Rajd przez zbłąkaną duszę

Rozdział 5.

Przez ostatnie 17 miesięcy wszystko działało jak zawsze, choć świat był kompletnie inny.

Był to po prostu świat bez Safony.

Nie ważne, że najprawdopodobniej chodziła po jakimś zakątku naszej planety.

Nie była to jakaś sentymentalna tęsknota za matką.

To było znacznie więcej czegoś, znacznie mniej opisywalnego.

Analogiczny, choć nieidentyczny stan dotyczył wszystkich jej najbliższych.

Dla nich wszystkich to był świat bez niej.

Najmniej tę różnicę widać było w rzeczach błahych i rutynowych, więc Yaxa zatapiał się w nich raczej bezrefleksyjnie a one odwdzięczały się uśmierzaniem wszelkich refleksji, jakiegokolwiek typu.

Zaraz po wstępnym uporaniu się z absorbcją jesiennego poboru 1970, dotarł do  garnizonu rozkaz wykonania doraźnej korekty w planie szkolenia.

Co było osobliwe, poza samym faktem wyprodukowania takiego rozkazu przez Głównego Inspektoratu Szkolenia LWP, to fakt, że tzw. korekta doraźna dotyczyła szkolenia ‘starych roczników’ a nie ‘młodego wojska’, które z oczywistych powodów powinno mieć priorytet w kilka tygodni po przybyciu jesiennego poboru do jednostek.

Rozkaz precyzował zaskakująco konkretnie, jakie procedury mają być przećwiczone przez wskazane pododdziały i w jakim terminie.

Coś takiego na papierze podpisanym osobiście przez jedną osobę w kilku wcieleniach. Głównego inspektora wyszkolenia LWP i kontrasygnowane przez wiceministra obrony, będącego jednocześnie głównym inspektorem obrony terytorialnej. Wszystkie wcielenia nazywały się Grzegorz Korczyński a w tym, kończącym się roku, miało dojść jeszcze jedno wcielenie ale o nim nie wiedział jeszcze ani Yaxa, ani komendant garnizonu, ani nawet sztab generalny LWP.

Coś takiego brzmiało omalże jak rozkaz wymarszu na trzecią wojnę światową. Brzmiało tak ponieważ Generalny Inspektorat Wyszkolenia LWP znany był z tego, że nie produkował NICZEGO konkretnego, NIGDY.

Wszyscy wiedzieli, że inspektoraty przy Sztabie Generalnym LWP zajmują się głównie przeciąganiem karier oficerów, z którymi nikt nie chce pracować a jedynym widomym objawem ich pracy są tony makulatury i czasem nieco zbędnego zamieszania.

 By uzmysłowić sobie całą głębię dziwaczności zaistniałej sytuacji, warto, też przypomnieć, iż w LWP zapracowanie na miano ‘oficera, z którym nikt nie chce pracować’, było niezwykle trudne. Co więcej, zrobienie tego w sposób, jaki skłoniłby dowództwo do umieszczenia danego osobnika, w którymś z inspektoratów, albo jednym z podobnych ciał, było jeszcze trudniejsze. Po prostu standardy oficjalne i zwyczajowe były tak niskie.

 Inspektoraty były rodzajem komfortowego zesłania. Większość ‘zesłanych’ po krótkim czasie doceniała walory tych miejsc, byli jednak wśród nich i tacy, którzy uporczywie starali się powrócić do obiegu, by nakarmić swój naturalny głód destrukcji.

 Zobligowani najnowszym rozkazem, dowódcy poszczególnych pododdziałów, teoretycznie mogli tylko dopisać nowy „wzbogacony” terminarz ćwiczeń i przekazać go w dół aż do dowódców plutonów, takich jak na przykład porucznik Yaxa Chardon de Rieul. Praktyka ma jednak naturalną tendencję do wyszukiwania luk w strukturach teorii.

 Dowódca pułku Yaxy uznał, że ‘nie będzie sobie psuł wskaźników awaryjności sprzętu tuż przed końcem roku’ a jak wiadomo, przemarsz masy sprzętu pancernego na bocznice kolejowe, mógł skończyć się epidemią awarii, zwłaszcza, że wyznaczone okno czasowe na przeprowadzenie ćwiczeń, było ciasne i należało uzgodnić z PKP użycie więcej niż jednej bocznicy, czyli niektóre byłyby bardziej oddalone. Pomysłem dowódcy pułku było, by każda kompania czołgów, lub piechoty zmotoryzowanej, użyła tylko jednego ze swych wozów, na którym przećwiczono by wszystkie pozostałe załogi. Dowódca pułku ponoć, zasugerował też dowódcom batalionów, by komendanci poszczególnych ćwiczeń ‘się streszczali …w miarę możliwości’.

 ‘Streszczać się w miarę możliwości’ oznaczało, że nie powinni być drobiazgowi i gorliwi. W takiej formie zostało to przekazane komendantowi ćwiczeń w kompanii Yaxy, czyli jemu samemu. Z nie całkiem jasnych przyczyn jego dowódca kompanii wyznaczył właśnie Yaxę, komendantem ćwiczeń. Delegowanie tego typu obowiązków nie było oczywiście złamaniem żadnej zasady regulaminu ale było jawnie sprzeczne z NIE-pisaną ‘zasadę łatwych sukcesów’.

‘Łatwe sukcesy’ akcelerujące karierę są łakomym kąskiem dla miernych oficerów każdej armii ale skonstatowanie ponadnarodowej właściwości miernot, to jeszcze za mało, by zrozumieć znaczenie tej zasady w realiach LWP.

 Już w latach 1960tych, większość oficerów (głównie tych, którzy nie walczyli w Drugiej Wojnie światowej) traktowała służbę raczej jako rozwiązanie bytowe, niż cokolwiek innego. Ich mentalność, oraz percepcja rzeczywistości sprawiała, że bardziej przypominali trzeciorzędnych imperialnych urzędników, niż choćby najmierniejszych wojskowych.

Jak przystało na podrzędnych urzędników, tylko skrajnie niewielki margines spośród z nich myślał o przejściu całej drogi awansów. Oczywiście, każdy chciałby zaznać generalskich przywilejów i na koniec otrzymać generalską emeryturę, lecz raczej nikt nie traktował takich mrzonek poważnie. Gra toczyła się o jak najszybsze dosłużenie się rangi (co najmniej) majora i przejście na emeryturę w pierwszym możliwym terminie. Wielu traciło cierpliwość już przy stopniu kapitana, dlatego ‘łatwe sukcesy’ zapisane w historii służby, były tak ważne i dlatego wymiganie się dowódcy kompanii z centralnie zarządzonych ćwiczeń, było skrajnie dziwne. A  jeszcze dziwniejsze, było to, że dowódca kompanii zwolnił z udziału w ćwiczeniach wszystkich pozostałych dowódców plutonów.

Najwyraźniej ‘instynkt urzędniczy’ podpowiadał przełożonym Yaxy, że z tymi ćwiczeniami jest coś-nie-tak, choć nie mówił im, co (?). Zatem profilaktycznie starali się ominąć je jak najszerszym łukiem. A że jakiś oficer musiał być komendantem ćwiczeń, więc Yaxa się na to miejsce świetnie nadawał, na przykład dlatego, że był metrykalnie najmłodszy, albo dlatego, że był ‘taki-nie-całkiem-swój’. Yaxa rozważał przez chwilę inne motywacje swego przełożonego, jak ta, iż był on najlepiej technicznie wykształconym oficerem, nie tylko w swej kompanii, lecz i w całym pułku(?) Albo wersję mniej merytorycznie brzmiącą, choć bardzo praktyczną w realiach LWP tzn. Wersję bazującą na plotce przypisującej mu (jak to dziś się określa) ‘posiadanie złotego spadochronu’, czyli bycie osobą o koneksjach gwarantujących wychodzenie cało z każdej opresji(?).

