Rozdział 1
Kartografini bezświetla
20 lipca 1969 przed 20:18 UTC.
Porwano ją z Poznania.
Przyjechała tam w sobotę i zatrzymała się hotelu Bazar, by rano „na świeżo” pójść na nieoficjalne spotkanie, które wyznaczono osobliwie na niedzielę. Niemal pewne podpisanie umowy i przekazanie manuskryptu odbyłoby się w poniedziałek. Procedura wyglądała dziwnie, lecz Safona nie była w położeniu by się taką dziwnością zniechęcać. Antyżydowska nagonka roku poprzedniego i niewyparzony język Safo odcięły ją od zamówień na tłumaczenia, ba, zabrały nawet, te które były w toku i na które miała podpisane umowy.
Safo pojechała zatem na spotkanie w Poznaniu mimo, że jego organizacja nie wyglądała standardowo. Zakładała, że może ktoś chce jej nieoficjalnie podzlecić tłumaczenie jakie oficjalnie dostał już jakiś znajomy nieuk.
Wylądowała w ciężarówce już z workiem na głowie. Bycie na pace ciężarówki łatwo było rozpoznać leżąc związaną po środku nawet z tym brezentowym workiem przez, który naprawdę nic nie było widać. Ruch pojazdu miotał nią jak workiem kartofli a siedzący na ławkach mężczyźni wymieniali jakieś kadłubowe uwagi co jakiś czas. – Wyjątkowo mało-gadatliwi jak na sołdatów… to bardzo NIE-zwyczajni rosyjscy funkcjonariusze…NIE-normalnie zdyscyplinowani, albo dostali wyjątkowe i wyjątkowo precyzyjne rozkazy… – skonstatowała w myślach. To rozpoznałby każdy.
Teraz gdy ciężarówka stanęła i wyniesiono ją na zewnątrz, powinno się dać uzyskać jakiekolwiek wskazówki z otoczenia… a tu właściwie nic poza śpiewem ptaków. Niosło ją co najmniej czterech bardzo silnych mężczyzn. Tyle powiedziały jej próby wyrywania się, które nie robiły na niosących najmniejszego wrażenia ani w znaczeniu fizycznym ani żadnym innym. Dopiero odgłos kroków w jakimś korytarzu dał odrobinę konkretniejszą wskazówkę. W tymże korytarzu zbliżali się do mechanicznego równomiernego dźwięku jaki Sofo znała lecz akurat teraz nie mogła skojarzyć z właściwym urządzeniem. Nim jednak do źródła dźwięku dotarli, skręcili w następne drzwi. Tu odgłos kroków zmienił się całkowicie… czyli już nie betonowa lub kamienna posadzka lecz jakby parkiet.
Wreszcie położono ją na czymś jakby chropawym wojskowym kocu i zatrzaśnięto metalowe drzwi a raczej kratę. Kroki kilku mężczyzn odpłynęły z zakresu słyszalności. – Wyszli.
Safona usilnie szukała w głowie odpowiedzi na pytanie co mogłaby teraz zrobić? Spotkała pustkę ale instynkt podszepnął jej, by krzyknąć za nim dostrzegła racjonalny pożytek z tego kroku. Wrzasnęła najsilniej jak mogła po hebrajsku.
– Ani yiv-at lecha ba beitsim. – Nie ważne co krzyknęła, ani czy ktoś to usłyszał, lub zrozumiał (to ostatnie było niemal niemożliwe i takie być miało). Ważne, że wiedziała teraz, iż pomieszczenie jest duże i wysokie, co najmniej 10 metrów w każdą stronę a na długość może i dwa razy tyle.
Wizualizowanie przestrzeni, których nie można, lub nie należy widzieć, oraz tego co tam się dzieje trenowała przez setki a może tysiące godzin jako dziecko. Teraz ogarnęły ją obrazy i uczucia z tamtych trzech lat. Lat spędzonych na ukrywaniu się z bratem bliźniakiem przed wszystkimi za wyjątkiem rodziny pani Katarzyny. Zapomniana sztuka z czasów wojennego dzieciństwa ożyła pod wpływem wydarzeń. Pojawiła się świeża i kompletnie NIE-zardzewiała, jakby wyzwolenie Lwowa miało miejsce 25 dni a nie 25 lat temu.
Opuszczony i splądrowany warsztat inżyniera Czajkowskiego był podobnej wielkości co budynek, do którego dzisiaj ją przyniesiono.
Wstając z podłogi wciąż skuta kajdankami za plecami i z brezentem na głowie , wciąż nieco pochylona wykonała odruchowo ćwierć obrotu i uderzyła skronią w metalowy pręt. Niezbyt boleśnie, ale następne ruchy wykonała z nadmiarem ostrożności. Identyczne pręty ograniczały prostokąt nie większy niż dwa metry kwadratowe. Jestem w klatce – Powiedziała na głos i usiadła.
Kilka minut później skrzypnęły drzwi, zatem ktoś wszedł do pomieszczenia… Samotne kroki… raczej męskie ale to żaden z tamtych osiłków… kroki są zbyt lekkie. Zbliżył się i bez otwierania kraty niezwykle sprawnie zdjął jej kajdanki i niemal równocześnie ściągnął jej z głowy brezentowy worek. Cofnął się kilka kroków nim na niego spojrzała.
