do samej ziemi… w minutę ogień był już taki, że nikt poza dobrą jednostką strażaków nie mógłby go powstrzymać. Najpierw był popłoch od nagłego pożaru, lecz kilka minut później wszyscy zrozumieli, co się dzieje i otoczyli stos ….nawet strażnicy początkowo się nie rzucali do mnie jakby udzieliło im się hipnotyzujące znaczenie wydarzenia… albo trochę urzekło ich bycie świadkiem czegoś nadzwyczajnego, łamiącego rutynę nudnego mielenia ludzi w maszynce gułagów… Gdy w końcu jeden wystartował do mnie z reprymendą chciał mnie trzasnąć w pysk na dobry początek a ja zablokowałem jego rękę i trzasnąłem go w nos celnie i boleśnie. Zaraz podleciało kilku i otrzymałem parę ciosów, oraz kopniaków ale bili mnie bez przekonania… bez tej psychotycznej pasji jaką nieraz obserwowałem wcześniej i później.
Chyba w jakiś sposób liczyłem na to, że mnie zatłuką na śmierć i będę miał spokój… ale niestety… nawet jakbym zyskał u nich coś, czego nie można by nazwać szacunkiem, bo to grubo za wiele ale jakby protezą szacunku… Za to sporo szacunku zyskałem wśród więźniów, co zwłaszcza pośród obywateli sowieckich miało swoje bardzo praktyczne zalety… dawało pewien ograniczony immunitet. W tamtym piekle, w tamtym momencie takie zdobycze były cenniejsze niż duży majątek w normalnym świecie… nie zamierzałem tego roztrwonić…
Stosu nikt nie próbował gasić. Gdy się dopalił szczątki taty były nieodróżnialne od resztek konarów. Gdy jakieś kości zaczną bieleć, my będziemy pracować już na innym wyrębie.
Mi został tylko jego płaszcz i buty, które zdjął przed śmiercią pod drzewem. Zdążyłem je upchać w kieszenie płaszcza zanim zaczęli mnie bić. Mogłem je teraz sprzedać za coś użytecznego.