Dziecko ducha.

[intruzja międzyrozdziałowa część 2]

Sierociniec odwiedził pewnego razu wyższy oficer floty Pacyfiku z żoną; opowiadał o służbie; takie odwiedziny były standardem w szkołach i sierocińcach, choć zwykle nie robili tego oficerowie tej rangi; nigdy też nie słyszałem, by któremuś z nich towarzyszyła w takim spotkaniu żona.

Nie tylko jej obecność była wyjątkowa; wyjątkowa była ona sama; mówiła z magnetycznym obcym akcentem; niedługo potem dowiedziałem się, iż była Hiszpanką. Bardzo przypominała moją mamę, więc nie mogłem od niej oderwać oczu przez cały czas gdy miałem okazję na nią patrzeć.

Skończyło się indywidualną rozmową z nimi obojgiem… myślałem, że mnie opieprzą ale tylko zapytali tylko:

–  jakim okrętem chciałbyś dowodzić gdy będziesz dorosły?

A ja odpowiedziałem:

–  krążownikiem Aurora

–  ciekawa odpowiedź … myślę, że nadajesz się na dowódcę… potrzebuję takich jak ty w szkole kadetów marynarki…Chciałbyś?– z uznaniem w głosie odpowiedział marynarz

–  i  jaka filozoficzna… – Dodała jego żona zanim zdążyłem cokolwiek rozwinąć.

Tak zakończyło się pierwsze gapienie się na kobiety (a czasem dziewczyny) przypominające moją mamę. Nie było to ostatnie; te dziwaczne sytuacje nie ustały wraz z moim dzieciństwem.

 Miałem i wciąż mam odruch gapienia się na takie kobiety; w sowieckim imperium trzeba było kontrolować bardzo wiele uniwersalnie ludzkich, spontanicznych zachowań a jeszcze bardziej nietypowe osobnicze dziwactwa; w czasach mojego dzieciństwa kończyła się już era, gdy naturalna spontaniczność, niosła ze sobą bezpośrednie zagrożenie życia; tym niemniej przez całą resztę mojego życia w sowieckim imperium, rozwijałem umiejętności kontrolowania samego siebie… tak jak zresztą każdy kto nie chciał spędzać żywota jako żywy inwentarz tego kołchozu i kto zyskał ku takiemu awansowi jakąś okazję; wszyscy mieszkańcy tego kraju byli częściowo niewolnikami… nawet ci którzy nim rządzili; możecie mówić, że w każdym kraju człowiek jest w jakimś stopniu niewolnikiem ale to tylko metafora, mniej-lub-bardziej opisująca rzeczywistość w sposób metaforyczny; w sowieckim imperium to nie była metafora a różnice między ludźmi pod tym względem polegały na tym, że jedni byli niewolnikami w 100% a wszyscy pozostali w jakimś mniejszym procencie, lecz nikt nie był w 100% wolny nawet jeśli wyskalujemy te umowną jednostkę przyjmując za wzorzec np. francuskiego nauczyciela liceum w Lyonie, albo line-managera z General Motors w Detroit. 

Samokontrolę zacząłem rozwijać znacznie wcześniej niż inne dzieciaki w sierocińcu; na długo przed tym zanim zrozumiałem, że ma to sens… i że ten sens jest fundamentalny (to drugie przyszło jeszcze później); paradoksalnie, kontrolowanie gapienia się na kobiety w ten-czy-inny-sposób-przypominające moją mamę, przychodziło mi znacznie trudniej niż kontrola spontaniczności w innych aspektach, pozornie trudniejszych i potencjalnie naprawdę niebezpiecznych; do dziś nie opanowałem tego w pełni.

Prawie zawsze generowało to jakieś problemy; zwykle zupełnie nieistotne ale jednak osłabiające mnie samego w stopniu znacznie większym, niż komukolwiek  wokół mnie się wydawało. Mężczyznom, którzy jakoś ten fakt zarejestrowali wydawało, się iż mam świra na punkcie wysokich brunetek… to było do ogrania; gorzej było z kobietami i to nie tylko tymi jakie ten fakt dostrzegły; w tak mizoginicznym kraju jak Rosja kobiety są zwykle bardzo czujne i instynktowne, bo to warunek przetrwania; kobiety dostrzegały, że w moim gapieniu się jest znacznie większy ładunek niż widzieli faceci; widziały to a nie rozumiejąc, czym to jest, przyjmowały zwykle postawę zaalarmowaną albo nawet wrogą; mizoginiczność tego kraju działała tu na moją korzyść, bo żaden mężczyzna w Rosji nie polega na spostrzeżeniach kobiety, tym niemniej część z nich używa kobiet jako „czujników”; jak czujnik dymu na przykład; to zawsze niosło ze sobą pewne zagrożenie.

 Jako młodzieniec, dostrzegłem, że ta „dolegliwość” da się jednak wykorzystać do unikania poważniejszych zagrożeń; w każdym środowisku w jakim się znalazłem, kobiety zaczynały mnie dość szybko unikać… mniej lub bardziej wyraźnie, dzięki temu nie byłem postrzegany jako „materiał na męża, który zrobi karierę”, czyli którego warto uwieźć i się do tej kariery podczepić; zaś w oczach facetów byłem „tym pechowcem, którego kobiety nie lubią”, co chroniło mnie przed podejrzeniem, że to ja nie lubię kobiet…Tylko pedarat nie lubi kobiet.  Oczywiście, większość mężczyzn w Rosji gardzi kobiecością i kiedy może unika spraw z nią związanych a nawet towarzystwa kobiet, gdy tylko jest ku temu jakaś „męska okazja” ale homoseksualistów w Rosji niema, nie było i nie będzie… to oczywiście nie jest mój pogląd, lecz praktyczny obraz tego państwa; żeby homoseksualista mógł sobie pozwolić na jakieś elementy homoseksualnego życia, musi najpierw mieć żonę, dzieci, zdobyć wysokie stanowisko i posiadać ogromny spryt, a najlepiej zajść na samuju kryszu tego państwa jak np. marszałek Ustinow, o którego homoseksualizmie, każdy w resorcie obrony (i nie tylko) wiedział ale w niczym to marszałkowi nie zagrażało…. przynajmniej od czasu, gdy został marszałkiem.

Moje dziwactwo, które tak mi przez większość czasu dokuczało, na przekór temu, że w rosyjskim imperium było relatywnie mało-groźnym odstępstwem, a nawet dawało się do kamuflowania spraw dużo-poważniejszych, to właśnie dziwactwo zetknęło mnie z kimś niezwykle ważnym dla mojej historii z … niezwykłą mieszanką ujgursko-ukraińską… z Xenią.

Napiszę o tym później…………………………………………………….

Teraz muszę powrócić do małżeństwa Valentinusów ponieważ bez ich pojawienia się w moim życiu prawie na pewno nie znalazłbym się w Szkole Kadetów Floty Pacyfiku.

Komandor-porucznik Valentinus, nadał mojemu życiu militarno-nautyczny kierunek, lecz taki kierunek nie prowadził mnie ku roli współautora 3 wojny światowej…nie sam przez się.

Sam przez się mógł raczej wywieźć mnie na bezkresne trzęsawisko życia imperialnego oficera, albo ku przedwczesnemu zakończeniu kariery… najprawdopodobniej tragicznemu zakończeniu.

Udział komandora Valentinusa a nawet jego żony w moim życiu, najprawdopodobniej nie miałby tego znaczenia dla tej opowieści jakie ma, gdyby nie patron mojego patrona.

 Najpewniej, byłaby to kompletnie inna opowieść. Może dziwniejsza(?)… może nawet dziwniejsza niż historia życia kapitana Nikołaja Artamonowa(?)… A może mniej dziwna, lecz tragiczniejsza(?)…

Bez wątpienia, to byłaby inna historia.

 Aby pojąć naturę tej konstrukcji jaka istotnie posadziła mnie za tym stołem w tym pomieszczeniu, muszę  napisać coś o pewnym sierpniowym dniu. O pogodnym sierpniowym dniu 1936 roku na pokładzie krążownika Czerwona Ukraina odbywającego patrol na Morzu Czarnym, zaledwie o kilka godzin żeglugi od jego macierzystej bazy w Sewastopolu.

Dowódca tego okrętu, pewien 32letni komandor (w tamtym czasie jego stopień miał jeszcze jakąś dziwaczną bolszewicką nazwę zanim sowiecka marynarka powróciła do normalnych rang) otrzymał osobliwy przekaz radiowy.

Ten człowiek, któremu szczęście dopisywało jak-mało-komu, czego oznaką było choćby dowodzenie jednym z najnowocześniejszych i najważniejszych propagandowo okrętów sowieckiej floty, zaniepokoił się tą depeszą. Niepokojąca była nie jej treść, lecz fakt, iż skierowano ją wprost na jego okręt z nowopowstałego niezależnego ministerstwa floty, z pominięciem całej piramidy zależności służbowej. Czasy wielkiej czystki w sowieckich siłach zbrojnych jeszcze nie nadeszły, tym niemniej mieszkaniec sowieckiego imperium zawsze miał się czego obawiać. Co więcej, wysoka pozycja w imperialnych strukturach nie dawała już takiego poczucia względnego bezpieczeństwa jak przed procesem Kamieniewa i Zinowiewa (1935). Proces ten nie był kolejnym aktem walki o władzę na samym szczycie bolszewickiej Rosji, choć w pierwszych miesiącach niemal niczym nie różnił się od epizodów zapoczątkowanych chorobą a później śmiercią Lenina; tym razem ruszyła wielka maszyna czystki mającej przenicować całe imperialne społeczeństwo z jego nowymi elitami w szczególności; po ponad roku powolnego rozpędzania się tej maszyny, tylko niepoprawni optymiści wierzyli, iż wszystko działa po staremu; machina zaczynała od dotychczasowych szczęściarzy przyciągana do nich splendorem ich błyskotliwych karier i uznania jakie gromadzili; błogosławieństwo losu mogło jednego dnia stać się śmiertelna pułapką.

Dowódca krążownika Czerwona Ukraina bez wątpienia był wybrańcem fortuny; wiedział o tym i …. właśnie to było dostatecznym powodem do niepokoju w kontekście wezwania do Moskwy z pominięciem rutyny komunikacji służbowej.

Na miejscu nie czekali na niego czekiści ani ktoś podobny, lecz flagman pierwszej rangi, czyli po ludzku, admirał Vładimir Mitrofanovich Orłov głównodowodzący floty sowieckiej. Kuzniecow przeżył kolosalną ulgę, lecz wkrótce pożałował tego rozluźnienia; po krótkiej i raczej zdawkowej rozmowie, Orłov zakomunikował, iż oczekuje go minister obrony a sprawę, w której tak osobliwie i nagle wezwano komandora Kuzniecova przekaże mu kto inny. Już tylko ten pozornie małoznaczący fakt, ożywił wszystkie czarne myśli komandora ze zdwojoną siłą a to nie był jeszcze koniec prawdopodobnie  najdłuższego i najbardziej terroryzującego kwadransa w życiu Kuzniecowa. Trwało wieki zanim w poczekalni gabinetu pojawił się dyrektor sekretariatu Khmelnicki; Kuzniecow sprawdził zegarek i uzmysłowił sobie, iż te wieki trwały 6 minut. Teraz zaczęło się najgorsze ponieważ Khmelnicki poprosił łagodnie, by Kuzniecow podążył za nim do gabinetu Semyona Petrovicha Urickiego… a Uricki to GRU[1]; ściślej to wola i umysł pionu GRU przypisanego do marynarki wojennej Związku Sowieckiego….

****

Zrobię taką uwagę dla purystów: Jeśli kogoś razi to, iż upraszczam nazewnictwo służb rosyjskich ery sowieckiej tylko do dwóch (czeka i GRU) i jest gotów na tej podstawie np. podważać miarodajność mojej relacji, to mnie naplewatć na eta. Nie ważne ile nazw wymyślali i jak dzielili się robotą, sowietystyczna Rosja miała tylko jeden aparat terroru z jednym ośrodkiem kierowania w Kremlu i dwoma ośrodkami egzekucyjnymi, które warto odróżniać, by rozumieć mechanikę wydarzeń i procesów. Ja używam nazw czeka i GRU. Jeżeli jakiś niuans nazewniczo-chronologiczny wyda mi się istotny, to go wprowadzę.

Wracając do rzeczy istotnych: Co to GRU?

Ci, którzy oczekują ode mnie tego zeznania, wiedzą… a raczej uznają jedną z wersji odpowiedzi na to pozornie proste pytanie… jedną ze współczesnych wersji.

Parę lat temu Brytyjczycy przejęli jednego z rezydentów GRU Vladimira Rezuna a w efekcie, współczesny obraz tej organizacji został dramatycznie odświeżony przez debriefing tego oficera. Tak dramatycznie, że spolaryzował obraz owej organizacji w oczach większości zachodnich specjalistów.

Jednych pchnął powyżej prawdziwej grozy niesionej przez GRU a innych zepchnął w tak głębokie niedowierzanie, że przestali być zdolni do dostrzeżenia jakiejkolwiek grozy, traktując każdy aspekt wykraczający poza standardowe zajęcia wywiadu/kontrwywiadu wojskowego jako dość nieporadną broń psychologiczną… Coś jakby projekcję czarnoksiężnika z Oz.

Obie postawy są nawet współcześnie błędne, choć ta druga bardziej.

Pierwsza z nich przynajmniej rysuje mindset GRUsznika, oraz kataloguje, co współczesne GRU robiłoby, gdyby zdołało. Gdyby dysponowało ku temu szerokorozumianymi środkami.

Gdy tymczasem, druga ‘rozsiewa to samo opium’, co i sami GRUszniki. Ten sam znieczulacz, który GRUsznikam ma ułatwiać zadawanie śmiertelnych ciosów oraz „picie krwi” pomimo ich słabości, nagminnego fuszerstwa, dość częstego nieudacznictwa, jeszcze częstszego braku polotu, oraz nieustannego egotyzmu. 

Rezun tak dalece spolaryzował postawy profesjonalistów zachodnich, że gdybym wierzył w finezję GRUsznikaw, to musiałbym przyjąć, iż taka polaryzacja była jego ukrytą misją.

Faktem jest, że powstały dwie grupy uważające się wzajemnie za ślepych idiotów.

 Do której z tych grup należą ludzie jacy czekają na moje zeznanie?

 Nie mam pojęcia.

 Na razie wiem tylko, że przydzielona mi tłumaczka widzi większość rosyjskich spraw w zaskakująco adekwatnych proporcjach… O pozostałych nic nie wiem.

Może to nie ma znaczenia, gdyż i tak będę miał problem z wytłumaczeniem jakie kłęby myśli wywołała w umyśle Kuzniecowa wieść o spotkaniu z głównym GRUsznikiem marynarki, podczas gdy jego duchowe tortury tamtego poranka, są kluczem do tego, co wprowadziło mnie do zespołu projektantów 3 wojny światowej.

Skoro nie wiem do jakiego odbiorcy mówię, skoro wątpię, by dowolny z nich znał  naturę GRU dominującą w sierpniu 1936, oraz będąc niemal absolutnie pewnym, że żaden z potencjalnych słuchaczy/czytelników transkryptu, nie ma pojęcia o obrazie GRU-floty, jaki miał przed oczyma Kuzniecow tamtego poranka… Muszę i tak naszkicować pobieżnie cały portret, zaczynając od najbanalniejszego pytania:

Co to jest GRU?

Najprostsza i  najbardziej myląca, choć w sporym stopniu prawdziwa odpowiedź, brzmi:

GRU to wywiad/kontrwywiad  wojskowy.

Taka odpowiedź (bez mojego komentarza jakim ją poprzedziłem) usatysfakcjonuje zwolenników ‘projekcji czarownika z Oz’, czyli jak ich nazywam ‘wyznawców ozizmu’ albo w skrócie ‘ozistów’.

Ci którzy bardzo przejęli się debriefingiem Rezuna, mogą z tego samego powodu uznać, że sobie z nimi bezczelnie pogrywam, że przecież współczesne GRU jest… a właściwie było… choć może jednak nadal jest(?)… organizacją skupioną niemal wyłącznie na jednym celu. A celem tym jest… właściwie było… przygotowanie i popełnienie przestępstw wojennych na niespotykaną w historii skalę, przy której hitlerowski system einsatzgruppen, może wydać się nieporadną improwizacją.

Przedstawiciele frakcji dowierzającej relacjom Rezuna (nazwijmy ich rezunitami) będą widzieli to tak, że  skoro współczesne GRU było takie jak Rezun opisał i oni sami (plus-minus) takie poznali w tym roku, to tamto z lat 1930tych, właśnie przekraczające próg stalinowskich czystek, nie mogło być łagodniejsze.

Ewentualną wściekłość tej grupy odbiorców, szczerze uznałbym za słuszną, choć nie mógłbym przyznać im racji, ani w odniesieniu do GRU współczesnego, ani tamtego sprzed prawie półwiecza. Tym niemniej są tu dwie rzeczy znaczące dla mojej opowieści:

Pierwsza, to permanentnie otwarty portal między mitologią a realnością. I to otwarty dla ruchu dwukierunkowego.

Mówiąc mniej metaforycznie, np. fantazje o targetowaniu i likwidowaniu wszystkich, którzy choć potencjalnie mogliby organizować i kierować jakimkolwiek oporem wobec armii rosyjskiej, były nierealistyczne ALE tylko z powodu braku środków i niezdolności GRU do adekwatnego wyszkolenia grup dywersyjnych na oczekiwaną skalę.

Tylko dlatego

Nie zaś dlatego, iż dysponenci rozkazów tego zrobić nie chcieli, albo, że mieli jakiekolwiek skrupuły.

Druga, to fakt, że brak ograniczeń etycznych nigdy nie był w tej organizacji aberracją. Przeciwnie, był ‘cnotą’ promowaną przez system oraz przełożonych i wtórnie, tenże system rozwijającą. A to implikuje statystycznie dużą… ogromną ewentualność, że każda przypadkowo zaistniała okazja do popełnienia tego typu zbrodni, zostanie wykorzystana przez GRUsznikaw.

Nie można zapominać, że czeka, której (słusznie) przypisuje się większość potworności, powstała z tzw. wywiadu/kontrwywiadu wojskowego, że swój kulejący wydział zagraniczny wzmocniła w 1934 roku, większością agentów i rezydentów GRU.

Duch czekizmu miał swe korzenie w GRU i jakaś jego część, w GRU pozostała. Duch czekizmu/tajnej policji, jaki mam na myśli, to nie żadna figura retoryczna, czy mistyczna, lecz paradygmat obecny w umysłach tych ludzi i szukający sobie okazji do materializowania się w czynach, nawet w tych nielicznych momentach, gdy Kreml chwilowo nie domagał się krwi.

 Był też funkcjonalny powód, dla którego tzw. wywiad/kontrwywiad wojskowy nie mógł się skupić na racjonalnych zadaniach przewidzianych dla tego typu organizacji, pomimo, że w niektórych regionach miały one egzystencjalne znaczenie ( jak np. kontrwywiadowcza osłona baz morskich Floty Pacyfiku).

 Był to powód natury legislacyjnej, który Stalin ‘przekonstruował’ dopiero w 1937 roku na potrzeby akcji przeciw marszałkowi Tuchaczewskiemu. Akcji otwierającej czystki w siłach zbrojnych.

Regulacje obowiązujące do 1937 uniemożliwiały działanie czeki na terenie sił zbrojnych i przeciwko funkcjonariuszom podległym ministerstwu obrony.

 Zatem, gdy ktoś na Kremlu, albo znacznie niżej chciał dokonać akcji czekistowskiej natury wobec oficerów, żołnierzy, czy cywilnych podwładnych ministerstwa obrony, musiał zrobić to rękami GRU.

Zatem dalej, duch czekizmu żył w GRU, bo tam miał swe korzenie, oraz dlatego, że był regularnie podkarmiany. Ba, ten duch, nie tylko przeżył ograniczanie wpływu armii na życie Związku Sowieckiego oraz ‘amputację’ wydziału zagranicznego (1934), lecz nawet zregenerował się ze zdwojoną siłą.

 Jest to dość logiczne w kontekście procesu odbierania GRUsznikam kolejnych domen działalności przez czekistów… po prostu działała prosta zasada kompensacji…

Ale trzeba też sobie uzmysłowić, że ta kompensacja ograniczona do dużo mniejszych przestrzeni (po 1934 i przed nadejściem ery generała Ivashutina), staje się bardziej toksyczna a nawet wybuchowa.

 W 1936 ten duch wszechwładnej policji politycznej, jaki GRUsznikam pozostał, czy nawet, który w nich przybrał na sile, mógł znaleźć zaspokojenie tylko w „łowieniu czarownic” podległych ministerstwu obrony.

Najbardziej dotyczyło to GRU floty, które nigdy wcześniej, nie miało znaczącego udziału w wielkich, przekraczających granice, programach głównego nurtu tej organizacji. Teoretycznie, mogli się dzięki temu skupić na tym, co należałoby do takiego pionu w każdych normalnych siłach zbrojnych.

 Teoretycznie, tak….

Ale tylko teoretycznie, gdyż w praktyce ludzie wolą robić, to co dostrzegają i doceniają ich przełożeni, zamiast tego co jest naprawdę sensowne. Wystarczy jeśli przełożeni sensowną robotę ‘mają w dupie’ a mogą być i gorzej, przynajmniej w Rosji.

Takie ciążenie ludzkich motywacji występuje w każdym kraju a w moskiewskim imperium, było to zawsze ciążeniem NIE-ziemskim (raczej jowiszowym), na długo przed tym, nim pojawili się w nim bolszewicy i Stalin… casus Port Artur nie zostawia co do tego wątpliwości.

Był też jeden zupełnie nowy czynnik. Czynnik tak nowy, że jeszcze nikt nie wiedział jak można, lub należy nim operować.

Nie wiedział tego ani Kuzniecow, ani Uricki.

Ten pierwszy nie wiedział, czy ten drugi wie, lecz był pewien, iż tak, czy inaczej, będzie starał się spożytkować nową sytuację dla swej własnej kariery. Najgroźniejszą była niewiadoma od jakiego epizodu Uricki zechce rozpocząć nowy rozdział.

Aby zrozumieć znaczenie tego dylematu, musimy sobie także uzmysłowić naturę zmiany, której Uricki był jednym z najważniejszych operatorów.

W latach 1920-30tych, wyścig rozwoju flot był ekwiwalentem późniejszego wyścigu atomowego.

 Po 1 Wojnie Światowej flota sowiecka została tak zmarginalizowana (częściowo przez samych bolszewików), że Związek Sowiecki nawet nie brał udziału w obradach zakończonych podpisaniem traktatu waszyngtońskiego. Sowieckie przywództwo uzmysłowiło sobie znaczenie (co najmniej prestiżowe) wyścigu flot dopiero na początku lat 1930tych.

W1936 zostaje przyjęty niezwykle ambitny program rozwoju floty a  Stalin wyprowadza ministerstwo floty poza struktury ministerstwa obrony.

Chociaż, robi to we właściwy sobie sposób, o którym trudno powiedzieć, czy jest niedbały, czy z-góry-zaprogramowany-na-anulowanie, lecz z pewnością, ambiwalentny.

 W efekcie admirał Orłow miał niezależne ministerstwo pozostając (zaledwie) wice-ministrem obrony. I tu powstawała łamigłówka dotycząca podległego mu szefa wywiadu/kontr-wywiadu (Urickiego): Czy jest on teraz szefem ‘oddzielnego GRU’, czy tylko szefem jednego z wydziałów?

Nieokreśloność dawała okazję do określenia przyszłych kompetencji drogą eksperymentalną/faktów dokonanych.

 Kuzniecow był niemal pewien, że Uricki sięgnie po tę metodę ale nie wiedział od jakiej kategorii eksperymentów zacznie.  

Zatem Kuzniecow szedł korytarzami ministerstwa marynarki wojennej na spotkanie z kimś, kto miał wszelkie instrumenty i żadnych barier do uruchomienia ‘łowu czarownic’ pośród oficerów marynarki. Z kimś, kto miał wielkie ambicje i kto otrzymał od losu wyśmienitą okazję, by poszerzyć swe wpływy.

Kuzniecow dostosowywał tempo swych kroków do przewodnika, dyrektora Khmielnickiego, który wlókł się niemiłosiernie… a przynajmniej tak się Kuzniecowowi wydawało.

Ani pogodne przywitanie z jakim Uricki go przyjął, ani pierwsze pytanie jakie zadał, nie zdołało przerwać torturujących myśli w mózgu komandora. Myśli, których część dotyczyła tortur… tortur w całkiem literalnym znaczeniu.

– Co wiecie towarzyszu o Hiszpanii?  – To pierwsze pytanie mogło być wstępem do absurdalnego posądzenia o szpiegostwo. Takie nonsensy zaprowadziły już wcześniej  niejednego lojalnego funkcjonariusza sowieckiego do piachu a miały wkrótce zaprowadzić jeszcze więcej, szczególnie funkcjonariuszy mundurowych. Nikt nie znał, oczywiście, nawet tak bliskiej przyszłości, lecz przynajmniej Kuzniecow był w stanie ją antycypować z przeszłych faktów, oraz całkiem świeżej w tamtym momencie sprawy Kirowa[2] jak również, różnych bardziej lokalnych ‘łowów czarownic’.

Tak na marginesie, nawet najczarniejsze antycypacje Kuzniecowa nie sięgały poziomu czystek w siłach zbrojnych, do jakich niespełna rok później doszło, zaś Uricki najwyraźniej, popełniał jeszcze większy błąd optymizmu… a to jest aż niewiarygodne.

 Uricki był  znany z zapewniania sobie niezatapialności a sprawa, która okazała się rzeczywistym przedmiotem nagłego wezwania Kuzniecowa do Moskwy posiadała pewien aspekt z tą niezatapialnością, związany.

Na pytanie Co wie o Hiszpanii? Kuzniecow zacytował  kilka zwartych formułek z doniesień prasy sowieckiej o toczącej się tam wojnie domowej. Uricki słuchał nie odnosząc się w żaden sposób do prasowych komunałów, aż do chwili, gdy Kuzniecow podsumował:

….Jak widać wiem tyle co wszyscy.

– A chcielibyście towarzyszu tam pojechać? … Możecie odmówić, bo to nie jest bezpieczne, pomimo, że misja ma charakter dyplomatyczny… Wiecie, jest do wzięcia stanowisko attaché marynarki przy naszej ambasadzie jaką właśnie uruchamiamy…

– Niebezpieczeństwo mnie nie przeraża… Tym co budzi u mnie pewne wahania jest mój brak wiedzy…

– Tak, wspomnieliście skromnie, że wiecie tyle co wszyscy… To chyba jednak nadmiar skromności… Tak czy inaczej, tym się martwić nie musicie, bo przydzielę wam chłopaka, który wie o Hiszpanii bardzo dużo i to po hiszpańsku.

GRU, dwa lata temu efektywnie pozbawione działalności zagranicznej przez czekę, teraz znowu było potrzebne za granicą. Obiektywne wymogi zaangażowanie się Rosji w hiszpańską wojnę domową dalece przerastały, to co technicznie, organizacyjnie, intelektualnie, oraz pod każdym innym względem mogli zaoferować mordercy-intryganci z czeki nawet po pochłonięciu siatki zagranicznej GRU. Ostatecznie GRU jako część ministerstwa obrony mogło dowoli czerpać z zasobów sowieckich sił zbrojnych. Z zasobów takich jak np. komandor Kuzniecow. Gdy chce się coś zdziałać na wojnie (nawet cudzej wojnie) nie wystarczy wysłać tam spragnionych krwi morderców, policjantów, czy intrygantów, trzeba po prostu zabrać na nią żołnierzy, marynarzy i lotników.

Sowiecką ambasadę otwierano dopiero po wybuchu wojny domowej, choć lewicujący rząd republikański powstał wcześniej.

 GRU było ponownie w grze międzynarodowej a ta była najwyższym priorytetem w samym centrum zainteresowania kremla; top-of-tops.  Uricki czuł ten wiatr kremlowskiego priorytetu w żaglach swej kariery.

Kierowany tym uczuciem, postanowił najwyraźniej, że swą pozycję w nowych realiach lepiej jest budować przez ambitne projekty zagraniczne niż „łów czarownic” we własnej formacji… może nawet już widział siebie jako szefa całego GRU odbudowującego struktury zagraniczne tej formacji(?)… może widział już siebie w jednym rzędzie z admirałem Canarisem(?)

Uricki miał 41 lat i celował wysoko… jak najwyżej.

 Samemu GRU, do pewnego stopnia, nawet zwrócono wpływ na utracone wcześniej struktury i zachęcano do budowania nowych; budowania na taką skalę, że nawet pion GRU marynarki wojennej musiał być w tę akcję włączony; dostali zajęcie pochłaniające ich powyżej ich możliwości, więc zapomnieli na moment o duchu tajnej policji.

To było jak wypchnięcie okna pokoju powiewem odległej burzy;  pokoju, w którym zbierał się gaz; wypchniecie, które rozładowało wybuchowy potencjał; które uratowało flotę przed samookaleczeniem, choć przed okaleczeniem nadchodzącym z zewnątrz uratowało ją tylko na niespełna rok.

Trzeba przyznać, że przewentylowanie tym sposobem GRU marynarki zaowocowało najniższym procentem strat marynarki w czystkach, choć może były i inne powody.

 Faktem jest także i to, że czystki nie były prowadzone przez GRU a najwyżej rękami GRUsznikaw; i jedną z pierwszych ofiar czystek w siłach zbrojnych stał się Uricki.  Jego system wczesnego ostrzegania nie tylko zawiódł ale nawet dostarczył „dowodów wrogiej konspiracji”; technicznie był rzeczywiście rodzajem konspiracji ale jej wrogość była skierowana tylko przeciw ludziom, którzy zagrażali karierze samego Urickiego, oraz czasem tym, których należało poświęcić, gdy kreml domagał się krwi.

Młodym specjalistą jakiego Kuzniecowowi przydzielił Uricki, był student pospiesznie wtłoczony w mundur chorążego marynarki. Był on także synem kuzynki Urickiego; to jest ta część historii związana z legendarną niezatapialnością tego człowieka… niezatapialnością, która wyniosła go bardzo wysoko a zawiodła dopiero w 1937, gdy wiele nawet jaśniejszych szczęśliwych gwiazd gasło niczym żar rozdeptanego papierosa.

Eduard Rurykowicz Valentinus nosił nazwisko litewsko-lub-łotewsko-brzmiące dla rosyjskiego ucha; odziedziczył je po swym ojcu, którego nie pamiętał.  Eduard Rurykowicz Valentinus nie czuł się Litwinem, Łotyszem ani innym Bałtem pod żadnym względem, podobnie jak i jego ojciec, który poległ w czasie 1 Wojny Światowej jako carski oficer, i który skutecznie zatarł ślady swego pochodzenia a nazwisko określał jako szwedzkie.

Takie zacieranie korzeni było charakterystyczne dla karierowiczów w pierwszym pokoleniu, starających się osiągnąć jak najwyższą pozycję jako człowiek imperialny; najczęściej wynikało z całkowicie zbytecznej nadgorliwości, choć czasem miewało pragmatyczne uzasadnienie; w istocie nazwisko naprawdę mogło być szwedzkie, przecież Szwedów nie brakowało ani w Finlandii ani w Estonii a oba te kraje należały do imperium Romanowych; pewne jest jednak, że Szwed ze Szwecji podejmujący pracę dla carskiej monarchii nie zacierałby swych korzeni, gdy tymczasem Szwed z Estonii lub Finlandii miał powody, by unikać stereotypów „ponurych wrednych durniów” lub „zapijaczonych, umysłowo ociężałych dzikusów” , jakie w carskiej Rosji otaczały mieszkańców tych dwóch krajów, bez względu na ich prawdziwą etniczność… i właściwie otaczają do dziś, choć imperium nie należy już do Romanowych.

Eduard Rurykowicz Valentinus był przede wszystkim krewnym Urickiego ale nazwisko jakie nosił potencjalnie mogło okazać się problemem, ponieważ w tym czasie trwała już czekistowska akcja przeciw obywatelom sowieckim bałtyckiego pochodzenia (rozpoczęta od czystki Estonów w 1935), zaś jeden z „prywatnych szpiegów” Urickiego w czece zasygnalizował mu pojawienie się donosu na młodego krewnego. Donos był od „miłośnie zawiedzionej” dziewuchy, która nawet nie ukrywała powodu jego napisania; list, tym razem, szczęśliwie wpadł w ręce „zaprzyjaźnionego” czekisty, ale w sowieckim imperium tysiące ludzi zginęło na podstawie nawet bardziej idiotycznych donosów, pociągając ze sobą do grobu lub łagru rodziny oraz przyjaciół; wystarczyło, że bzdurny donos pechowo wpłynął w  okresie, któregoś „polowania na czarownice” i skojarzył się komuś z „bieżącym priorytetem” przez jakiś banalny szczegół, jak na przykład…. nazwisko.

 Zatem „wujek” Uricki postanowił zainterweniować zanim problem przestanie być potencjalnym; zanim romantyczna idiotka napisze drugi donos, jaki wpadnie w ręce innego czekisty starającego się wyrobić normę.

Semyon Petrovich Uricki nie był tak zagorzałym miłośnikiem swej rodziny jak mogłoby się wydawać; był pragmatykiem i znał doskonale system, którego sam używał; wiedział, że rodzina skazanego „zdrajcy” (nawet daleka rodzina) zwykle lądowała w gułagu, lub w zbiorowej mogile; Uricki wierzył, iż był dostatecznie wpływowy, by aż tak tragicznego losu uniknąć ale nie był pewny, czy byłby w stanie uratować swoją karierę… a niczego na świecie nie kochał tak bardzo jak swą karierę.

 Drugim motywem jego postępowania była chęć uruchomienia „kolejnej, pięknej sowieckiej kariery”, w której on pełniłby rolę dobroczyńcy i patrona… a patron-dobroczyńca zawsze może kiedyś oczekiwać odwzajemnienia przysługi.

Eduard Rurykowicz Valentinus nie zdążył się odwzajemnić Urickiemu; na szczęście dla samego siebie, pracował wciąż w ambasadzie w Madrycie, gdy jego „dobry wujek” wpadł w ręce czeki. Valentinus miał nawet więcej szczęścia, bo czekiści przeoczyli jego oraz jego matki pokrewieństwo z Urickim. A to jeszcze nie koniec jego szczęścia. W Madrycie poznał piękną dziewczynę pracującą w republikańskim ministerstwie finansów, krewną szefa tej instytucji.  A gdy młodzi państwo Valentinusowie przybyli do Rosji, republika dogasała ale Kuzniecow został dowódcą Floty Pacyfiku i ściągnął Eduarda Rurykowicza do służby u siebie we Władywostoku, co dodatkowo podwyższało szanse przetrwania.

Kuzniecow początkowo trzymał dystans do przydzielonego mu asystenta. Nie miał pojęcia o rozumowaniu Urickiego narzucającego mu takiego podwładnego, ani o pokrewieństwie. Podejrzewał raczej, iż jest to funkcjonariusz GRU a w najlepszym razie „prywatny szpieg” Urickiego… najpewniej, dwa w jednym.

Ostatecznie sam stał się patronem Valentinusa, gdy poznał jego naturę.


[1] Na wypadek gdyby, ktoś miał zastrzeżenia co do uproszczeń w operowania nazwą GRU albo czeka jakie tu przyjąłem, oświadczam, że pewnych uproszczeń dokonałem w trosce o przejrzystość narracji. Natłok rosyjskich nazw, skrótów i niuansów strukturalnych, oraz  fakt ich ustawicznego modyfikowania na przestrzeni nawet krótkich okresów, uczyniłyby narrację kompletnie nieczytelną. Możecie mi wierzyć, że niczego istotnego nie tracicie z powodu zastosowanych tych uproszczeń.

[2] 19 sierpnia 1936 zaczynał się nagłaśniany proces notabli sowieckich tzw. Proces Szesnastu, w którym jednym z zarzutów był spisek w celu zamordowania Kirowa umieszczony w szerszym kontekście „szpiegowskim” i „współpracy z wygnanym z Rosji, Lwem Trockim”; W rzeczywistości największym i raczej jedynym beneficjentem śmierci Kirowa był sam Stalin.

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *