Intruzja międzyrozdziałowa
Na jednym z ostatnich egzaminów zrobiłem idiotyczny błąd obliczeniowy czym spieprzyłem sobie średnią ocen. Mój wykładowca rozkazał mi stawienie się przed specjalną komisją egzaminacyjną, przed którą będę mógł poprawić sobie ocenę. Dał do zrozumienia, że to jedna z najdziwniejszych sytuacji z jaką się spotkał w swej karierze. Nawet dla mnie pomimo kompletnego braku doświadczeń z kariery było to dziwaczne. Nieraz słyszałem o poprawianiu ocen słuchaczom przez protekcję kogoś bardzo ważnego, lecz w pogłoskach jakie znałem, nikt nie bawił się w żadne dodatkowe procedury. Po prostu egzaminator dostawał mniej-lub-bardziej literalny rozkaz poprawienia oceny. Ciach i po krzyku.
Wszedłem we wskazane drzwi. Okna szczelnie zasłonięte, więc pokój był kompletnie ciemny za wyjątkiem snopu światła stołowej lampy oświetlającej biurko i siedzącą za nim postać. Za biurkiem siedział ‘mój marynarz’. Odruchowo zameldowałem się zgodnie z regulaminem akademii. On przywitał mnie w służbowym tonie, więc nie wychodziłem z żadnym synowskim spoufalaniem się, jak to bywało na przestrzeni ostatnich paru lat. Czułem, że w pomieszczeniu jest jeszcze ktoś siedzący w najciemniejszym kącie.
– Myślałeś o dziewczynie w trakcie egzaminu?
– Towarzyszu komandorze, melduję, że nie myślałem wtedy o żadnej.
– To czemuś walnął takiego kulfona? Ogranicz te ceremonie z meldowaniem, bo mamy niewiele czasu. A w ogóle myślisz o dziewczynach? … Może jesteś za bardzo spięty? Młody chłopak nie powinien się za bardzo spinać.
– Tak jest. Myślę czasem o dziewczynach ale o żadnej naprawdę poważnie… Nie tak poważnie żeby zrobić taki błąd obliczeniowy.
– To kiego grzyba go zrobiłeś?… – ‘Mój marynarz’ drążył temat ze wzrastającą irytacją w głosie, której chyba raczej nie udawał. Zastanawiałem się przez parę sekund, czy wspomnieć o moich snach. W istocie, to właśnie reminiscencja ostatniego z nich rozproszyła mnie w trakcie egzaminu ale poczułem, że nie mogę zawieść mojego tak-jakby-ojca. Przecież mówiąc o takiej sytuacji mógłbym przedstawić siebie jako nawiedzonego romantyka zamiast przyszłego dowódcę okrętu jakiego, mój tak-jakby-ojciec widział we mnie od jakichś 10 lat.
No i ten drugi, którego obecność czułem w cieniu. Przecież tym bardziej nie mogłem naruszać tego obrazu przy jakimś obcym.
To właśnie ten obcy przerwał ciszę. Zaczął mówić idąc ze swego kąta w kierunku oświetlonego biurka:
– Dajmy na razie spokój rachunkom. Niech chłopak pokaże jak myśli… –
Wiceadmirał podszedł do oświetlonego biurka niosąc w ręce swoje krzesło. Przystawił je do biurka i usiadł. Właściwie nie był to nieznajomy, choć nigdy jeszcze nie widziałem go na żywo.
Nie było w Związku Sowieckim marynarza, który nie znał tego mężczyzny.
Dziś w mundurze wiceadmirała ale jeszcze niedawno, był najwyższym admirałem sowieckiej floty w randze odpowiadającej marszałkowi Związku Sowieckiego. Jego wrogom zdawało się, że mogą zdegradować legendę. Człowieka dzięki któremu możliwe było pierwsze sowieckie bombardowanie Berlina, jeśli nawet zapomnieć o wszystkich, bardziej przyziemnych, czy przymorskich, osiągnięciach Kuzniecowa.
Jako wiceadmirał, i tak był dla wszystkich najważniejszą osobą w sowieckiej flocie.
Usiadłszy zwrócił się bezpośrednio do mnie – … Powiedzcie mi chorąży, gdzie jest potencjał poprawienia skuteczności amfibijnych operacji desantowych, jeśli założyć, że nie możemy poprawić możliwości desantowych floty ani w wymiarze technicznym/technologicznym ani logistycznym?… Mówcie to w co naprawdę wierzycie… Macie 2 minuty na zastanowienie…
– Naprawdę powiedz co myślisz, Andreju… – Wtrącił się cicho mój przyszywany ojciec. Nie potrzebowałem tej cichej zachęty, bo zrozumiałem poza-werbalny przekaz admirała. W tonie pytania zawarty był przekaz, ‘żebym nie marnował jego czasu na prawomyślne pieprzenie’. Nie potrzebowałem także tych dwóch minut, bo była tylko jedna odpowiedź.