Yaxa przyjął oba wytłumaczenia naraz, by oczyścić myśli. Pierwszą chciał przyjąć, a drugą, właściwie musiał przyjąć z powodów empirycznych. Wiedział, iż wielu kolegów i przełożonych wierzy w tę plotkę. A skoro wierzą, to ich wiara staje się obiektywnym czynnikiem kształtującym obiektywne fakty… Przyjmował takie założenie, na przekór przekonaniu, że nikt racjonalny (zwłaszcza oficer) nie powinien był traktować plotek poważnie. Był jednak świadom, był on, najwyraźniej, jedyną osobą w pułku, która nie traktowała poważnie plotek.

W tamtych czasach jeszcze kiepsko uzmysławiał sobie fakt, że nawet komfort NIE-przejmowania się plotkami zawdzięczał właściwie temu, iż akurat plotki na jego temat, były bardzo bliskie prawdy.

………………

Dezerter

Kolumnę sformował jeszcze przed świtem wyznaczonego dnia. Poprowadził ją jadąc terenowym GAZ69. Dla uproszczenia sprawy nie zabrał ze sobą radiowca a żeby GAZ69 mógł mieć na pokładzie radio, trzeba je tam było zapakować razem z  radiowcem „wypożyczonym” z kompanii łączności. Nadmiar zamieszenia jak na takie… „ćwiczenia”.  Za GAZem podążało kilka ciężarówek STAR 66 z czołgistami kompanii oraz zespołami technicznymi a jeden T55 z jego własną załogą zamykał przemarsz. Yaxa wiedział, że jego dowódczy czołg pod okiem kaprala Kota, nie przysporzy nawet najbardziej nieprzewidywalnych niespodzianek, zatem łączność radiowa w Gazie nie byłą mu potrzebna. Myślał w nadmiernie techniczny sposób, co dość regularnie przysparzało mu drobnych komplikacji ale drobne komplikacje nie były w stanie skłonić go do modyfikacji jego sposobu planowania.

Yaxa idealnie obliczył czas przemarszu, więc gdy wszyscy byli już na bocznicy gotowi do ćwiczeń, był tam też i słoneczny, mroźny poranek.

T55A wjechał właśnie na lawetę.

Yaxa wybrał najlepszą załogę własnego plutonu i najlepszy zespół techniczny na początek. Podkomendni nie zawiedli go. Zapakowali czołg idealnie przy pierwszym podejściu.

Nagle jakiś potworny jęk wydarł się z torowiska a potem jakby chrupnięcie pękającej ogromnej kości i… i koła kolejowej lawety zatonęły w kruszonym granicie pomiędzy szynami, które rozeszły się nieco na boki.

– No to przeszliśmy na rosyjski rozmiar… – Yaxa mruknął bezwiednie do siebie pod nosem.

– Coś tak jakby… – Odpowiedział mu jakiś basowy głos. Dopiero ten komentarz  uświadomił mu, że wypowiedział swą myśl na głos, więc spojrzał w stronę, z której go usłyszał. Obok niego stał tylko starszy kapral Kot, który za namową Yaxy ukończył kapralski kurs i  pozostał w wojsku po zakończeniu służby poborowej.

Komendant ćwiczeń rozkazał wszystkim oddalić się od lawety i spokojnie obszedł ją dookoła, przyglądając się szczegółom w poszukiwaniu tych mogących potencjalnie skomplikować sytuację „politycznie”, lub uczynić ją niebezpieczną dla ludzi. Szczęściem w nieszczęściu, koła osiadającej platformy kolejowej symetrycznie zagłębiły się w kruszywie, nie czyniąc nawet widocznych uszkodzeń w podkładach kolejowych. Symetria gwarantowała, że czołg nie zsunie się z lawety pod wpływem grawitacji, czyli, że do czasu przybycia dźwigu, zbędne są  prace zabezpieczające, jakie musiałby nadzorować.

 – No to ćwiczenia skończone, na dzisiaj… – Powiedział na głos wzdychając a  w myślach dokończył –… komendant garnizonu musi wyznaczyć wojskowego inspektora a kolej swojego, WSW musi spisać protokół ‘o braku konieczności wszczynania śledztwa w sprawie dywersji’… Dobrze jeśli uporają się z tym do końca dnia… Jedyne co mogę zrobić to wystawić warty

+++

Yaxa wracał z bocznicy kolejowej samotnie. Część podkomendnych pozostawił na warcie a część odesłał wcześniej ciężarówkami.

Rosyjskie wyobrażenie o jeepie, czyli GAZ69 zarzucał momentami na polnej drodze, gdyż ziemia była zmarznięta a miejscami pokrywał ją lód z nadtopionego i ponownie zmrożonego pierwszego w tym roku śniegu. Yaxa prowadził auto, raczej wolno ponieważ miał powody nie ufać rosyjskiemu samochodowi terenowemu w takich warunkach.

Krótko po tym jak obraz bocznicy zniknął ze wstecznego lusterka, Yaxa ujrzał postać wędrującą skrajem lasu wzdłuż drogi. Bardzo szczupła postać niemal jego wzrostu w zbyt obszernym polowym mundurze bez zimowej kurtki.

 To nie oznaczało niczego dobrego.

Yaxa lekko przyspieszył a po niespełna 200 metrach nieznacznie wyprzedził idącego i zatrzymał auto. Przyglądał się postaci przez wsteczne lusterko. Żołnierz kontynuował swój marsz. Minął auto i nawet zaczął się nieco oddalać od drogi w kierunku lasu. Yaxa wysiadł i stanął przy samochodzie. Żołnierz zdecydowanie skręcił w kierunku ściany lasu, która w tym miejscu była o jakieś 20 metrów od drogi ale nie przyspieszył.

 Był to bardzo młody chłopak o dziewczęcej urodzie z wyrazem zagubienia w twarzy. Dużo-za-obszerna bluza mundurowa wskazywała bardzo smukłą budowę a wojskowa ‘rozmiarówka’  administracyjnie zakłada, że wysoki żołnierz musi mieć też masę, co w naturze nie koniecznie się sprawdza. Brak nie tylko zimowej kurtki ale i czapki lub beretu, pasa, czy oporządzenia w kontekście pozostałych zaobserwowanych cech, wskazywał jednoznacznie, że to ‘najmłodsze wojsko’, czyli dzieciak z dopiero-co-zaabsorbowanego jesiennego poboru, na tzw. ‘samowolce’, czyli w trakcie ‘samowolnego oddalenia się od jednostki’ i to co gorsza, na ‘samowolce’ najwyraźniej spowodowanej problemami psychologicznymi wywołanymi przez to, co dziś nazywa się bullyingiem a wtedy ‘falą’.

Tak zwane ‘najmłodsze/młode wojsko’ niezwykle rzadko popełniało wykroczenie ‘samowolki’ i w niemal każdym przypadku przyczyną bywała reakcja na bullying. W tym wypadku, katatoniczny marsz i całkowicie nieodpowiednie na mroźny dzień ubranie, nie zostawiały wątpliwości

– Żołnierzu!… Wiesz dokąd idziesz? – Yaxa krzyknął w kierunku postaci kontynuującej swój katatoniczny, powolny marsz bez zwracania uwagi na oficera przy samochodzie. …  – Hej! Szeregowy!… Jest cholernie zimno… Wsiadaj, to podrzucę cię kawałek… – Yaxa starał się zwrócić uwagę chłopaka mówiąc w sposób w  jaki z pewnością nie mówił do ‘najmłodszego wojska’ żaden z przełożonych, nigdy.

Poskutkowało.

 Szeregowy zatrzymał się i po kilku sekundach zastanowienia, zawrócił w kierunku Yaxy. Teraz wydał mu się jeszcze bardziej kobiecy i jeszcze bardziej zagubiony niż na początku.