Gapił się… Gapi się jak paser na skradziony samochód… Czy ja spotkałam kiedyś jakiegoś pasera? – absurdalna metafora wraz ze świadectwem własnej absurdalności przemknęły przez głowę Safony .
Safo także mu się przyglądała z wnętrza cyrkowej klatki ustawionej pod jedną ze ścian starej Sali gimnastycznej.
Szczupły facet mniej-więcej jej wzrostu w osobliwym, ni to garniturze, ni to mundurze jak bohaterowie pretensjonalnych filmów podróżniczych. Jedyne co czyniło go mniej groteskowym, był czeski pistolet maszynowy zawieszony na szyi w całkowicie NIE-rosyjski i NIE-filmowy sposób.
Przyglądał się z pół minuty nim zaczął mówić… po polsku. Mówił niemal bez akcentu jakby kryjąc białostocką/poleską polszczyznę wymową literacką. – Cóż, może po prostu być Polakiem z Polesia… z tego po sowieckiej stronie granicy. – powiedziała w myślach.
– Proszę się rozebrać… do naga… i wyrzucić ubranie na zewnątrz klatki…
– A paszoł won – Safona weszła mu po rosyjsku w jakąś uprzejmościową formułkę zanim ją wypowiedział. …Pieprzę twoją bandycką kurtuazję i mogę gadać z tobą w twoim bandyckim języku…albo nie gadać wcale …to się okaże… – dopowiedziała w myślach. Mężczyzna ujął rękojeść broni i podniósł ja do oka kontynuując po polsku, choć mniej uprzejmie.
– Rozbieraj się bo…
– Tak na szto mnie razdewaćsja kak ty ubiwać choczesz, mnie bolieje udobna umirać w adeżdje – Dopiero chwila osłupienia mężczyzny uświadomiła Safonie jak dwuznacznie zabrzmiało to zdanie. Przeszył ją ostry lęk, lecz w następnym ułamku sekundy wyparła go mówiąc w myślach – Trudno. Jeśli mają mnie gwałcić, to mają też dość przewagi liczebnej i technicznej, by to zrobić z moimi niezamierzonymi kurewskimi podtekstami, czy bez nich. I nagle Safona ujrzała praktyczną miarę tego co książki mówią o odwadze, a ściślej, tego mówią autorzy świadomi, tego co mówią. Jej paroksyzm odwagi był może dwuznaczny ale oczyścił jej myślenie. Groźne miny i przeładowanie broni przez mężczyznę stały się dla niej ledwie odnotowywalne. Facet nie potrzebował tej ‘jednoaktówki’, by zabrać mi ubranie… jeśli mnie teraz zabije, albo postrzeli, to jego przedsięwzięcie ucierpi… Tu musi być jakieś przedsięwzięcie, nawet jeśli mnie z kimś pomylili… nie, jeśli to byłaby pomyłka, to to nie odstawiałby ‘teatrzyka’… on mnie po prostu testuje… tak, jeśli pomyłka, to on jeszcze nie jest tego świadomy….
Miała rację, mężczyzna zdał sobie sprawę z nędzy swej siły perswazji i podszedł do drzwi Sali. Otworzył je na tyle by krzyknąć coś w głąb korytarza. Po chwili weszło pięć zwalistych postaci w podobnych „mundurach” oraz jedna znacznie smuklejsza ubrana w jakby-lotniczy dużo-za-szeroki kombinezon, kominiarkę i pokaźne okulary słoneczne. Pomimo przebrania było jasne, że to kobieta. Kobieta wzrostem identyczna ze mną, czyli to nie pomyłka…prawdopodobnie, jej budaowa też przypomina moją… maskują to za dużym kombinezonem… Moskale potrafią spieprzyć nawet najbardziej wyrafinowane wysiłki… swoje wysiłki, najczęściej… a przecież ta wełniana kominiarka w środku tak gorącego lata to akt autentycznego rosyjskiego heroizmu… Jak można tak marnować takie poświęcenie?… – omal uśmiechnęła się do pretensjonalności własnego komentarza. Był w sam raz na grozę i absurdalność tej sytuacji.
Jeden z osiłków wcisnął klucz w zamek klatki, gdy przekręcił drzwi się uchyliły. Jednocześnie inny z nich złapał Safo za ramiona i wyjął z klatki jak lisa do obdzierania z futra. Safona walczyła jak lis ale dysproporcja siły, niestety też była podobna jak między lisem a człowiekiem. Zamaskowana i zakombinezowana postać zbliżyła się z jakąś wilgotną szmatką w dłoni zapach zdradzał czym jest nasączona. Przycisnęła ją do twarzy Safo. Drugi raz tego dnia, zapach chloroformu był ostatnim doznaniem przed prawie półgodzinną utratą przytomności.
Zapach chloroformu obwieścił z parosekundowym wyprzedzeniem utratę przytomności. Safona domyśliłaby się automatycznie, iż obwieszcza on również utratę ubrania ale… Ale nie mogła się domyśleć, ani ona, ani nikt inny, że obwieszcza on również, mały, choć niezwykle brzemienny w skutkach dar szczęścia… guzik… guzik w dość nietypowym dla guzików miejscu.