Po II Wojnie Światowej w Stanach Zjednoczonych weteranom umożliwiono studiowanie na preferencyjnych warunkach. Było wśród nich wielu ludzi, którzy bez wsparcia państwa nigdy nie mogliby pozwolić sobie na kształcenie na wyższych uczelniach. Dlatego też przyjmowali tę możliwość z pokorą i wdzięcznością. Ukończenie uniwersytetu było dla nich przepustką do awansu społecznego. Mogło się spełnić wielkie amerykańskie marzenie: biały domek na przedmieściu z równie białym płotkiem, samochód, prestiż i święty (tfu!) spokój. To pokolenie nazywano „cichym”, bo siedziało spokojnie na tyłkach i wykonywało swoją pracę.
Następne pokolenie zupełnie inaczej widziało już świat. Bałagan związany z wojną w Wietnamie dodatkowo podgrzał sytuację. Zaczęły się protesty przeciwko interwencji zbrojnej Stanów Zjednoczonych w Indochinach. Zapewne znacie wiele filmów opowiadających o czasach wojny w Wietnamie i skutków widzianych oczami obywateli USA. Dzielny Rambo, musical Hair itd.
Tutaj opowiem Wam, jak w tym całym zamieszaniu powstał Dzień Ziemi, świętowany 22 kwietnia.
Otóż protesty młodych ludzi, które zaczęły się na prestiżowych uniwersytetach Ivy League (Ligii Bluszczowej, do której należy 8 uniwersytetów w USA, są to: Dartmouth, Harvard, Brown, Yale, Columbia, Princeton, Penn, Cornell) rozlały się po kraju. „Dzieci kwiaty” zaczęły organizować różne akcje mające pokazać ich sprzeciw. Marsze, demonstracje, blokowanie władz uczelni w gabinetach, zagłuszanie przemówień polityków odwiedzających uczelnie, których władze były oskarżane o współpracę z rządem. Rząd był oskarżany o imperializm i chęć wpływania na sytuację na świecie metodami daleko odbiegającymi od humanitarnych. W sumie racja. Sprejowanie napalmem do humanitarnych nie należało. Protestowano też przeciwko współpracy uniwersytetów z firmą Dow Chemical Company, która napalm produkowała. Protestowano przeciwko rekrutacji do sił zbrojnych na terenie campusów. W skrajnych przypadkach dochodziło do wybijania szyb i podpalenia biblioteki.
6 listopada 1969 roku na Uniwersytecie Columbia celem protestujących stał się najbardziej znany politolog SIA – School of International Affairs (Wydział Stosunków Międzynarodowych), prof. Zbigniew Brzeziński – dyrektor Instytutu Spraw Komunistycznych. Studenci chcieli mu wręczyć prosiaka. Świnię nazwali „Małym Zbigniewem”. SIA określili jako „produkującą badania i personel służące amerykańskiemu imperium”, a Brzezińskiego „pracownikiem służącym klasie panującej jako dyrektor Instytutu Studiów (Anty)Komunistycznych”. I mamy akcent polski. Był też inny. W 1967 podczas protestów w Providence znalazł się samozwańczy polski bojownik o wolność, który przybył na manifestację czarnym cadillakiem. Józef Młot-Mróz krzyczał przed siedzibą komisji uzupełnień: „To nie są zwolennicy pokoju, to tchórze”.
Najsłynniejszym amerykańskim obywatelem uchylającym się od służby wojskowej był pewien bokser Casius Clay, znany bardziej jako Muhammad Ali, który po odmowie odbycia służby wojskowej został pozbawiony roboty w sporcie na trzy lata. W związku z tym postanowił, że w czasie wolnym zostanie propagatorem islamu. Tu powinien być apel do wszystkich rządzących: Nie odbierajcie roboty bokserom, bo wam zaczną różne religie reklamować!
Jak widzicie, bajzel w Ameryce był spory. Pozwalano studentom na tak zwane teach-ins (niezależne seminaria) i sit-ins (formy protestów-posiadówy blokujące przed budynkami). Młodzi chcieli zmian systemowych i społecznych. I tu dochodzimy do niezależnych seminariów „wolnego uniwersytetu”, które zorganizowali studenci Pensylwanii. Zaczęli we wrześniu 1966. Na początku program ich nauki obejmował m.in., kursy pt. „Japońska gra Go”, „Środki psychodeliczne”, „Bóg – prawdziwy czy wyobrażony”, „Biblijne korzenie demokracji amerykańskiej” oraz „Wojna i pokój. Opinia proroka”. Były też wykłady poświęcone LSD. W 1969 roku natomiast padły już propozycje kursów takich jak: „Rola nagości”, „Okultyzm”, „Komunizm chiński”, „Socjalizm”, „Kryzys kapitalizmu”, „Gówno Prawda” („Bullshit”), „Jak poderwać dziewczynę na Locust Walk”, „Seminarium w barze – zachowanie wokół maszyny sprzedającej”. W ofercie z roku 1972 znalazła się propozycja zajęć z seksu grupowego. A to dopiero oferta kształcenia! Człowiek by wyszedł wyedukowany tak dobrze, że robota w Porn Hub na bank zagwarantowana! Tak na marginesie, ciekawe, czy w Polsce studenci tamtych lat też praktykowali takie zajęcia? Widziałam zdjęcia Ryszarda Terleckiego vel „Psa”, a biorąc pod uwagę jego słabość do substancji chemicznych, jest opcja, że intensywnie kształcił się na kursach, jak działa klej i dlaczego służy nie tylko do klejenia oraz jak poderwać dziewczynę w pobliżu Sukiennic czy w Kuratorium Oświaty. Niech historycy zweryfikują ten przeciekawy życiorys cytrynówką podlany.
Wymienione kursy, które proponowała młodzież w Stanach Zjednoczonych, nie doszły do skutku. „Formą spacyfikowania niezależnych seminariów i »wolnych uniwersytetów«, a jednocześnie manifestacją otwartości na nowe trendy było ogólnokrajowe seminarium poświęcone sprawom przyrody” (za Włodzimierzem Batogiem „Protesty studentów Ivy League przeciw wojnie wietnamskiej 1965-1970”). Tak też zajęto się ochroną przyrody, a seminaria temu poświęcone nazwano następnie Dniem Ziemi. Jego święto ustalono dnia 22 kwietnia 1970 roku.
Pamiętajcie obchodząc Dzień Ziemi, że zawdzięczamy go pomysłom studentów amerykańskich, którzy w pierwszej kolejności chcieli się nauczyć, jak poderwać dziewczynę, zdobyć trochę info o LSD i przejść kurs seksu grupowego. Stare mądre przysłowie mówi, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!
Serdeczności przesyłam!