Zanim chłopak doszedł do auta, Yaxa próbował sobie przypomnieć, czy widział kogoś podobnego w swoim garnizonie. Było w nim coś znajomego i za razem zapomnianego jak ‘słowo na końcu języka’.  Miał pewność, że nie był to nikt z materiału na młodych czołgistów, lecz mógł to być też poborowy jego piechoty zmotoryzowanej a tych jeszcze nie rozpoznawał, pomimo swej ponadprzeciętnej pamięci do twarzy. Piechur mógł być też z innej jednostki, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów garnizonów było kilka.

Chłopak wszedł na drogę, bez słowa podszedł do drzwi auta i po prostu usiadł na siedzeniu pasażera. Yaxa poczuł się nienaturalnie nieswojo w tym momencie ale po paru sekundach usunął to uczucie i zasiadł za kierownicą. Pomyślał, że lepiej nic nie mówić do niestabilnego psychologicznie smarkacza, zanim nie przejadą choć kilkuset metrów. Żeby mi tylko nie wyskoczył w czasie jazdyW takim stanie psychologicznym najczęściej zdarzają się nieproporcjonalnie poważne urazy… Dwa lata temu początkujący żołnierz/mechanik warsztatowy, który ciężko znosił bullying, stracił równowagę stojąc na wierzy T55, spadł na betonową podłogę warsztatu i zmarł… a T55 ma zaledwie 2,35 metra wysokości

– To gdzie was podwieźć żołnierzu?… – Po przejechaniu niemal kilometra w żółwim tempie, Yaxa powrócił do roli ‘oficera z bajki dla przedszkolaków’

– Czeka nas trudna przyszłość ale jest ogromna szansa, że wszystko skończy się nie najgorzej… – Chłopak zaczął mamrotać pod nosem, coś co zdawało się  raczej objawem poważnych dolegliwości niż nawiązywaniem dialogu. Yaxa już prawie zadecydował, że nie będzie dłużej usiłował prowadzić odstresowującej rozmowy, lecz, po prostu dowiezie dzieciaka do garnizonowej izby chorych i rozkaże natychmiast przetransportować go do szpitala psychiatrycznego w Żarach, lecz zaraz uzmysłowił sobie, że powinien zająć czymś uwagę szalonego żołnierza, nim dojadą. Nie mogę, do cholery, przyspieszyć na takiej drodze… z resztą nawet gdy przyspieszę po wyjechaniu na asfalt, to i tak nie mam gwarancji, że ten chłopak mi nie wyskoczyJeśli mu odbije na drodze publicznej, to będzie nawet gorzej… właściwie, to wziąłem sobie do auta tykającą bombę zegarową, której zegara nie mogę zobaczyć… 

Jedyne co przyszło mu do głowy dla ratowania sytuacji, to zachęcić żołnierza do kontynuowania jego szalonych dygresji.

 – Mów dalej… Proszę, powiedz co jeszcze chodzi ci po głowie.

– Wiesz, że trzeba będzie pozwolić złym ludziom rozpętać trzecią wojnę światową?… Będziesz musiał się jeszcze we mnie zakochać… a ja w tobie… i jeszcze mnóstwo innych rzeczy będzie musiało się wydarzyć…. – Chłopak mówił teraz wyraźniej. Mówił głosem dość niskim ale kompletnie NIE-męskim. Yaxa skupiony na drodze, słuchał żołnierza z rodzajem ‘zdystansowanej wdzięczności’. Dość uciążliwej ale jednak wdzięczności, że chłopak objawia swoje szaleństwo tylko werbalnie. Nawet bredzenie o zakochiwaniu się w kraju, w którym homoseksualizm oficjalnie nie istnieje ani jako przestępstwo, ani jako choroba, nie zdołały zaburzyć jego skupienia. Istnieje duża szansa, że póki mówi nonsensy, nie zacznie robić niczego nonsensownego… Zresztą nie mam lepszego pomysłu, ani zastrzyku, by go zneutralizować… Gdybym wiedział wcześniej w jakim jest stanie, to bym go obalił na ziemię i związał zanim ruszyliśmy… Czym bym go związał?… Coś by się znalazło… Co za pechowy dzień… Najpierw uszkodzony tor, a teraz uszkodzony mózg

– Mów dalej… mów…

– … Będzie musiało wydarzyć się mnóstwo niecodziennych, rzeczy byś mógł spotkać swoją matkę… – Tego Yaxa już nie był w stanie przyjąć z dystansem. Nie mógł, choć właśnie w tym momencie powinien okazać dystans absolutny.

… będzie musiało wydarzyć się mnóstwo niecodziennych, rzeczy byś mógł spotkać swoją matkę…

Człowiek robiący takie aluzje nie jest z pewnością szalonym żołnierzem. Nie jest szalony a jeśli jest jednak żołnierzem, to z pewnością nie rekrutem Ludowego Wojska Polskiego. Yaxa odwrócił głowę w stronę pasażera, nie panując nad wściekłym wyrazem twarzy ale zanim zdołał powiedzieć cokolwiek, cała jego percepcja ugrzęzła w twarzy pasażera zwróconej ku niemu. To już nie była zniewieściała twarz dziewiętnastolatka, to była twarz młodej  kobiety o ledwie dostrzegalnym męskim charakterze. Yaxa patrzył w jej zielone oczy pod niemal białymi brwiami, nie znajdując żadnego słowa, które mógłby wypowiedzieć. Ona także milczała. Nagle poczuł, że samochód zaczął bardziej zarzucać, więc obrócił głowę spowrotem. Jeszcze zanim spojrzał na licznik, obraz za szybą uzmysłowił mu, że przyspieszył i to bardzo. Musiałem wcisnąć gaz wściekłości… Zdjął nogę z gazu ale auto było zbyt rozpędzone, więc zarzucało wściekle na płatach lodu i podskakiwało na przemian na dziurach, musiał więc ponownie dodać trochę gazu by je opanować. Hamowanie w tych okolicznościach groziło niemal pewną katastrofą. Gdy poczuł, że opanowuje samochód, rzucił kątem oka na fotel pasażera.

Był pusty.

Gdy ułamek sekundy później powrócił wzrokiem na przednią szybę, znów zobaczył młodego żołnierza. Chłopak uśmiechał się stojąc może 10 metrów przed maską samochodu, jadącego wciąż nieco zbyt szybko jak na warunki tej drogi, tego dnia. Yaxa próbował go ominąć lewą stroną, ponieważ po prawej ograniczał polną drogę rów melioracyjny, lecz droga  okazała się zbyt wąska a co gorsza, po lewej stronie, pagórek w którym drogę wycięto, schodził ostro w kierunku lasu. GAZ69 wykonał kilka niezrozumiałych ewolucji i przetoczył się dwa razy po zmrożonej łące.

 Do ociemniałych na nieznanej-długości-chwilę zmysłów Yaxy wdarł się zapach benzyny, to pomogło mu zmobilizować wolę, by wydobyć się z auta. Przeskanował wzrokiem wnętrze, czując nieokreślone przekonanie, że ktoś jeszcze z nim jechał. Samochód był pusty i nic nie wskazywało na to, iż ktoś jeszcze mógł w nim ucierpieć. Yaxa skupił się na sobie. Czuł, że coś jest nie tak z jego ciałem i rozumiał, że musi to oznaczać złamania, lub coś gorszego ale nie zamierzał tego rozstrzygać stojąc przy wraku. Zatrzymał się dopiero, gdy wspiął się po skłonie do skraju drogi i przeszedł nią ok. 10 metrów. Teraz się odwrócił.

Rama brezentowego dachu stanowiąca jedyną i raczej iluzoryczną ochronę kierowcy w razie dachowania, była wygięta w jakiś groteskowy sposób. Reszta wydawała się w-miarę-w-porządku. Nie zanosiło się też na pożar a w polu widzenia nie było żadnego ludzkiego kształtu. Patrząc z przewyższenia drogi musiałby dostrzec coś podobnego, gdyby tam było. Zbrunatniała  trawa, poprzecinana plamami zmrożonego śniegu i niczego w polu widzenia, co można by kojarzyć z ludzką formą.