– Na brzegu, towarzyszu admirale.
– Czyli nie ma tu nic z rzemiosła marynarki?
– Wierzę w klasyczny model marynarki Mahana…
– Czyli kwestionujecie, że marynarka jest morską flanką, lub formacją osłonową wojsk lądowych?
– Jestem przekonany, że wszystkie rodzaje wojsk są flankami dla siebie wzajemnie, że foremna struktura obronności, w której żaden z rodzajów wojsk nie jest służebny wobec drugiego, jest najbardziej odporna.
Weźmy 1904 lądowanie pod Pitzuwo na półwyspie Liaoning. Mamy dwa wyraźne powody sukcesu japońskiej armii. Pierwszy polega na tym, że carska flota zawiodła jako flota, na podręcznikowym teatrze działań floty.
Druga to niezdolność sił lądowych… a raczej kompletne fiasko w powstrzymaniu wyjścia Japończyków z przyczółka.
Tym bardziej upokarzające, że ten przyczółek był w niemal tym samym miejscu jakie Japończycy wybrali osiem lat wcześniej w wojnie z Chinami . I nawet jeszcze bardziej zawstydzające ponieważ krótko wcześniej, analogicznie pozwolono swobodnie Japończykom lądować i operować pod Incheon.
Oba rodzaje wojsk carskich zawiodły tak w swych wyłącznych domenach, jak w elementarnym współdziałaniu… w byciu flanką jeden dla drugiego.
Zresztą mamy bliższe przykłady, pomimo naszej przewagi na Morzu Czarnym przez cały okres wojny, nasza flota czarnomorska w 1944 była niemal sparaliżowana przyczynami technicznymi, ponieważ siły lądowe utraciły Ukrainę, gdzie znajdowały się wszystkie nasze stocznie, czyli siły lądowe zawiodły jako flanka marynarki a my pomimo tego staraliśmy się pomóc im w posprzątaniu tego bardaku… w tym także działaniami wykraczającymi daleko poza koncepcję Mahana. Siły lądowe zawiodły także jako flanka lotnictwa, gdyż w miarę tracenia przez nich lądu, lotniska (tak wojsk lotniczych jak i lotnictwa morskiego) oddalały się od najbardziej newralgicznych odcinków czarnomorskiego teatru działań a w efekcie powiększało się panowanie Luftwaffe nad wybrzeżem i nad morzem… a przecież Luftwaffe było jedynym ‘groźnym okrętem’ Niemców na tym teatrze…
– Odważna uwaga Andreyu Samuelevichu ale niestety prawdziwa… całe szczęście w Gibraltarze i cieśninach tureckich…. oraz ślepocie Hitlera… Kontynuujcie. – Kuzniecow wtrącił się w mój wywód z jakąś osobliwą zadumą w głosie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem o próbach pożarcia cieśnin tureckich podejmowanych przez Stalina od 1936 aż do jego śmierci (począwszy od zaangażowania rosyjskiego w hiszpańską wojnę domową). Dobrze, że jeszcze o tym wtedy nie wiedziałem, bo mógłbym walnąć coś o próbie użycia przeciw Turcji paktu Ribbentrop-Mołotow, albo kolejnej, analogicznej akcji po Konferencji Poczdamskiej. Myślę, że Kuzniecow mógłby podzielać moje opinie, lecz z pewnością ‘nie wziąłby mnie na swój pokład’ z obawy, że zantagonizuję zbyt wielu ludzi przeciw jego przedsięwzięciom. Niewiedziałem jeszcze, że to egzamin dopuszczający do pewnego rodzaju ‘załogi’. Nie wiedziałem nawet, że taka załoga istnieje, więc tym bardziej nie wiedziałem, iż moskowitcy imperialiści, są nie tylko w ‘załodze wojny’ (co jest oczywiste) ale również w ‘załodze pokoju’.
Ci drudzy po prostu uważali, że imperium nakradło już więcej niż może zagospodarować.
Ci pierwsi czysto instynktownie widzieli jedyną przyszłość imperium w ekspansji.
