“Człowiek tym mniejszą ma szansę stać się wielkim im bardziej poddaje się władzy rozsądku. Niewielu dostąpi wielkości – Na pewno nikt w sztuce – Jeśli nie podda się iluzji.”
Podczas dzisiejszej podróży, chciałbym zabrać Was w jedno z najdziwniejszych miejsc w świecie muzyki, do których udało mi się zawędrować. Nie trafiłem tam sam, drogę wskazał mi nieodżałowany Tomasz Beksiński.
Zadomowiłem się tam na dobre, w jakimś, oddalonym od centrum tej wyspy miejscu, stoi mój mały domek, do którego często się udaje, by oddać się – brak idealnych słów, które mogłyby opisać to doznanie – tej muzyce. Jest to coś na wzór poddania się strumieniowi dźwięków, chwytasz się pierwszego i po chwili jesteś w jesteś w objęciach muzyki, która nie chce ciebie puścić do ostatniego momentu. W trakcie słuchania absorbuje słuchacza w stu procentach, nie ma niczego oprócz niej i nas, słuchaczy. Trudno czasami znaleźć godzinkę na zupełne odcięcie się od świata, a zapewniam, że warto spróbować i dać się porwać w ten szalony świat, nieprzypominający niczego z czym mieliśmy do tej pory okazję się spotkać.
Bo czyż nie jest intrygujący fakt, że pierwszy album, The Mark of The Beast z 1988 roku, został wydany w jednym egzemplarzu. Tak, dokładnie w jednym, do którego okładkę zaprojektował sam twórca grupy. I jest ona w jego posiadaniu. Czyli oprócz niego nikt jej nie słyszał. Jak sam stwierdził, zainspirował go sam proces twórczy, towarzyszący jej realizacji. Artyści tak podobno mają.
Wypadałoby w końcu ujawnić “bohatera” dzisiejszej podróży. A jest nim Devil Doll – włosko-słoweński (zespół będzie krzywdzącym określeniem) projekt muzyczny, którego główną osobą jest artysta ukrywający się pod pseudonimem Mr Doctor. Cytat, od którego zacząłem mój dzisiejszy tekst, pochodzi podobno z anonsu zamieszczonego w prasie. Piszę podobno, ponieważ większość informacji na temat Mr Doctora owianych jest tajemnicą. Nie udzielał wywiadów, w trakcie koncertów stał odwrócony tyłem do widowni. Nie napisałem, że śpiewał, ponieważ na płytach usłyszymy śpiew, krzyk, głosy jak z grobu, kojarzące się z horrorami, z władcami podziemi, piekła, ludźmi opętanymi, dziećmi, starcami i … można długo wymieniać. Za wszystkie te głosy jest odpowiedzialny właśnie on. Człowiek o Tysiącu Głosach.
Doszedłem do momentu, w którym jestem bezradny, totalnie bezradny. Nie wiem jakich słów użyć, by spróbować opisać, to z czym mamy do czynienia w trakcie obcowania z tą muzyką. Muzyką czy teatrem muzycznym, a może zapisem szaleństwa, tajemnego rytuału, muzycznym zobrazowaniem umysłu człowieka, któremu przez głowę przepływa strumień myśli. Każde określenie jest idealne, każde pasuje do tego, co wydobywa się z głośników.
Jest to swoiste połączenie muzyki klasycznej, rockowej, teatru muzycznego. Muzycy wykorzystują instrumentarium z każdego gatunku muzycznego. Znajdziemy tutaj gitary, perkusję, fortepian, harfę, organy. Wszystko to tworzy atmosferę niesamowitości, której dopełnia sposób śpiewania wokalisty.
Oprócz pierwszej płyty, której poza nim, i podobno szefem fan klubu (choć on miał słyszeć tylko fragmenty), nikt nie słyszał, grupa wydała pięć albumów. Podobne, a jednak inne. Większość z nich, to jeden utwór. Jeden, a jednak wiele. Osoby słuchające tak zwanego rocka progresywnego mogą porównać to do suit, choć nie do końca. Tutaj mamy często fragmenty minutowe, dźwięki, motywy, które przeplatając się, tworzą idealną całość, od której nie można się oderwać. Nie ma tutaj podziału na poszczególne fragmenty, siadamy i słuchamy, później słuchamy kolejny raz, kolejny …

“Pierwszy” album, to The Girl Who Was… Death z 1989, pierwotnie został wydany w liczbie 500 egzemplarzy w formie LP. Podczas występu na żywo Mr Doctor rozdał 150 kopii wśród publiczności (każda sztuka była oddzielnie przygotowana przez niego, każda miała inne wkładki, a część została podpisana jego własną krwią), resztę płyt zniszczył. Szczęśliwcy trzymają je zapewne jak relikwie.

Drugiemu albumowi, Eliogabalus z 1990 roku, nie towarzyszyły już takie ciekawostki. Jest to płyta, od której zaczęła się moja miłość do tej formacji. To jedyna płyta, która została podzielona na dwa odrębne utwory, Mr Doctor i tytułowy Eliogabalus. Kończy się takim oto zdaniem:
Life is a state
Of Mind
(Życie to stan
Umysłu)
Na kolejnych płytach nastąpił powrót do jednego utworu na krążku. Częstym zabiegiem na wydawnictwach (oprócz Eliogabalusa) jest cisza po głównym nagraniu, po której następuje zakończenie, często zaskakujące.

Wspomnę jeszcze tylko o jednej płycie, Sacrilegium z 1992 roku. Jest to opowieść o życiu pewnego człowieka, którą przedstawia nam on sam, leżąc w kaplicy, w oczekiwaniu na własny pogrzeb. Tego co usłyszymy po wspomnianej ciszy, nie powstydziłby się najlepszy horror.
Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić państwa do teatru wyobraźni, który na pięciu albumach, stworzył dla nas Mr Doctor i jego projekt muzyczny Devil Doll.
Reklamacji nie przyjmuję
Dyskografię można znaleźć w serwisie YouTube. Moja podpowiedź, jeśli ktoś chciałby posłuchać, to proszę zacząć od albumu drugiego, później trzeciego i piątego, ale to tylko moja sugestia.
The Girl Who Was… Death (1989)
Eliogabalus (1990)
Sacrilegium (1992)
The Sacrilage of Fatal Arms (1993)
Dies Irae (1996)


Właśnie wróciłem. Muszę przyznać, że była to bardzo ciekawa i niesamowicie wciągająca “podróż”. Mam jednak wrażenie, że już kiedyś, tu lub w bardzo podobnym “świecie” byłem (np. Sopor Aeternus). Niesamowity, klimatyczny, muzyczny patchwork. Pozdrawiam.
Dzięki.
Sopot Aeternus wymaga osobnej ‘podróży’, nie wiem czy ze zdjęciami, czy lepiej nie?
Takie łączenie różnych klimatów, dźwięków, ktor układają się w nową jakość bardzo lubię.
Do ‘usłyszenia’ przy okazji kolejnej podróży.