Yaxa usiłował sobie przypomnieć, dlaczego właściwie szukał pasażera w samochodzie i pod nim, dlaczego próbował  dostrzec jakiś humanoidalny kształt i najważniejsze, dlaczego, w ogóle, wykonał tak zamaszysty manewr(?) Wiedział, że coś mu umyka z pamięci. Wziął kilka głębokich oddechów, by przerwać takie myśli. Świetnie wiedział jak działa wstrząs wypadkowy, więc zakładał, że cokolwiek się stało, zostanie zrekonstruowane przez jego pamięć, gdy szok minie.

Nagle dostrzegł ruch na skraju lasu. Myśl o pasażerze zabłysła ponownie i natychmiast zgasła. Na skraju lasu przystanęła grupa saren w zimowych szarawych futrach. Zwierzęta przyglądały się nieufnie mężczyźnie, który najwyraźniej swoją obecnością  wytwarzał  przeszkodę na ich normalnym szlaku.

 Czy to te sarny spowodowały mój dziki manewr zakończony kraksą?… Nie mogę sobie przypomnieć… OK, pozbieram myśli po kontakcie z lekarzem

Yaxa postanowił przejść resztę drogi do garnizonu, pieszo. To zaledwie dwa lub trzy kilometry stąd… Obojczyk iiiiiiiiiiiiiiii prawdopodobnie jakieś żebro mam złamane ale nogi mam całe… OK

………………………….

Dwie Wiedźmy

– Popływajmy.

– Nie mam kąpielówek.

– Ja też nie mam. Jesteś pięknym mężczyzną, więc się nie krępuj…

– Kto ci powiedział, że jestem piękny?

– Oczy tłumaczki, która usilnie udawała tłumacza… Patrzyła na ciebie z tęsknotą i miłością… Gdybym nie widziała na własne oczy, to bym nie uwierzyła… Nie uwierzyłabym, gdyby ktoś mi to opowiedział…opisał ten obraz. Jak gdybyście znali się wieki i przeżyli najgłębszą dostępną ludziom intymność…

– Gdzie ją spotkaliśmy? Nie mogę znaleźć żadnego adekwatnego obrazu w pamięci…

– Nie było jej, gdy rozmawiałeś z amerykańskimi oficerami wywiadu. Wyszła ze śmigłowca, gdy ty właśnie ruszałeś w stronę pola na inspekcję wraków rosyjskich czołgów… Wysoka, chuda, ostrzyżona krócej ode mnie brunetka, chyba niewiele starsza od ciebie z wyglądu… ale nie zakładałabym się o jej wiek… To mogłaby być, równie dobrze, bardzo surowa czterdziestolatka, co sportowo utrzymana kobieta po pięćdziesiątce.

– Nikt kogo znam nie pasuje do tego opisu a już szczególnie, żadna z bardzo nielicznych Amerykanek jakie miałem okazję spotkać… Skąd wiesz, że to tłumaczka?

– Zamieniłam z nią parę zdań… Zagadnęła mnie po duńsku, choć szedł jej umiarkowanie a gdy zapytała jak dogaduję się z Polakami i ja odpowiedziałam, że po polsku, przeszła na polski lepszy od mojego. Później słyszałam jak mówi do Rosjan po rosyjsku… Plus dodatkowe przesłanki jak nie-regulaminowy mundur oraz płeć…

– Zostaw broń pancerną i idź do wywiadu, bo marnujesz talent.

– W wywiadzie będę marnować mój talent polowy… Sugerujesz, że nie mam takiego?..

– Sugeruję bezpieczniejsze zajęcie… ale wróćmy do tematu ‘popływania’…

 –  Popływajmy. – Odpowiedziała rozpinając kombinezon porucznika Sił Pancernych Królestwa Danii i po chwili Yaxa ujrzał kobietę tak piękną, że stracił pewność, czy mu się to nie śni. Adela wbiegła do wody, nim on zrzucił swoje czołgowe ciuchy i podążył za nią. Nie pływałem chyba od roku.

Znajomy mechaniczny dźwięk zaczął docierać do uszu Yaxy, jakby spoza linii drzew powyżej  plaży, narastając bardzo szybko, jak gdyby źródło dźwięku się do niego zbliżało. Odgłos nie budził jakiś instynktownie niepokojących asocjacji chociaż nie kojarzył się z czymkolwiek przyjemnym. Wszelkie obrazy jakie miał przed oczyma, zniknęły w tym samym momencie, gdy rozpoznał ten dźwięk. To był jego stary budzik.

Lecę dziś do KrakowaPora wstawać… Szkoda snu bardziej przekonywującego niż rzeczywistość… Zdarzył się kolejny raz, więc może jeszcze powróci. Co ja wygaduję(?) To nie wróży niczego dobrego.

+++

91 godzin temu Yaxa ruszył z miejsca wypadku w kierunku garnizonu. Pieszo zbliżał się do budynków koszarowych od strony poligonu. Kilkaset metrów przed celem został dostrzeżony przez wartowników. Patrol przewiózł go do garnizonowej izby chorych skąd trafił do szpitala. Lekarze zagipsowali niemal połowę jego ciała i kazali zostać w szpitalu, co najmniej dwa dni, na obserwacji. Drugiego dnia Yaxa poczuł, że dłużej nie wytrzyma w tym miejscu, więc zażądał wypisania go na-własną-prośbę. Lekarze przystali na jego ‘propozycję’ dając mu na pożegnanie miesiąc zwolnienia oraz wniosek do komendanta sugerujący wysłanie pacjenta na dwumiesięczny urlop zdrowotny.

Na ile to wszystko miało podstawę w obiektywnej wiedzy medycznej, a na ile było produktem prywatnej życzliwości lekarzy wojskowych wobec Yaxy, lub swego rodzaju ‘inwestycją przysług wzajemnych’(?) Yaxa zastanawiał się na tym przez kilkanaście minut, ponieważ przysłano po niego samochód z kierowcą mający odwieźć go do domu, a  nudząc się w samochodzie nie znalazł lepszego tematu, którym mógłby zająć myśli. Zajął je pierwszym dostępnym tematem, może także dlatego, że przysłanym samochodem był GAZ69 identyczny z tym jakiego Yaxa rozbił 2 dni temu w okolicznościach wciąż nie całkiem jasnych dla niego samego.

Najbardziej prawdopodobną przyczyną ‘hojności’ lekarzy musi być jednak opcja ‘inwestycja przysług wzajemnych’… W takiej armii jak LWP, lekarz automatycznie zakładał, że zawodowy oficer, lub podoficer, pragnie mieć jak najbardziej  rozbudowaną kartotekę medyczną, by w razie czego, opuścić służbę ‘z powodów zdrowotnych’, przy okazji inkasując nie tylko wojskową emeryturę ale również rentę za ‘uszczerbek zdrowia zaistniały w wyniku służby’.

 Nie wiem jakiego odwzajemnienia lekarze mogliby ode mnie oczekiwać ale zapewne oni też tego na razie nie wiedzą. Taka inwestycja nic ich nie kosztuje, gdyż nikt nie sprawdza przesadnie długich zwolnień lekarskich wydawanych oficerom, tymczasem, gdzieś w przyszłości, może wydarzyć się coś do czego potrzebny im będzie oficer… zwłaszcza jeśli w międzyczasie taki ktoś awansuje… Lekarze najprawdopodobniej też znają plotki o ‘moich koneksjach w Warszawie’. A może po prostu dmuchali na zimne?… Tak czy inaczej, czuję, że potrzebuję teraz odciąć się od mojego normalnego życia… Dopiero teraz czuję, iż to co wydawało mi się wyciszeniem bólu po zniknięciu mamy, było tak naprawdę zepchnięciem go głębiej zamiast wyrzuceniem poza mnie. Wygląda na to, że bez tego wypadku i złamań, nie uzmysłowiłbym sobie tego. Chodziłbym dalej podtruty łzami w mojej duszy, analizując ‘za i przeciw’ wzięcia zwykłego urlopu. Kontynuowałbym to przez następny rok, albo następne 17 miesięcy… i pewnie ciągle wypadałoby coś mówiącego ‘jeszcze nie teraz’.