Ci drudzy wyobrażali sobie Moskowię właśnie dojrzewającą do poziomu imperium brytyjskiego w jego wiktoriańskiej postaci (późno, bo późno ale zawsze coś). Nie dopuszczali do swych racjonalnych umysłów, że brytyjskie imperium zaczęło ‘zwijać kramik’ po Drugiej Wojnie Światowej, albo uspokajali się wyższością ustroju marksistowskiego, czy podobnymi iluzjami.
Ci pierwsi w ogóle nie myśleli ale intuicja ich nie myliła.
Tego wszystkiego miałem się dowiedzieć już wkrótce ale tamtego dnia prowadziła mnie tylko moja intuicja.
Zawsze czułem, że tzw. ‘odważne wypowiedzi’ są lepszym instrumentem niż wazeliniarstwo, ponieważ zmniejszały prawdopodobieństwo ‘miękkiego skórwienia’. Wtedy to czułem a teraz wiem, lecz instynktowne poczucie nie od razu materializowało się w dobieraniu właściwych proporcji. Proporcje są w tym rzemiośle najważniejsze, ponieważ tak zwane ‘odważne wypowiedzi’ mają niewiele wspólnego z odważnymi wypowiedziami par excellence.
– … Dla marynarki baza morska jest czymś w rodzaju ważnego, choć osobliwego okrętu, który niestety może przejść z rąk do rąk. Okrętu jaki pozostaje ważny nawet jeśli my go nie potrzebujemy… Wystarczy, że potrzebuje go przeciwnik…
Zmieniony układ geopolityczny w tym akwenie, nie sprawia iż możemy przestać traktować tę sprawę priorytetowo, co najlepiej widać na przykładzie Władywostoku, zwłaszcza po doświadczeniach z blokadą Port Artur i w kontekście psujących się relacji z Chińskimi towarzyszami… ani Japonia ani w hipotetycznym konflikcie, Chiny nie potrzebują naszych baz pacyficznych dla działania ich floty ale w razie… hipotetycznego… konfliktu, będą one celem bardziej wrażliwym i oczywistym niż Pearl Harbour…
Do trzymania lądu najlepiej nadają się wojska lądowe, choć czasem do zdobycia go potrzebna jest piechota morska, lecz rzemiosło piechoty morskiej na lądzie to znowu, czyste rzemiosło wojsk lądowych …
– No to tu jest pewna niekonsekwencja, Andreyu Samuelewiczu …
– Tu jest pewna pozorna niekonsekwencja… a raczej inercja pewnej tradycji, która kiedyś może być zmieniona… Tak naprawdę, piechota morska mogłaby być częścią sił lądowych, ponieważ to co w jej rzemiośle definiuje jej odrębność, w bardzo niewielkim stopniu, albo wcale nie przekracza zdolności przeprawowych wojsk lądowych…
– Dobrze, więc omówcie pokrótce waszą tezę o przyczółku na podstawie jakiejś z operacji, które sami robiliśmy w trakcie wojny ojczyźnianej na Morzu Czarnym, albo tych jakie dokonali Amerykanie lub Brytyjczycy.
– Myślę, że jedyny potencjał nowatorskiego spojrzenia tkwi w wyjściu z przyczółku, czyli w rzemiośle wojsk lądowych… O jego uchwyceniu i utrzymaniu niemal całkowicie, decydują czynniki, które towarzysz Admirał wykluczył z naszych rozważań… nie licząc szczęścia, lub pecha ale na to nikt nie ma wpływu… Zatem cokolwiek doprowadziło do momentu wychodzenia z przyczółka już się w naszej hipotetycznej historii dokonało.
Fakt, iż sytuacja dojrzała do tego ruchu jest sam w sobie dowodem, że marynarka zrobiła, co do niej należało, przy posiadanych środkach, oraz że może ona już tylko kontynuować, część swych wysiłków jakie czyniła w trakcie ustanawiania przyczółka, jak np. ostrzał pozycji obronnych przeciwnika jak najdalej w głąb lądu sięga zasięg środków ogniowych, partycypowanie w bronie przeciwlotniczej, czy dostawianie zaopatrzenia i uzupełnień… tylko, że to sprowadza dyskusję ponownie do aspektów, jakie miałem z niej wyłączyć…
– To na czyim wyjściu z przyczółku powinniśmy opracowywać jakieś świeże podejście?
– Myślę, że nie powinniśmy analizować sukcesów, ponieważ w opisach sukcesów zwykle zawarta jest jakaś dawka konfabulacji post-factum… a wtedy, nawet w epizodach, w których nie ma, wszystko i tak brzmi jakby była.
– Na czyich błędach, zatem?
– Operacja pod Anzio jest dość ciekawym materiałem, choć popełnione na przyczółku błędy nie skończyły się klęską. Alianci uniknęli klęski dzięki bardzo konwencjonalnemu doktrynalnie współdziałaniu floty z siłami lądowymi. Żadnych ekstrawagancji nawet jak na realia 1944 roku.
Ale myślę, że powinniśmy uczyć się na własnych przykładach, których naturę lepiej znamy… – W tym momencie mój tak-jakby-ojciec spojrzał na mnie z trwogą, bo przecież każdy wiedział, że głównym autorem sowieckich operacji amfibijnych był admirał Kuzniecow, z którym właśnie rozmawiałem. A ja kontynuowałem spokojnie jakbym tego spojrzenia nie dostrzegł. – Nasze operacje w basenie Morza Czarnego moim zdaniem dowodzą słuszności modelu Mahana jako głównego czynnika powodzenia, bo nasza flota miała miażdżącą przewagę nad flotami osi na tym akwenie. Tyle, że ta przewaga przechodziła stopniowo w stan zawieszenia, gdyż infrastruktura remontowa floty pozostała na Ukrainie, utraconej, przez siły lądowe. Niemcy umiejętnie wykorzystywali lotnictwo w zastępstwie ciężkich okrętów, chociaż oni tak naprawdę nigdy nie mieli lotnictwa morskiego. Pomimo swej całkiem imponującej tradycji morskiej gorzej rozumieli ten koncept niż my… właściwie… – Teraz jednak się zawahałem, mając poczucie, że postawiłem siły zbrojne Związku Radzieckiego na równi z armią carską.
– Spokojnie, kontynuujcie chorąży …rozumiem co macie na myśli. – W tym momencie zrozumiałem, że Kuzniecow miał jakiś swój powód do wsłuchiwania się moje poglądy, ważniejszy niż, to co oficjalnie było celem tej dyskusji… Właściwie nie po prostu w moje poglądy, lecz modus posługiwania się umysłem w sytuacji wymagającej choć trochę tzw. odwagi cywilnej. Już wtedy miałem powody sądzić, że tego rodzaju odwagi często brakuję nawet frontowym bohaterom. Później przekonałem się, że w imperialnej armii jest ona ‘rzadkim pierwiastkiem’. Właściwie on powiedział wprost, że ‘chce się przekonać jak myślę’ ale odebrałem to jak frazę retoryczną, powszechnie nadużywaną, i to zwykle w formule pułapki. Zrozumiałem, że zdaję bardzo osobliwy egzamin. Egzamin, w którym nagrodą jest coś czego sobie nie wyobrażałem a karą w wypadku porażki, jest zwykła kariera radzieckiego oficera floty.
Mogłem się teraz bez reszty skupić na wypowiedzi, zamiast retorycznym wyważaniu.
– Zdeklarowaliście się jako zwolennik doktryny Mahana… spróbujcie oderwać się na moment od tych przekonań… Skoro zrobiliście odniesienia do pewnych przewag niemieckich w akwenie Morza Czarnego, to powiedzcie mi, czy może jednak nie wystarczyłaby nam (radzieckiej flocie) ich koncepcja ograniczonego panowania na morzu?
– Teoria ograniczonego panowania opiera się na doskonaleniu taktyki uderzenia i odskoczenia w operacyjnej serii, co ma służyć jako paralizator w skali strategicznej. W ten sposób oczekiwane jest osiągnięcie de facto panowanie na potrzebnych nam akwenach w wyniku wytworzenia u przeciwnika psychozy na strategiczną skalę.
Nie wierzę w to.
Czytając artykuły zwolenników tej doktryny miewałem wrażenie, iż niektórzy rozumieją ją jako ‘podotrucie znakomitego konia sąsiadowi, by nie musieć kupować własnego’. Tylko, że aby przeciwnik poczuł się sparaliżowany, ‘sąsiadem pozbawionym konia’, to i tak musimy ‘kupić jakiegoś własnego konia’ i wymyślić rozwiązania taktyczno-operacyjne wywierające przytłaczające wrażenie na ‘sąsiedzie’, co nie koniecznie jest wykonalne. A nawet jeśli jest, to należy założyć, iż ‘sąsiad’ w końcu znajdzie sposób, jak się z tej psychozy wyleczyć. Nawet jeśli uprzemy się, by zrobić to traktując instrumenty taktyczne jako strategiczne.
Niemcy właśnie lotnictwem… i to nie całkiem morskim, oraz dość improwizowaną zbieraniną okrętów, próbowali zaaplikować nam model ograniczonego panowania w basenie Morza Czarnego. Mogło im się to udać, gdyby złamali psychologicznie was towarzyszu Admirale… To działa tylko wtedy, gdy dowodzenie strategiczne się zapada. Tylko wtedy. Tak sądzę.
Uważa, że jakąkolwiek strategię przyjmiemy, wygranie bitwy morskiej będzie zależało od taktyki narzucającej przeciwnikowi nasze warunki starcia.
W teorii ograniczonego panowania, wygranie serii mniejszych bitew ma przynieść stan jak po wygraniu jednej decydującej. A następnie, musimy utrzymać stan psychozy przeciwnika w jakiejś strategicznej perspektywie czasowej. Moim zdaniem, to nie jest robota dla floty, by wprawiać przeciwnika w rodzaj iluzji, która spowoduje jego abdykację z panowania na interesujących nas akwenach.
Żeby sparaliżować przeciwnika np. na Bałtyku grozą nieprzewidywalnych rajdów i tak musimy efektywnie pozbawić go zdolności rozpoznania naszych ruchów, oraz zadawania nam ciosów na najdłuższych dystansach. To de facto oznacza, że jako warunek minimum, musimy przejąć panowanie nad całym Bałtykiem i wielką częścią Morza Północnego za Cieśninami Duńskimi… bo środkiem rozpoznawczym i ogniowym o największym zasięgu jest dziś lotnictwo.
A to jeszcze mało i przynajmniej w zakresie zdolności wykonania skrytych rajdów czeka nas coś gorszego…
– Co gorszego?
– Sami zaczęliśmy erę kosmiczną w 1958. Udowodniliśmy całemu światu, że elektroniczne urządzenie da się dostarczyć na orbitę i może tam działać. Jest tylko kwestią czasu, gdy urządzenia elektroniczne będą z orbity śledziły ruch flot w czasie rzeczywistym a wtedy taktyka paraliżowania ruchów przeciwnika strachem przed skrytymi rajdami, będzie kompletnie niewykonalna
– Dobrze… Widzę, Andrieju Samuelewiczu, że wasz ‘przyszywany ojciec’ mówił o was prawdę a to znaczy, że zna was jak prawdziwy… Możecie wracać do swoich zajęć bez troski o kategorię waszego dyplomu.
Odmeldowałem się z pełną ceremonią a mój ‘przyszywany ojciec’, odprowadził mnie do drzwi. Tam uścisnął mi rękę uśmiechając się z dumą i klepiąc po ramieniu a gdy już przekroczyłem próg powiedział:
– W niedzielę sobie pogadamy.
– Tak jest. – Odpowiedziałem chłodniej niż miałem zamiar ledwie odwracając się w jego kierunku na korytarzu i odszedłem. Widocznie coś podświadomego mówiło mi, że już nie będę jego podopiecznym, lecz równorzędnym współpracownikiem, a może nawet więcej niż równorzędnym.
+++
Czy komandor Eduard Rurykowicz Valentinus, czyli jak nazwał go Kuzniecow i jak uważało większość znanych mi osób, mój ‘przyszywany ojciec’, naprawdę mnie wtedy znał?
Pod wieloma względami, z pewnością tak. W paru aspektach, jego wiedza o mnie przewyższała wtedy nawet moją własną. Oboje z żoną byli dla mnie bardzo dobrzy i pomocni, odkąd spotkałem ich pierwszy raz w sierocińcu. Nie mieli własnych dzieci wtedy w 1953 ani tym bardziej później, więc mogliby mnie adoptować, skoro tak pozytywnie przyciągałem ich uwagę… Ale była między nami pewna linia demarkacyjna… a nawet dwie… dwie linie kwarantanny; jedna z ich strony a druga z mojej.
Oni byli jak para naukowców pracujących nad zachowaniem osobnika ginącego gatunku. Ich naprawdę głębokie zaangażowanie emocjonalne, było bardziej emocjonalne w stosunku do ich pracy nade mną, niż w stosunku do mnie samego jako myślącej i czującej istoty.
Po mojej stronie była bariera organicznej samotności.
Od śmierci mamy czułem to coś we mnie.
Porównując się z dzieciakami w sierocińcu budowałem sobie obraz tego czegoś i uzmysławiałem sobie niespotykaną skalę tej dolegliwości, choć nie-specjalnie mnie to bolało lub przerażało. Właściwie dopiero nawiązanie pewnej więzi z małżeństwem Valentiniusów, uzmysłowiło mi, że coś takiego może boleć, lub upośledzać.
Nieraz odczuwałem w stosunku do nich, wdzięczność i złość za to samo… nieraz, oba te uczucia w tym samym momencie.