Mój ostatni wpis, to swego rodzaju wyznanie. Słuchając muzyki, często mam wrażenie, że wszystko już było, wszystkie piękne nuty zostały zagrane, a cudowne słowa zaśpiewane. Tak jakbym zatrzymał się w jakimś okresie mego życia, trwał w nim niewzruszenie od lat i tylko czasami wpuszczał do niego nowe dźwięki. Nie do końca tak jest, staram się znajdywać w nowej muzyce to ulotne “coś”.
Takie, które pozwoli mi zapomnieć o świecie, zanurzyć się w dźwiękach i wyruszyć w nową, wspaniałą podróż. Z radością chciałbym zakomunikować, że czasami łapię wiatr w żagle i odpływam na jakiś czas. nie zawsze jest to cały album, niekiedy wystarcza utwór, by radość ze słuchania muzyki się odrodziła i trwała jakiś czas, zanim ponownie wrócę do przeszłości i doskonale znanych dźwięków.
Uczucie poznawania i odczuwania czegoś nowego nie zawsze musi być związane z nowościami, często są to płyty lub utwory, które są nowe dla mnie. Znajdowane w czasie żmudnych poszukiwań w Internecie, przypadkowych odkryć lub podesłane przez “krewnych i znajomych królika”. Dziś kilka takich odkryć.



Na dźwięk nazwy Talk Talk u wielu z nas pojawiają się wspomnienia lat 80′, wspomnienia wszystkich zespołów i płyt, które się wtedy ukazały. Zespół Talk Talk przeszedł długą drogę od typowo tanecznej muzyki z pierwszej płyty, po wysublimowane dźwięki z ostatnich produkcji. Nie wiem na ile amerykański zespół Lo Moon wzorował się na płytach grupy Marka Hollisa tworząc utwory na swoją debiutancką płytę zatytułowana Lo Moon. Jeśli nie, to musiała zadziałać jakaś kosmiczna siła, w każdym dźwięku słychać wspomniany zespół. I wcale nie jest to zarzut, to jak podróż do zapomnianej trochę krainy, która kiedyś była tak bliska. Radość towarzysząca odkrywaniu tych wszystkich delikatnych melodii jest tym większa, że w lutym tego roku, ukazał się drugi album grupy zatytułowany A Modern Life. Tutaj już nie ma tak oczywistych skojarzeń, podobieństw, nadal jednak mamy do czynienia z muzyką delikatną, ciepłą, idealną na nadchodzące jesienne wieczory. Jest tylko jedno małe “ale”, płyta trwa niespełna 37 minut, choć z drugiej strony nikt nam nie zabroni skorzystać z przycisku “repeat” na odtwarzaczu.


Nie lubię wszelkiego rodzaju gatunków, typów, odmian i co tam jeszcze wymyślą krytycy muzyczni. Dla mnie muzyka albo porusza “coś” w duszy albo nie. Nie ma znaczenia jej przynależność gatunkowa, nazwa zespołu, rok powstania. Ma to “coś” lub nie ma. Może innym jest łatwiej, gdy mogą powiedzieć “jestem fanem metalu”? Przed chwilą pisałem o zespole Talk Talk, którego ostatnia płyta Laughing Stock zaliczana jest do kluczowych płyt z nurtu post rocka. Gatunku, którego byłem kiedyś wiernym słuchaczem, nie zdając sobie z tego sprawy. Każdy zapewne kojarzy takie zespoły jak Mogwai, Sigur Rós czy God is an Astronaut. Ostatnimi czasy wpadła mi w ręce płyta niemieckiego duetu Collapse Under The Empire zatytułowana Everything We Will Leave Beyond Us. Jest to ich ostatni album i zapewne niczym szczególnym się nie wyróżnia na tle innych, podobnych płyt. Zaciekawiła mnie okładka, za którą kryły się interesujące dźwięki. Na tyle ciekawe, że na dłużej zagościła w głośnikach, towarzysząc mi często w trakcie czytania.

Nie zawsze porwie mnie płyta jako całość, czasami jakiś jej fragment zagnieździ się tak w głowie, że zapominam o reszcie świata i słucham tego jednego fragmentu do znudzenia, które i tak nie nadchodzi. W roku 2014 ukazał się album grupy Delta Spirit zatytułowany Into the Wide. Bardzo przyjemny krążek, z dobrymi kompozycjami z nurtu indie (kolejny gatunek). Już przy pierwszym słuchaniu, moją uwagę zwróciła kompozycja Hold My End Up. Niby nic wielkiego, a jednak została w pamięci i często do niej wracałem, zapominając o reszcie albumu. Po jakimś czasie natknąłem się na inne jej wykonanie, które zespół przedstawił podczas występu na żywo dla WFUV i oniemiałem. Było doskonałe i zostało ze mną już na zawsze, choć nie ma w nim niczego szczególnego, może poza magią jaka się unosi nad każdym dźwiękiem.


Zdecydowanym odkryciem (prywatnym) tego roku jest dla mnie zespół War on the Drugs, a właściwie ich płyta z 2014 roku Lost in the Dream. Płyta, która przez wiele dni gościła w moich słuchawkach, głośnikach, towarzyszyła mi w trakcie czytania, spacerów, wyciągała mnie z moich dziwnych stanów. Jak dla mnie nie ma żadnych słabych momentów, a niektóre utwory zostaną ze mną już na zawsze. Zdecydowanymi faworytami do miana najlepszych momentów płyty są utwory Under the Pressure oraz An Ocean in Between the Waves, których każdy dźwięk znam już doskonale po wielokrotnym przesłuchaniu. Nie znaczy to, że nie ma tam innych, równie doskonałych utworów. Praktycznie każdy ma w sobie to nieuchwytne “coś’, co sprawia, że chcemy ponownie do nich wracać.
Właśnie tak przedstawiają się moje muzyczne odkrycia z kończącego się powoli roku. Nie są to kamienie milowe w świecie muzyki, dają mi jednak tak wiele radości, że w sumie nie potrzebuję odkrywać jakiegoś tajemnego, muzycznego kamienia filozoficznego. Często niezwykłość kryje się tuż obok nas, choć czasami jej nie dostrzegamy, nieświadomie przechodząc obok. A wystarczy się zatrzymać na chwilę i dać szanse nieznanym nam artystom, niezależnie od gatunku jaki jest im przypisywany.
Do następnego razu.
Dzięki Marcin, tu odpoczywa się od polityki.
Właśnie o to chodzi.