Zanim Yaxa wsiadł do samochodu kierowca wręczył mu kopertę przekazaną przez podoficera dyżurnego. Przepraszał, że nie zrobił tego od razu ‘bo mu jakoś z głowy wyleciało’. Nie potrafił powiedzieć co ona zawiera.

 Yaxa zamierzał otworzyć ją najwcześniej jutro rano ale zmienił zdanie po kilkunastu minutach bezskutecznego relaksowania się w służbowym mieszkaniu. Gipsowy gorset obejmujący także lewą rękę z powodu złamania lewego obojczyka, był czymś niewyobrażalnie irytującym. W domu irytował go nawet bardziej niż w szpitalu. W takiej sytuacji otwarcie koperty dawało jakąś nadzieję na odwrócenie uwagi od własnej irytacji, nawet jeśli koperta zawierałaby coś równie irytującego. Zawsze będzie to inny rodzaj irytacji… kontr-irytacja

Koperta zawierała decyzję komendanta o przyznaniu dwumiesięcznego urlopu zdrowotnego z opcją przedłużenia w razie konieczności, oraz skierowanie na badania i rehabilitację w szpitalu wojskowym w Krakowie. Dlaczego nie we Wrocławiu w szpitalu naszego okręgu wojskowego?… Yaxa zadał sobie pytanie, na które sam sobie udzielił odpowiedzi kilka sekund później, przeczytawszy trzeci z dokumentów z koperty. Był to rozkaz podróżny na przelot do Krakowa samolotem 55ego Pułku Lotnictwa Transportowego. Data przelotu: pojutrze, z lotniska Babimost na lotnisko Babice. Każdy kto wiedział, że 55ty Pułk obsługuje Szóstą Dywizję Powietrznodesantową, nie mógł mieć wątpliwości, kto spowodował wyprodukowanie tego rozkazu. No, to polecę sobie do taty… może właśnie tego mi teraz potrzeba

Lot ze Snem.

Czy ja jestem homoseksualistą? Czy fakt, że dziewczyna w moim śnie miała twarz tamtego dezertera, to właśnie oznacza? … To nie sarny sprowokowały mój dziki manewr GAZem… a przynajmniej nie one same… Na pewno był tam też człowiek. Zniewieściały chłopak wyglądający na ‘młode wojsko’ na ‘samowolce’… tylko dlaczego nie mogę odtworzyć logicznego ciągu zdarzeń???

Z braku lepszego zajęcia w niewygodnym i hałaśliwym a przy tym, powolnym samolocie, Yaxa zagłębił się w rozmyślania o śnie z ostatniej nocy. Ten sen był ponad wszelką wątpliwość naładowany heteroseksualnie. Naładowany tak bardzo, że rozmyślał by o nim nawet ktoś kompletnie pozbawiony refleksyjnego aspektu umysłowości.

Zaraz po przebudzeniu wiedział, że prędzej, lub później będzie musiał przyjrzeć się anomalii, jaką niewątpliwie był ten powracający w niemal identycznej formie sen. Gdyby zdarzył się on pierwszej nocy w szpitalu, albo pierwszej po powrocie do domu, można by łatwo przypisać jego osobliwość, wydarzeniom oraz środkom farmakologicznym jakie Yaxa zaabsorbował. Tymczasem ostatniej nocy te czynniki nie były już tak oczywiste, choć niewątpliwie wciąż należało brać je pod uwagę. Należało brać je pod uwagę ale trudno było im przyznać wyłączność. Nigdy w życiu nie miałem takiego snu… Nigdy?… Może w dzieciństwie zdarzało mi się coś podobnego?… Nie, nawet najdziwniejsze sny mego dzieciństwa nie dają się z tym porównać…

Analizując sen z ostatniej nocy na pokładzie samolotu, niespodziewanie otworzył jakiś uszkodzony schowek we własnej pamięci. To nie sarny sprowokowały mój dziki manewr GAZem… a przynajmniej nie one same… Na pewno był tam też człowiek… zniewieściały chłopak wyglądający na „młode wojsko” na „samowolce”… tylko dlaczego nie mogę odtworzyć logicznego ciągu zdarzeń???

OK, zostawmy na razie uniwersalną logikę… Jeśli odszyfruję, co chce powiedzieć mi moja podświadomość, to powinienem też odkryć, co ją skłania do wysyłania takich komunikatów.

 Czy ja jestem homoseksualistą?

………………….

Normalność

Czy ja jestem homoseksualistą?

Czy fakt, że kobieta w moim śnie miała  praktycznie identyczną twarz, co ‘dezerter’, oznacza właśnie to?

Czy to dlatego nigdy nie zakochałem się tak naprawdę w kobiecie?

Właściwie byłem straszliwie zakochany jako czternastolatek… Tyle, że kompletnie nic z tego nie wyszło… Nawet tyle co wychodzi najbardziej nieudacznym nastolatkom.

Fakt, nie mam inklinacji do stałych związków, tzn. do zaangażowania emocjonalnego z kobietami ale z mężczyznami też nie… nawet w formule ‘kumplostwa’.

 Byłem raz w stałym związku, przecież… Tylko, że Asia chciała się natychmiast rozmnażać a ja dopiero pisałem moją pracę magisterską na WAT… A gdy jednoznacznie odmówiłem, to poszła za mąż za swego kolegę z roku, by rozmnożyć się z nim. Urodziła ekspresowo dwoje dzieci, po czym zmarła na raka…

Spokojnie, krok wstecz… Przebieg epizodu z ‘dezerterem’ zapisał w mojej pamięci nie tylko mętnie ale również ‘z pogardą’ dla naturalnej zależności między przyczynami i skutkami. Ten zapis kieruje się bardziej logiką halucynacji niż rzeczywistości… To może być jakiś trop…  Powiązanie między snem a ‘halucynacją-dezerterem’ znaczy, że albo zasnąłem za kierownicą, albo… albo najpewniejszą alternatywą jest rak mózgu.

Nie.

Musi być jeszcze jakaś ‘wersja pośrednia’…

Jeśli np. twarz pochodząca ze snu nałożyła się w wyniku wstrząsu wypadkowego na pamięć o dezerterze jaka znikła z mojej pamięci właśnie w wyniku wstrząsu… w końcu lekarze podejrzewali wstrząs mózgu.

Albo nawet nie było żadnego dezertera. Ten cały epizod mógł nie być przyczyną wypadku, lecz jednym z jego skutków.

W pamięci mam obraz, jak wyplątuję się z rozbitego samochodu praktycznie natychmiast po wypadku… Tylko, że nie ma sposobu, by stwierdzić, czy było tak naprawdę(?) Jeśli straciłem przytomność, to kontrolę czasu i bodźców straciłem także…

Przyjmijmy, więc że tym śnie dziewczyna ze znajomą twarzą była tylko… jakby… elementem scenerii… może informacją kontekstualizującą i właśnie dlatego ostatnio wcina się we wszystko co dzieje się w moim mózgu(?)…

+++

Homoseksualizm nigdy nie był w Polsce przestępstwem, jak to się zdarzało w bardziej cywilizowanych krajach, wliczając Zjednoczone Królestwo. Nie było przestępstwem nawet w PRLu pomimo „proletariackiej moralności”, czy manifestacyjnego maskulinizmu towarzyszy. Tym niemniej to byłoby cholernie kłopotliwe w PRLu  a jeszcze bardziej w PRLowskich siłach zbrojnych.

Yaxa zdawał sobie z tego sprawę jak każdy, kto miał jakąkolwiek orientację w PRLowskich realiach. Nie było potrzeby intencjonalnie zgłębiać zagadnienia.

Normalny homoseksualista miał ciężkie życie w PRLu, pomimo braku penalizacji w systemie prawnym.

Normalny homoseksualista, z jednej strony był celem, paradygmatów wspomnianych powyżej, z drugiej celem naturalnej, ludowej homofobii dodatkowo akcelerowanej wpływem owych paradygmatów a z trzeciej, specjalnej komórki SB ewidencjonującej homoseksualistów i korzystającej z tej ewidencji w formule kompromatu.

Normalny miał ciężkie życie ale istnieli też inni. Nazwanie ich NIEnormalnymi miałoby głęboki sens. Skupiali się w nieoficjalnych klubach. Nieoficjalnych ale zaskakująco wpływowych w ‘kręgach władzy’.

Tak zwane ‘szerokie masy społeczne’ trzymano z dala od takiej wiedzy ale dla pozostałych nie było to wielką tajemnicą. Zwłaszcza, dla tych, którzy ‘kręgi władzy’ obsługiwali jak np. Abel. A Abel wierzył, iż z dziećmi należy rozmawiać bez cenzury, z wyjątkiem cenzurowania bluzgów.

+++

Przyjmijmy, więc że w tym śnie dziewczyna była tylko… jakby… elementem scenerii… może informacją (?)

Powracający sen jako całość wprawia mnie w uczucie zakochania ale przecież w warstwie fabularnej, główną jego treścią jest zagadka jakiejś ‘wysokiej Amerykanki’ , która mogła wcale nie być Amerykanką…

 Jest tam znacznie więcej zagadek, ale one nie mają ‘statusu tajemnicy’ z punktu widzenia wewnętrznej logiki tego snu. Z jej punktu widzenia to po prostu dobrze mi znane oczywistości. To akurat nie jest endemiczne, ani dla tego snu ani dla moich snów i jest raczej rutynowe w świetle wiedzy akademickiej.

Zagadka śniona jako zagadka oznacza odpowiedź na niewiadomą poszukiwaną na jawie.

 Moja podświadomość oferuje mi coś. Tylko, że to coś musi być przekazywane w poszatkowanej formie i rozproszona w owych „oczywistościach”… może w elementach rozmowy jaką we śnie odbywam… w tym co dla mojej rozmówczyni oraz ‘paralelnego mnie’ nie jest żadną zagadką?…  Odbywałem ją już tyle razy, że powonieniem się jej nauczyć na pamięć. Jestem bliski tego.

Na przykład odwołanie do rozmowy z amerykańskimi oficerami wywiadu wojskowego(?)… W trakcie mojego pobytu w Indochinach na misji ONZ, bez wątpienia rozmawiałem z jakimś pracownikiem amerykańskiego wywiadu, choć nie potrafiłbym powiedzieć, ani który z moich rozmówców nim był, ani dla której z organizacji wywiadowczych pracował…

 Natomiast we śnie, najwyraźniej byłem po rozmowie z ze zdefiniowanymi oficerami amerykańskiego wywiadu wojskowego a z tonu przywołania tego faktu wynikało, że łączył nas co najmniej alliance of convenience…

Najbardziej ciekawi mnie, jaką wskazówkę kryje w sobie fakt, iż moja rozmówczyni sprawnie posługuje się językiem polskim ale jeszcze lepiej duńskim…

 Właściwie, to też ma dość racjonalne odniesienie do mojej rzeczywistości, ponieważ nie jest wielką tajemnicą, że w razie tzw. „operacji obronnej na najszerszą skalę”, czyli mówiąc po ludzku, napaści Układu Warszawskiego na kraje NATO, moja dywizja zetrze się z niemiecko-duńskim Korpusem Jutlandzkim…

Tylko dlaczego, ‘podświadomy duński oficer’ jest kobietą i w dodatku podobną do ‘dezertera’ jaki prawdopodobnie był jedynie halucynacją? W Danii nie ma kobiet oficerów… Może w szpitalach wojskowych są lekarki, czy pielęgniarki z oficerskimi stopniami, lecz z pewnością nie ma kobiet-oficerów liniowych… Czy to ma oznaczać powrót do interpretacji homoseksualnej?

 Z drugiej strony czułem we śnie gigantyczny zachwyt jej nagą kobiecością, gdy wchodziła do morza…

To zaczyna przypominać poszukiwanie prawdy metodą rozbierania cebuli. Na końcu nie ma żadnej konkluzji, tylko rozwalona cebula i łzawiące oczy… Taki ze mnie „doktor Jung”… Niech to szlag trafi…

I skąd moja podświadomość przyniosła imię Adela?… Nigdy nie spotkałem nikogo o tym imieniu a nawet nie potrafiłbym przytoczyć jednej historycznej lub fabularnej postaci noszącej takowe…

 Spróbujmy czegoś cięższego… Ciężkiego jak czołg.

Jaką wskazówką może być to, że poszedłem na jakieś pole, by zrobić inspekcję rosyjskich wraków? Czyżbym sam ustrzelił paru союзников? Nie mówię, że nie chciałbym ale… eeeee te mrzonki też mnie donikąd nie prowadzą…

Może jednak należy powrócić do „amerykańskiej tłumaczki”(?)

 Tylko co ja tu mam(?) Relację jednej wyimaginowanej postaci o kolejnej wyimaginowanej postaci…

‘Piękna wiedźma uwodziła raz rycerza na plaży rozmowami o innej wiedźmie’… Cóż, każda mitologiczna przypowieść przenosi jakiś pakiet rzetelnej wiedzy przez tysiąclecia. Ludzie robią z tego brednie, tylko dlatego, że w międzyczasie zgubili klucz dekodujący. Nie wiem jak daleko jest źródło baśni jaką przyśniłem ale jedyny klucz do tego przekazu może być tylko w samej „baśni” a ona pojawiła się tylko w mojej głowie, więc zagadka i jej dekoder muszą spoczywać wciąż w tym samym miejscu…

 Jak wiedźma opisała wiedźmę(?) 

‘… Patrząca na mnie z miłością, wysoka brunetka, o surowej urodzie, choć jednocześnie, sprawiająca wrażenie niewiele starszej ode mnie. Mówiąca perfekcyjnie po polsku, podobnie po rosyjsku, trochę po duńsku i oczywiście po angielsku, bo musi się jakoś dogadywać z amerykańskimi pracodawcami’

… Kto to może być?…

Czas przerwać ten Jungo-podobny nonsens… Przynajmniej teraz… przynajmniej na jakiś czas… Chcę, czy nie chcę, zapewne wrócę do tego snu jeszcze wiele razy, ponieważ on wróci do mnie, jak wracał już kilkukrotnie. A jeśli on przestanie wracać, to zapewne nie oprę się pokusie budzenia uczuć jakie we mnie wywoływał, bo nigdy w realnym życiu takich nie zaznałem.

 Nigdy, też nie miałem snu, w którym konteksty tworzone przez wydarzenia w jakich dotąd nie uczestniczyłem, byłyby dla mnie tak oczywiste, albo w którym, bym tak naturalnie znał luki w mojej wiedzy o nich, by poszukiwać rozwiązania tak przemożnie fascynującej zagadki.

Tak czy siak, będę musiał pogadać z jakimś specjalistą… i to raczej nie psychiatrą, lecz do onkologiem… Tak dla pewności. Pomimo dobrze-brzmiących teorii, dziwaczny wypadek kontekstualizujący się wzajemnie z takim snem, oraz halucynacją, bardziej pasuje do objawów raka mózgu niż do nadchodzącej schizofrenii, albo czegoś jeszcze innego.

…………………

[Intruzja międzyrozdziałowa]

Zasuwy wrót psiarni  

Któż nie słyszał o tym jak blisko była ludzkość od wojny światowej w trakcie  kryzysu kubańskiego(?)

Nie była.

Nie tylko sam Chruszczow bluffował, nie tylko nie był to bluff skierowany przeciw USA ale jeszcze na dodatek ‘rodzina Kuzniecowa’ zainstalowała w kluczowych miejscach ‘moich starszych kuzynów’ (starsze pokolenie ludzi wyselekcjonowanych tak jak ja) jako dodatkowy układ bezpieczeństwa. Wasyl Archipow był tylko jednym z nich.

