Pamiętam dni, tygodnie, miesiące, które wydłużyły się do lat zachwytu na „Disintegration”. Pamiętam też „Kiss me, kiss me, kiss me”, która była drugą płytą kompaktową w moim życiu (pierwszy był bootleg U2 „live USA”). Pamiętam szok po głośnym przesłuchaniu „Faith” i „Pornography”. Pamiętam też jak odwróciłem się od nich kiedy wydali „Wish” odbiegającą jakością od „Disintegration” z 1989 roku. Zresztą do Dezintegracji czy, jak mówią inni, Rozpadu, miałem stosunek emocjonalno-literacki, bo wsłuchiwałem się w „Fascination Street” czy „Closedown” wczytując się jednocześnie w „Nędzników” Viktora Hugo.
Nie mam żadnych wątpliwości, że płyta z przełomu lat 80 i 90 była jednym z nielicznych przełomów w moim muzycznym wychowaniu. Odkryłem psychodelę, głębokie dźwięki gitary basowej i wyjątkowe podejście do tworzenia dzieła. To muzyka, w której najistotniejszy był nastrój i to zaskoczyło mnie – nastolatka, po latach wsłuchiwania się w przeboje listy Trójki. Nastolatka, który wchodził dopiero w świat płyt, albumów koncepcyjnych i tekstów pełnych poetyckich przekazów.
Lata mijały. The Cure nagrywali gorsze i lepsze płyty ale one nigdy nie schodziły poniżej poziomu. Po drodze był koncert na Torwarze w 2008 roku, zachwycający, magiczny. Tuż przed wydaniem „4:13 Dream” zagrali niemal wszystko co najlepsze z poprzednich albumów. W tym przerażający i kosmiczny „Prayers For Rain” – to był najbardziej zapamiętany przeze mnie moment tego występu.
I teraz znów ich miałem na „wyciągnięcie ręki”. Roberta Smitha z tymi swoimi dziecięcymi wręcz gestami, ze swoim zawstydzeniem i skromnością kiedy wchodził na scenę. Simona Gallupa z magią swojej gitary, która w „A Forest” robi coś, czego nie uświadczysz nigdzie, a która na koncercie w tym samym utworze wywołała rytmiczne oklaski dopasowane do uderzeń w struny.
Jechałem na koncert idealny i dostałem koncert idealny. Bez słabszych momentów, bez błędów technicznych czy oznak zlekceważenia publiczności i wreszcie bez sygnałów, że to TYLKO jeden z setek koncertów. A grali trzy godziny. Tak jak 14 lat temu na Torwarze, mimo, że są starsi właśnie o owe 14 lat.
Ktoś zapytał mnie w mediach społecznościowych „Dają radę?”. Mój Boże…To jest forma z tych najwyższych. NIC się nie zmieniło przez te lata. Robert w genialnej formie wokalnej, zespół nadal pełen magii a publiczność wielbiąca do granic możliwości. I Robert to czuł, dlatego żegnając się rzucił do mikrofonu „I’m Fucking Lucky”.
I teraz tym niecierpliwiej przyjdzie mi czekać na nowy album, bo grane podczas tej trasy nowe utwory budzą zachwyt i windują oczekiwania na najwyższy poziom.
I jeszcze mógłbym pokusić się o pewne porównania. Do innych koncertów, do postawy innych wykonawców na przestrzeni wielu lat, do nagrań, wykonań i zaangażowania. Ale nie. The Cure są poza tym wszystkim, poza wszelkimi porównaniami, poza jakąkolwiek konkurencją. The Cure to LEK. W dodatku magiczny.
Wojtek Zawioła
Lewitacja, wtorki, 20:00.
Muzyka The Cure to mantra.