W którymś momencie filmu „Powrót do tamtych dni”, skądinąd znakomitego, acz dramatycznego w swej wymowie, kilkunastoletnia dziewczynka mówi do swojego kolegi rówieśnika: najlepiej relaksuję się przy Depeche Mode (czy jakoś tak). Wcześniej mówi mu, że słucha ich „na walkmanie”. To było, jak mniemam, tuż po wydaniu płyty „Violator”. Płyty wybitnej, płyty, od której zaczęło się poważne granie Depeche Mode. Zaczątki tego poważnego grania były już na „Music For The Masses”, zwłaszcza przy dźwiękach „Never Let Me Down Again”, ale ja się wtedy jeszcze na tym nie poznałem. Poznałem się, wsłuchując się w „Ultra”, w moim odczuciu szczytowe osiągnięcie zespołu. Ale nawet ten album nie spowodował, że stałem się fanem Dave’a Gahana i spółki. Lubię, cenię, szanuję, zachwycam się wieloma utworami, brzmieniami, ale ciągle wielkim fanem nie jestem. I chyba dlatego nie jestem w tak entuzjastycznym nastroju po koncercie na Narodowym, jak zapewne większość tam obecnych.
Choć doskonale potrafię zrozumieć wieloletnią miłość do zespołu. Nawet ten fanatyzm jestem w stanie zrozumieć, bo w swojej kategorii Depeche Mode to najwyższa półka. Jak to często określam w Lewitacji, to mistrzostwo olimpijskie. I zdania nie zmienię.
W relacji Depeche Mode – Wojtek Zawioła problemem jest ten drugi. O ile bowiem słuchając płyt, potrafię się w kilku momentach wręcz rozpłynąć, to na koncercie brakuje mi gitar. I tak, to jest mój problem, bo przecież Depeche Mode nie jest zespołem rockowym, więc trudno spodziewać się gitar na scenie. Tak, Martin Gore grał w Warszawie na gitarze… no, ale sami wiecie, że nie o taką gitarę mi chodzi.
Ale oddać muszę cesarzowi, co cesarskie. Kiedy już przyzwyczaiłem się do brzmienia PGE Narodowego, a raczej NAUCZYŁEM się go słuchać, skupiłem się na brzmieniu zespołu. To są muzycy genialni, w tym, co robią, jedni z najlepszych. To, co mieli do wykonania, wykonali perfekcyjnie, z żarem, z polotem. A kiedy zobaczyli, jak publiczność szaleje, popłynęli razem z nią. Dave Gahan jest fantastyczną osobowością sceniczną, jest zwierzęciem sceny, czuł się jak ryba w wodzie, co nie powinno dziwić, bo robi to jakieś 2/3 swojego życia. Martin Gore robi swoje i do tego świetnie śpiewa. Nie spodziewałem się, że na żywo brzmieć będzie aż tak dobrze.
Dla fanów Depeche Mode ten występ był czymś wielkim, nie mam wątpliwości. I wcale się nie dziwię. Nowe utwory pomieszane ze starymi, idole w świetnej formie i chyba przede wszystkim hołd oddany Andy’emu Fletcherowi. Czego chcieć więcej?
Ale fan gitarowego pieprznięcia zawsze za tym pieprznięciem będzie tęsknić. I tę tęsknotę odczuwałem w środowy wieczór dość mocno. Bo choć zachwycony byłem, że zagrali „Walking In My Shoes” czy „In Your Room” to jednak uszami wyobraźni chciałem w tym usłyszeć wspomniane wcześniej gitarowe pieprznięcie.
Nie chcę oceniać Narodowego, bo wiele się nasłuchałem o koncertach na tym obiekcie. Wydaje mi się, że nie było źle, choć nie mam porównania, bo po pierwsze był to mój pierwszy koncert na Narodowym (mecze piłkarskie na nim do „koncertów” bym nie zaliczył) i pierwszy koncert Depeche Mode, więc nie wiem, jak brzmią w innym obiekcie. Wiem tylko jedno: że wolę koncerty mniejsze, bardziej kameralne, bo łatwiej w nich o atmosferę.
Dave i Martin, a także koncertowi muzycy Christian Eigner i Peter Gordeno stworzyli dla fanów zespołu świetne widowisko. Potrafię docenić i nadal będę słuchał ich płyt z lubością.
I przy okazji oddam koncertowy hołd:
Nickowi Cave’owi – za kosmiczne wejście w koncert w Gliwicach
Robertowi Smithowi (The Cure) – za urok, skromność i po prostu granie
Dead Can Dance – za niepowtarzalny klimat
Archive – za mroczność i psychodeliczny odlot koncertowy
Wojtek Zawioła, Lewitacja