Kryzys kubański był tylko pierwszym aktem chruszczowowskiej kampanii wewnętrznej o ponowne obalenie caratu kolegialnego. Chruszczow wydumał sobie stalinizm bez krwawych czystek jako najlepszy ustrój dla moskiewskiego imperium. Nic nowego, po prostu samodzierżawie, wyposażone dodatkowo w ponadnarodowy uniwersalizm obrony marksizmu zamiast prawosławia/chrześcijaństwa. Nieuchronna konsekwencja. Każde imperium kończy jako samodzierżawie a później kończy się jego imperialność, lub kończy swą imperialność z pominięciem etapu samodzierżawia.

Chruszczow nie tylko przegrał pierwszy etap, bo nie uzyskał tytułu ‘pabiedanośca’ potrzebnego w etapie drugim, ale jeszcze próbował wyegzekwować drugi (czysto wewnętrzny) ‘na bezczela’, jak gdyby z pierwszym się mu udało. Próbował i w efekcie wylądował w dożywotnim areszcie domowym/daczowym.

Ta historia wiąże się z kontekstem mojego „zeznania” głównie przez

dalekosiężne skutki obalenia Chruszczowa, choć może nie-do-końca.

Generalnie każde imperium zawsze stara się wydrenować wewnętrzne problemy na zewnątrz, lub uderzyć swych wewnętrznych wrogów zamachując się ponad granicami.

Era sowiecka imperium moskiewskiego zaczęła się od próby tego typu podjętej przez Lenina.

Era chruszczowowska wynosi na skraj top-eszelonu władzy pewną kluczową postać a upadek Chruszczowa, pchnął tę postać nawet wyżej.

Nastąpiła era breżniewowska jaka tę postać i jej cele ostatecznie uformowała.

Każda z dworskich koterii jakie zawiązały spisek przeciw Chruszczowowi nienawidziła każdej z pozostałych. Każda też, zakładała, iż Breżniew jest tylko pieczęcią na umowie o obaleniu Chruszczowa. Zatem gdy już areszt domowy/daczowy Chruszczowa zostanie przypieczętowany, a może nawet biedakowi się umrze z obżarstwa i opilstwa (co nie zdziwiłoby nikogo), walka o tron zacznie się na nowo. Walka, w której Breżniew nie będzie się liczył.

Nikt nie zakładał, iż  Breżniew może się liczyć, bo  był niczyj.

Było to błędne założenie typowe dla ‘dworskich top-graczy’.

Założenie nieuwzględniające, iż w historii frontman-figurant bardzo rzadko pozostawał figurantem po objęciu władzy.

Czy to w Moskwie, czy gdzie indziej, top-gracze zwykle popełniają jeszcze jeden typowy błąd. Ludzi stojących niżej, traktują jak ‘zrobotyzowaną obsługę’ a czasami nawet przestają dostrzegać istoty ludzkie wykonujące ich rozkazy.

 W przypadku Breżniewa kompletnie nie brali pod uwagę epicko-znamiennego faktu z jego biografii, choć z łatwością mogli to sprawdzić, a może nawet niektórzy z nich o tym słyszeli. Każdy wie, że dla aresztowania Berii, Żukow utworzył ‘doraźną grupę uderzeniową’ złożoną z jego zaufanych oficerów. Sto procent ochotników, świadomych, że jeśli coś pójdzie nie-tak, albo wierchuszka spisku będzie chciała zatrzeć ślady, czy zaoferować kozła ofiarnego, to czeka ich los gorszy od śmierci… a potem jeszcze i śmierć.

Leonid Illicz Breżniew był jednym z tych oficerów.

Breżniew zerwał się z uwięzi inwestując w drugi, trzeci a i piąty eszelon władzy. Inwestują sposobem prostym i ‘niezamietnym’ dla dinozaurów.

Natychmiast przystąpił do rozdawania państwa na nie-najwyższych-szczeblach władzy.

Takie stanowiska wymykały się optyce top-graczy toczących bój o centrum… o tron.

Tymczasem Breżniew niczym sprytny papież, tworzył tą drogą własne stronnictwo zanim jeszcze opadł pył po wykurzeniu Chruszczowa.

 Równolegle zaczął rozwadniać determinację stronnictw.

Jednego po drugim.

Jego nowi (niezbyt wysoko stojący) ludzie okazali się w tym procesie doskonałymi narzędziami. Za ich pośrednictwem mógł bezpiecznie obiecywać wszystko wszystkim. Nie musiał się wcale troszczyć, że jedne obietnice wykluczają drugie.  A co jeszcze dziwniejsze, stopniowo przestawało to przeszkadzać również potencjalnym/niedoszłym beneficjentom owych obietnic zupełnie bez pokrycia.

Między rokiem 1964, gdy zasiadł na carskim tronie GENSEKA a zakończeniem sprawy czechosłowackiej w 1968, coraz pewniej ‘bawił się światełkami’.

 Od czasu do czasu błysnął komuś zielonym światłem, ale nie za. Terminy ‘posiadania zielonego światła’ nigdy nie były dość długie, by spokojnie wykonać projekt, więc trzeba było prosić o więcej niż się potrzebowało, lecz nie za dużo, aby dostać cokolwiek.

 I tak sobie Breżniew błyskał tym zielonym, by za chwile postawić delikwenta pod żółtym, by ostatecznie zamrugać czerwonym i znowu żółte. I tak w nieskończoność.

Z czasem żółte stało się jego ulubionym.

Gdy ktoś chciał się skarżyć na ‘stanie w korku’… jeśli przy tym miał dość racji, lub wpływowe stronnictwo, to oczywiście otrzymywał tę możliwość. Nawet negocjowano takie problemy. Ale negocjowano je latami.

To była tajemnica sukcesu Breżniewa. On nigdy nie odmawiał i nie odrzucał na zasadzie, ‘Bo wiem lepiej’,  jak to robił Chruszczow. Breżniew nie tylko z premedytacji ale chyba też  i z najgłębszych przekonań, kultywował leninowski model ‘caratu kolektywnego’, gdzie carem było biuro polityczne KCKPZR a jego przewodniczący (sam Breżniew) cieszył się ‘jedynie pewnymi przywilejami arbitra’. W połączeniu z nieoficjalnymi instrumentami, jakie sobie zaaranżował, taka prerogatywy były w pełni satysfakcjonujące.

Yurij Władymirowicz Andropow.

Od 1967 Andropow obserwował tę zabawę już z fotela prezesa KGB, więc znał ją w najdrobniejszych aspektach.

Po roku 1968 inne kolory poza żółtym,  prawie się już nie zdarzały. Wszyscy stali wokół jego centralnego skrzyżowania, na którym breżniewowska ‘rodzina’ i przyjaciele, urządzali ogólnopaństwowy festyn. Korumpowali siebie i resztę. Mówiąc metaforycznie sprzedawali bilety na festyn i zbędne gadgety wszystkim oczekującym, w tym monstrualnym korku. Sprzedawali także całkowicie nie-metaforyczną wódkę, bawełnę, brylanty i różne takie.

Nawet najpotężniejsze stronnictwa przestały się na to zżymać i akceptowały każdy nonsensowny gadget, jak choćby sprawę łunochoda, do której nawet KGB zostało upokarzająco zaprzęgnięte.

Reszta narodu adaptowała się jeszcze lepiej, tworząc ogólnopaństwową piramidę festynów tego typu, a co ambitniejsi, próbowali podłączyć się do tego centralnego. Zaraza stopniowo ogarnęła całe imperium po najciemniejsze zakamarki rosyjskiej głubinki. Aż imperium nieomal zamarło, jakby w krwioobiegu płynęła mu smoła zamiast krwi.

Jeśli ktoś jeszcze dostawał od Breżniewa, choć mignięcie zielonego światła, to tylko członkowie jego familii. Żeby cokolwiek progresywnego przepchnąć trzeba było włączać do projektu tych skorumpowanych przygłupów i pozwalać im nanosić własne poprawki. Zawsze kretyńskie poprawki(!) Miało się szczęście jeśli były one jałowe i tylko podrażały projekt, lub rozwlekały go w czasie.  Ale mało kto miał tyle przychylnego losu.

Andropow był, bardzo długo, absolutnie lojalny na fotelu naczelnego czekisty.

Najprawdopodobniej z powodu nienawiści do poprzednika. Nienawidził ludzi chruszczowowskiego top-eszelonu szczególnie za rok 1956.

Andropow był ambasadorem na Węgrzech od 1954 roku. Kraj został doprowadzony na grań eksplozji przez rządy stalinisty Rakosiego. Kreml raczej nie tyle zdawał sobie z tego sprawę, co chciał odstalinizować rząd w swej węgierskiej kolonii. Miło to być osiągnięte przez niesymetryczne rozdzielenie władzy przekazujące jej większość w ręce premiera. Yurij Władymirowicz przybywał do Budapesztu z zadaniem ‘zdecydowanego popierania’ rząd Imre Nagy(a). Pewnie dlatego, że tenże pomieszkiwując w Związku Sowieckim, zarabiał na życie jako wydajny czekista.

 Andropow natychmiast zorientował się, że wybuchowość klimatu na Węgrzech tylko rośnie. Stalinowscy sadyści zbierają się do odzyskania pełni władzy. Miał rację. Zrozumiał też, że Nagy nie rozminuje atmosfery nawet jeśli Moskwa powstrzyma Rakosiego. Wysłał do Moskwy pragmatyczny, dopracowany w detalach plan rozładowania napięcia przy pomocy młodego komunisty Kadara. Centrala najpierw zwlekała z usunięciem obu starych aparatczyków a następnie plan odrzuciła.

 Yurij Władymirowicz uważał się (wtedy jeszcze szczerze) za dyplomatę, choć lata wojny spędził w jakiejś ‘tajnej strukturze’ a z tajnych struktur Moskal nigdy nie wychodzi, lub one nie wychodzą z niego. Pewne jest, jednak, iż tą ‘strukturą’ nie mogła być czeka, bo Andropow podzielał to osobliwe poczucie pogardliwej wyższości wobec czekistów, właściwe większości sowieckich dyplomatów, którego nie wyplenił nawet strach w czasach największej wszechwładzy czeki.

Może powód jego niechęci do Nagy(a) był inny(?) Może wiedział coś jeszcze, albo polegał na swoim instynkcie(?)

Stalinowski sadysta Rakosi zmusił Nagy(a) do ustąpienia, co okazało się zapalnikiem a potem…

Potem trzeba było trzeba było najechać Węgry, by zagonić je z powrotem do ‘obozu socjalistycznego’ zwanego po cichu ‘imperium zewnętrznym’ albo głośniej (choć nadal w zamkniętych gronach) ‘bliską zagranicą’.

Kadar stanął na czele Węgier ale drożej i krwawiej, niż postulował Andropow, którego odwołano z ambasadorowania.

Nic tak nie rozsierdzało Yurija Władymirowicza jak idioci rozpieprzający jego drobiazgowo opracowane plany. Szczególnie idioci stojący od niego wyżej. Nienawidził ludzi chruszczowowskiego top-eszelonu z pobudek profesjonalnych, choć może chodziło też o to, co przytrafiło się jego żonie w trakcie Rewolucji Węgierskiej. Nie mam pojęcia co się wydarzyło ale wszyscy wiedzieli, że Tatiana Filipowna „niedomaga” permanentnie od tamtych wypadków.

Stopniowo rozwinął nienawistną pogardę nie tylko do swych przełożonych w ministerstwie spraw zagranicznych i KC ale do samego Chruszczowa, zamiast nich wszystkich. W rozmowach prywatnych obsesyjnie rozpowszechniał plotkę o tym jakoby Chruszczow przekazał Krym Ukrainie w formie rekompensaty za przekazanie paru ukraińskich wsi do Rosyjskiej Republiki Radzieckiej a ściślej do ‘kurskaj obłasti’. Dlaczego? Ponieważ chciał być urodzony w Rosji a nie na Ukrainie. Powtarzał ją tak obsesyjnie, że całkowicie zapomniał jaka to brednia.

W rzeczywistości, ten epizod był przykładem rozumnego pragmatyzmu do jakiego Chruszczow bywał zdolny. Przynajmniej zanim wpadł w finalne stadium swojej szajby. Prawdziwy powód był banalny w swym pragmatyzmie. Jak uprawiać ziemię na Krymie, wiedzieli Tatarzy, których Stalin wywiózł. Z wielu nudnych powodów odbudowanie dawnych porządków było trudne i niezbyt-chciane ale istniała alternatywa w postaci podwyższenia dostępności wody na Krymie. Aby ją podwyższyć, potrzebny był kanał z miejsca, gdzie jej jest pod dostatkiem. Mapa mówi skąd. Chruszczow wiedział, że wielka inwestycja zawisłą od kooperacji dwóch republik radzieckich jest skazana na klęskę po długich bólach. Tymczasem on potrzebował sukcesu i to szybko. Taką drogą Krym przypadł Ukrainie. Banał pragmatyzmu.

Andropow, przez jakiś czas, chyba nawet bardziej niż wierzył, że z Breżniewem będzie inaczej.

Miał ku temu powody otrzymawszy naprawdę ogromną swobodę w prowadzeniu i modernizowaniu czeki. O ironio (!) tej czeki, którą jeszcze niedawno tak pogardzał. Ale pewnego dnia skonstatował, że wszystko dalej telepie się starą koleiną a może i gorzej.

W 1974-75 Breżniew zawiódł go, rzucając na pożarcie idiotom plan ‘rozwiązania bliskowschodniego’. W 1978 ten plan w kadłubkowej formie przeszedł do realizacji jako inwazja Afganistanu.

Andropow przez bardzo długi czas starał się przeskakiwać, lub neutralizować idiotów w hierarchii. To było jego motorem awansu. W 1975, może 1976 dołączył Breżniewa do ‘galerii znienawidzonych idiotów a to znaczyło, iż musi go przeskoczyć w hierarchii, lub zneutralizować.

Andropow, szczerze wierzył, że można rozwiązać wszystkie problemy moskowickiego imperium wykonując jeden manewr ‘zamachując się ponad granicami’ ale szerzej i mocniej niż widział to Lenin.

Szczerze wierzył, że w wielkim imperium od Pacyfiku do Atlantyku, będzie re-dyslokował zachodnie kadry, albo i całe populacje, czy grupy zawodowe na wschód, w celu uporządkowania wschodniej części.

 W gruncie rzeczy były pewne precedensy z czasów Romanowych. Nie wiele one pomogły ale, jak sądził Andropow (nie-do-końca błędnie) ich ograniczony wpływ wynikał z ograniczonej skali i sposobu pozyskiwania tamtych ludzi w przeszłości. On zamierzał to robić w Euro-Azji pod jednolitą kontrolą Kremla… w większym stopniu, swoją własną.

OK. Porzućmy mój sarkazm wraz z eufemizmami i świętoszkowatością Andropowa.

Jego „porządkowanie Rosji”, prędzej doprowadziłoby do ruiny całej Europy a może i całego świata a to było ‘moim motorem działania’.

Ludzie, którzy oferowali mi drogę do działania, niezbyt troszczyli się o świat… niektórzy z nich nawet go nienawidzili ale jeszcze bardziej nienawidzili wojny. Nienawidzili ‘pełnomasztabnoj’ perspektywy wojennej dla moskiewskiego imperium.

Ja nienawidziłem tej gangrenicznej plamy na globusie.

Nienawidziłem moskiewskiego imperium i dowolnej idei imperialności państwa.

Ale moskowickie imperium chciałem zniszczyć, bo było ośrodkiem gangreny jaka wcześniej lub później zbije całą resztę.

…………….

Podziel się

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *