Nick Cave – mój władca

Wróciłem. Na te dobre koncertowe tory, na tory zachwytu, dreszczy i wzruszeń. Po tym co spotkało mnie 12 czerwca na koncercie Whitesnake (pisałem o tym kilka tygodni temu i opowiadałem w audycji) to mi się po prostu należało. Oddano mi z nawiązką wszelkie dygoty jakich spodziewałem się po śpiewie Davida Coverdale’a. Wtedy ich nie miałem. Teraz dostałem je w podwójnej, potrójnej a może i poczwórnej dawce. Na scenie pojawił się facet, który doskonale wiedział po co na tę scenę wyszedł. Stworzył z tego koncertu arcydzieło.

Już swoim zwyczajnym „hello” (jeszcze przed pierwszym utworem) owinął mnie sobie wokół małego palca a potem przeprowadzał przez każdy utwór jak na smyczy. Robił ze mną co chciał przez pełne 140 minut – bo tyle jego występ trwał choć w ogóle tego nie czułem kiedy zszedł z drugiego “bisa”.

Zaczął z energią jakiej nie widziałem na koncercie już dawno. Powiecie, że nie byłem na Rammstein czy Guns’n’Roses. Nie byłem. Ale tu nie chodzi o poziom głośności czy energię wypływającą jedynie z instrumentów. Tu chodzi o to, co biło z Nicka Cave’a. Całkowite oddanie temu co robił, wyczucie nastroju i potrzeb widowni. Jego sylwetka, mowa ciała, pozycje jakie przyjmował wołały od początku: spalę Was mocą swojej muzyki!

Rozdziawiłem usta w pierwszych sekundach i ocknąłem się…właśnie nie wiem kiedy…może po „O Children” bo musiałem opanować ścisk gardła i drgający podbródek. Z trudem łapałem oddech kiedy patrzyłam jak wiele rąk ściska swoimi dłońmi przechadzając się czy biegając na krawędzi sceny. Był tak blisko publiczności jak tylko się dało. Otwierałem oczy z podziwu kiedy widziałem jak opiera się na tych rękach i patrząc w oczy najbliżej stojących wykrzykuje tekst piosenki.

No właśnie…wykrzykiwał, wyśpiewywał, szeptał, strzelał słowami, pieścił nimi. Żył słowami, które akurat miał na ustach. Nie było mu obojętne jak dany wers poda słuchaczom. Zależało mu żebyśmy czuli to tak jak on.

I czułem, że to nie był jeden z serii koncertów. Nick Cave zadbał o to, by cała publiczność miała poczucie wyjątkowości tego wydarzenia. Robił wszystko, żeby jego goście byli przekonani, że ten koncert, te utwory, to wszystko…zostało przygotowane akurat na ten jedyny wieczór, specjalnie dla nich, dla nikogo innego.

Martwię się jedynie, że teraz podświadomie będę najbliższe koncerty porównywał do tego, czego byłem świadkiem w Gliwicach. A w tym roku co najmniej trzy jeszcze mnie czekają. Artystów absolutnie topowych. Mimo wszystko nie wiem jak to się skończy.

Wojtek Zawioła,

Lewitacja (powrót 6 września)

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *